text
stringlengths
7.07k
36k
<s>[INST] Streść podany po dwukropku tekst: RYNEK PRACYDoświadczenia, nie tylko koszalińskie, pokazują, że metody przeciwdziałania bezrobociu na terenach popegeerowskich nie są skuteczneDożywocie z bezrobociemALEKSANDRA FANDREJEWSKARozmowy z byłymi pracownikami pegeerów bywają podobne. - Mogę wszystko robić - zapewnia bezrobotny. - Prowadzi pan samochód? - Nie. - Jaki ma pan wyuczony zawód? - Nie mam. - To co pan umie robić? - Wszystko - odpowiada niewzruszenie i jest tego pewien, w pegeerze był od wszystkiego, bo tak się pracowało: w polu, w oborze i dookoła obejścia.W niektórych gminach województwa koszalińskiego bez pracy jest oficjalnie co trzeci mieszkaniec. "Oficjalnie" dlatego, że specjaliści szacują, iż w wielu indywidualnych gospodarstwach rolnych istnieje utajone bezrobocie. Pracą na roli zajmuje się cała rodzina, choć nie jest to potrzebne. Dorosłe dzieci nie wyjeżdżają z domu, bo nie znajdują zatrudnienia. Chyba że za zachodnią granicą. W Niemczech pracują w gospodarstwach rolnych jako sezonowi robotnicy. Jedni jadą dzięki informacjom uzyskanym "pocztą pantoflową" - tych jest więcej. Inni korzystają z legalnego zatrudnienia, w którym pośredniczy Wojewódzki Urząd Pracy. Są wsie (szczególnie na południu i w środku Koszalińskiego), w których na kilkadziesiąt, kilkaset dorosłych mieszkańców stałą pracę ma kilkanaście osób."Bezrobotni na wsi to ludzie o zawodach rolniczych (dojarz, traktorzysta), których charakteryzuje bardzo niski poziom wykształcenia i kwalifikacji zawodowych - około 80 procent bezrobotnych ma wykształcenie zawodowe lub podstawowe, nawet niepełne podstawowe. Charakteryzuje ich bardzo niski poziom aktywności zawodowej, brak chęci do zmiany kwalifikacji, niechęć do szkoleń i przekwalifikowania" - napisali koszalińscy eksperci. Przygotowali wnioski dotyczące bezrobocia na wsiach w województwie. Na początku kwietnia przy "koszalińskim okrągłym stole" po raz drugi spotkali się przedstawiciele administracji samorządowej, służb wojewody, pracodawcy, związkowcy oraz kilkudziesięciu ekspertów. Dyskutowali "w sprawie ograniczenia i łagodzenia skutków bezrobocia".- Oczekuję odpowiedzi na trzy pytania: w jakim kierunku iść, z kim współpracować oraz kogo uznać za mało angażującego się, a kto jest lokomotywą w przeciwdziałaniu bezrobociu - rozpoczął Jerzy Mokrzycki, wojewoda koszaliński.Zapisano 59 wniosków, przez pięć miesięcy (od listopada) formułowano je w grupach roboczych.Koszalińskie jest na jedenastym, dwunastym miejscu pod względem liczby bezrobotnych. Znacznie wyżej usytuowało się w rankingu stopy bezrobocia - na trzecim miejscu ze stopą bezrobocia ponad 24 procent.Zarejestrowanych jest około 54 tysięcy bezrobotnych. Pięćdziesiąt dwa tysiące ma etaty w różnych przedsiębiorstwach, a ponad 90 tysięcy mieszkańców pobiera emerytury i renty. Średnie zarobki są o około 18 procent niższe od przeciętnych w kraju. Kilkanaście tysięcy mieszkańców nadmorskich miejscowości "zarabia na turystach". Dochód, jaki uzyskują w czerwcu - sierpniu, musi im wystarczyć na cały rok.Co trzeci bezrobotny nie pracuje dłużej niż rok. - Cztery lata temu co drugi bezrobotny nie był zatrudniony przez ponad 12 miesięcy - tłumaczy Bronisław Janik, dyrektor Wojewódzkiego Urzędu Pracy.Rynek pracy w rejonach, w których przez czterdzieści, trzydzieści lat państwowe gospodarstwa rolne były jedynymi przedsiębiorstwami, jest podobny w całym kraju. Większość byłych pracowników ma niskie kwalifikacje, przyzwyczajona jest do pracy nakładczej. We wsiach nie ma rozwiniętych usług, zamiera handel i działalność gospodarcza. Część ziemi leży odłogiem. Niewielu byłych pracowników PGR dzierżawi gospodarstwa rolne. W Koszalińskiem jest ich dosłownie kilkoro. W Wojewódzkim Urzędzie Pracy wymieniają bezbłędnie z pamięci nazwiska i adresy dwóch rodzin. W województwie ponad 30 procent gruntów ornych to odłogi i ugory.Mieszkańcy wsi stanowią ponad 45 procent wszystkich bezrobotnych. Od czterech lat rejony Koszalińskiego zaliczane są do szczególnie zagrożonych wysokim bezrobociem strukturalnym.Doświadczenia, nie tylko koszalińskie, pokazują, że metody przeciwdziałania bezrobociu na terenach popegeerowskich nie są skuteczne. Pełnią bardziej funkcję socjalną, niż pomagają znaleźć stałe miejsce pracy: - Są niewystarczające - poprawia Anna Truszkowska z Ministerstwa Pracy i Polityki Socjalnej.Koszalińskie zaliczone jest do regionów zagrożonych szczególnie wysokim bezrobociem strukturalnym od czasu skonstruowania listy: - Wszędzie tam, gdzie była wysoka stopa bezrobocia, ale istniał przemysł, spadło ono wyraźnie - tłumaczy Anna Truszkowska. - Nie dzieje się tak w regionach, w których do początku lat dziewięćdziesiątych jedynymi przedsiębiorstwami były pegeery i spółdzielnie kółek rolniczych. Tam, tak jest w Koszalińskiem, bezrobocie zahamowano.W ciągu czterech lat liczba ludzi bez pracy zmalała o blisko 18 tysięcy. Mimo to województwo nadal znajduje się na czele rankingu stopy bezrobocia.Na rynku pracy operuje się pojęciem "stopa bezrobocia": stosunku osób zarejestrowanych w pośredniakach do wszystkich aktywnych zawodowo. Nie w pełni odzwierciedla to faktyczną liczbę bezrobotnych: - Potocznie mówimy, że najwięcej bezrobotnych jest w Koszalińskiem, Słupskiem, Suwalskiem i Wałbrzyskiem. Tam jest najwyższa stopa bezrobocia. Najwięcej jednak bezrobotnych jest gdzie indziej, na południu kraju, na przykład w Katowickiem - powiedział Marek Góra, ekspert współpracujący z Instytutem Spraw Publicznych, wicedyrektor biura pełnomocnika rządu do sprawy reformy zabezpieczenia społecznego.Wiceminister Maciej Manicki przyznał, że korzystanie z pojęcia "stopa bezrobocia" nie odpowiada rzeczywistej liczbie ludzi bez pracy. Odzwierciedla natomiast faktyczne problemy zatrudnieniowe: - Jeśli w Warszawie bez pracy jest około 5 procent mieszkańców, to jest ich prawie tyle samo co w Koszalińskiem. Ale za to jakże więcej mają możliwości znalezienia pracy, ilu w mieście istnieje pracodawców, a ilu na terenach po pegeerach? Nie można tych liczb i zjawisk ze sobą porównywać.Większość uczestników "koszalińskiego okrągłego stołu" utwierdzała Jerzego Mokrzyckiego w przekonaniu, że w województwie powinno się rozwijać rolnictwo, przetwórstwo rolno-spożywcze, turystyka i usługi. Innego zdania był tylko Waldemar Łukiewski, wójt Tychowa: - Przemysł, przemysł i jeszcze raz przemysł może postawić województwo na nogi. Tylko on może stworzyć szybko stałe miejsca pracy. Rolnictwo i turystyka nam tego nie zapewnią. Potrzebujemy specjalnego programu rządowego, takiego jak w latach 1950 - 1980. Ówczesny rozwój zawdzięczaliśmy jedynie odpowiedniej polityce państwa, któremu zależało na zagospodarowaniu ziem odzyskanych. Naszych problemów nie rozwiążemy środkami lokalnymi - motywował wójt, prawnik, niegdyś naczelnik gminy.Jego gmina wytypowana została (zabiegali o to) do specjalnego pilotażowego (w każdym województwie jedna "rolnicza gmina") programu przeciwdziałania bezrobociu na wsi, który działa pod auspicjami Ministerstwa Rolnictwa: - Rada Ministrów nie zdecydowała się, by programowi nadać rządową rangę - żałuje Waldemar Łukiewski. W gminie bez pracy jest co trzeci dorosły mieszkaniec. Waldemar Łukiewski jest nie tylko szefem gminnego samorządu, jest menedżerem na miarę potrzeb gminy. Dąży do stworzenia trzystu stałych miejsc pracy. Obecnie zatrudnienie znalazło już 230 osób. W Tychowie istnieje nowoczesna przetwórnia mleka, wytwórnia serów oraz zainwestowała firma przetwórstwa ryb. Trzecie nowe przedsiębiorstwo istnieje w miejscowości Doble - "Polfish" z niemieckim inwestorem.Wójt prowadzi bogatą korespondencję z różnymi pracodawcami. Zachęca do inwestowania. Gmina zapewnia odpowiednią infrastrukturę komunalną - w tym roku chcą zbudować nową oczyszczalnię ścieków i wspólnie z Telekomunikacją rozbudować linię telefoniczną. Skorzysta z tego trzystu nowych abonentów w gminie. Gotowa jest kanalizacja sanitarna, muszą jeszcze w całej gminie zainstalować gaz. Korzystają przede wszystkim ze wsparcia z wojewódzkiej Agencji Restrukturyzacji.W innych gminach (Borne Sulimowo, Białogard, Kołobrzeg, Świdwin, Szczecinek, Drawsko Pomorskie) rejonowe urzędy pracy stworzyły i realizują programy specjalne przeciwdziałania bezrobociu. Rada Gminy Świdwin postulowała na spotkaniu "okrągłego stołu" zrezygnowanie z wymagania od bezrobotnych, by pracowali co najmniej 365 dni w ciągu 18 miesięcy, zanim uzyskają zasiłek.W ubiegłym roku w Koszalińskiem zaproponowano około 24 tysięcy miejsc pracy. Dziesięć tysięcy propozycji dotyczyło zatrudnienia tymczasowego, interwencyjnego (wspomaganego z pieniędzy publicznych, z Funduszu Pracy). Przy pracach interwencyjnych zatrudniono 6700 osób, przy robotach publicznych pracowało 3370 osób. Ponad 450 bezrobotnym udzielono pożyczek z Funduszu Pracy, by mogli rozpocząć działalność gospodarczą.W Koszalińskiem przeszkolono 2800 bezrobotnych.Tej wiosny około dwóch tysięcy bezrobotnych z Koszalińskiego i sąsiedniego Słupskiego będzie sadziło lasy.- Jeśli nie ma inwestorów, nowych pracodawców, to organizujemy prace interwencyjne i roboty publiczne - tłumaczy Bronisław Janik. Zwykle po ich zakończeniu zaledwie kilka procent zatrudnionych uzyskuje stałe zatrudnienie, jednak te formy "wspierania bezrobotnych" są ważne też z innych powodów. W gminach powoli powstaje infrastruktura: - Potencjalnego pracodawcę interesuje przede wszystkim, czy jest oczyszczalnia ścieków, kanalizacja i jakie jest połączenie ze światem - twierdzi Waldemar Łukiewski.Przedsiębiorcy z lekkim uśmiechem słuchają o ulgach podatkowych, jakie mogą zaproponować samorządy gminne. Rozpatrują je przy lokalizacji inwestycji w dalekiej kolejności.Na kwietniowym spotkaniu w sprawie bezrobocia w Koszalinie zastanawiano się nad stworzeniem wokół miasta specjalnej strefy ekonomicznej, tak jak w Łodzi czy Wałbrzychu. Uważają, że zwolnienia i ulgi z podatku dochodowego, jakie rząd zaproponował dla specjalnych stref, są zachętą dla przedsiębiorców.Byli także zgodni co do tego, że słusznie koszaliński kurator Stanisław Polańczyk dba o rozwój szkół ogólnokształcących. - Coraz więcej młodzieży powinno się uczyć w liceach, jak najmniej w szkołach zawodowych. Ludzie po ogólniakach są bardziej podatni na przekwalifikowanie - potwierdzali mówcy. Narzekali na stopień zagmatwania przepisów. Postulowali poprawę "niezrozumiałego, nieczytelnego, nierzadko zbyt rygorystycznego" prawa. Proponowali, by całe województwo objąć siecią ośrodków informacji biznesowej, a w każdym urzędzie gminy zatrudnić specjalistę do spraw przedsiębiorczości, który początkującym przedsiębiorcom powie, gdzie i co mają załatwić, pomoże w sporządzeniu biznesplanów, wypełni wniosek do agend Unii Europejskiej. Radzili tworzyć instytucje poręczeń kredytowych, które pozwolą przedsiębiorcom i rolnikom zaciągać pożyczki na rozwój firm i gospodarstw rolnych.Wicewojewoda koszaliński Bolesław Kilian podpowiadał szefowi: - Za dużo kopania rowów i układania chodników. Inwestujmy. A niektóre zakłady adoptujmy... Na czym owa adopcja zakładów miałaby polegać, tego wicewojewoda nie wyjaśnił. Proponowano, by nie znikały rzemieślnicze profesje garncarzy i kowali artystycznych. - Tylko komu mieliby sprzedawać swoje wyroby? - zapytał ktoś scenicznym szeptem.Uznano, iż sojusznikami wojewody powinny być samorządy gospodarcze (Koszalińska Izba Przemysłowo-Handlowa, Koszalińska Izba Rolna, cechy rzemiosł różnych, związki kupców). One mogą zadbać o dostęp przedsiębiorców do doradztwa finansowego i podatkowego. Z nimi można tworzyć plany i programy szkoleń tak dla przedsiębiorców, jak i bezrobotnych, których firmy mogłyby zatrudnić. Mogłyby organizować cykliczne spotkania z przedstawicielami urzędów skarbowych, ZUS, Inspekcji Pracy. Wreszcie - razem z samorządami - można pokusić się o organizację lokalnych wystaw i targów, wydawanie katalogów, informatorów i folderów promujących miasta i produkty w nich wytwarzane.I choć w Koszalinie zastanawiano się nad lokalnymi rozwiązaniami, rozmówcy zwrócili uwagę, że 45-procentowa składka na ZUS powoduje zawyżanie kosztów pracy. Niektórzy chcieliby, aby zakład pracy nie musiał płacić wynagrodzenia pracownikom przez pierwszych 35 dni choroby. Za niski jest dodatek szkoleniowy dla bezrobotnych i stypendium dla absolwentów na stażu pracy.Bezrobotni niechętnie zmieniają miejsce zamieszkania i przyzwyczajenia.W ostatnich latach synonimem biedy jest robienie zakupów "na kredyt", wpisywanie długów do specjalnego sklepowego zeszytu. Sprzedawczyni w Tychowie na pytanie, czy kredytuje zakupy, odpowiedziała: - Oczywiście, każdy kiedyś musi kupić pół litra.Niewielkim zainteresowaniem (i to w całym kraju) cieszy się propozycja, by osoby bez pracy zamieszkałe w rejonach szczególnie zagrożonych wysokim bezrobociem szukały zatrudnienia poza domem. Mogą wtedy otrzymać zwrot kosztu mieszkania w nowym miejscu. Wiceminister Maciej Manicki zastanawia się, dlaczego organizacje pozarządowe nie wykorzystują możliwości zapisanej w ostatniej noweli ustawy o zatrudnieniu i przeciwdziałaniu bezrobociu: nie organizują robót publicznych!?Według Marka Góry tylko co trzeci, co czwarty bezrobotny szuka pracy. Jeden z wójtów w Koszalińskiem prosił, by nie ujawniać jego poglądów. Dla części bezrobotnych pozostawanie bez pracy jest stylem życia. Przyzwyczaili się, że otrzymają zasiłek z urzędu pracy, potem wesprze ich pomoc socjalna, potem przez jakiś czas popracują (legalnie lub nie) i znowu zasiłek. Opowiedział o tym, jak jednemu mieszkańcowi popegeerowskiej wsi, który wydzierżawił ziemię, ktoś podpalił zboże na polu. Ów dzierżawca skarżył się, że najprawdopodobniej zrobili to sąsiedzi.Andrzej Piłat, prezes Krajowego Urzędu Pracy, spuentował plenarną dyskusję w Koszalinie: - Pytał mnie kiedyś jeden dziennikarz: Panie Piłat, za ile lat chcecie zlikwidować bezrobocie?&nbsp;Nigdy, bo zlikwidować bezrobocie to znaczy zlikwidować ten ustrój - odpowiedziałem.współpraca Jolanta Stempowska - "Głos Pomorza" [/INST] W niektórych gminach popegeerowskich zatrudnienia nie ma co trzeci mieszkaniec. Bezrobotni to ludzie mało wykształceni, niechętni do udziału w szkoleniach i zdobycia nowych kwalifikacji. W województwie koszalińskim są 54 tysiące bezrobotnych, drugie tyle mieszkańców pracuje w przedsiębiorstwach, reszta pobiera emerytury, renty i utrzymuje się z sezonowej turystyki. Po likwidacji pegeerów rynek pracy stał się bardzo ograniczony. Specjaliści zauważają, że stopa bezrobocia nie oddaje faktycznej liczby bezrobotnych - najwyższa jest w województwach północych, ale najwięcej bezrobotnych jest na południu kraju. Eksperci oraz wojewodowie dyskutują o sposobach walki z bezrobociem. Jedni uważają, że należy rozwijać rolnictwo, przetwórstwo i turystykę, inni popierają przemysł. W niektórych gminach realizowane są programy przeciwdziałania bezrobociu, pozyskuje się inwestorów, dba o infrastrukturę komunalną, zatrudnia się część bezrobotnych przy robotach publicznych. Niektórzy postulują stworzenie stref ekonomicznych z ulgami podatkowymi i ośrodków informacji biznesowej. Uznano, że wojewodowie powinni współpracować z samorządami gospodarczymi m.in. w zakresie doradztwa finansowego i podatkowego oraz promocji. Okazuje się, że bezrobotni niechętnie szukają zatrudnienia, nie tylko poza miejscem zamieszkania, ale w ogóle - dla wielu z nich bycie bezrobotnym jest stylem życia. </s>
<s>[INST] Streść podany po dwukropku tekst: DYSKUSJA Polemika z artykułem prof. Jana JończykaJutro i wczoraj polskich emeryturRYS. ARTUR KRAJEWSKIMICHAŁ RUTKOWSKIGdyby artykuł Jana Jończyka "Kosztowna prywatyzacja ryzyka starości" ukazał się kilkadziesiąt lub nawet kilkanaście lat temu, odpowiadałby w zupełności ówczesnemu rozumieniu zarówno tego, jak powinny działać ubezpieczenia społeczne, jak i tego, jaka powinna być rola państwa w zapewnieniu bezpieczeństwa emerytalnego. Ponieważ jednak ukazał się 23 kwietnia 1997 r. i dotyczył krytyki dokumentu powstałego w kierowanym przeze mnie Biurze Pełnomocnika Rządu ds. Reformy Zabezpieczenia Społecznego, chciałbym ustosunkować się do zawartych w nim ocen i interpretacji.Przede wszystkim trzeba uświadomić sobie wyraźnie, że systemy społecznych ubezpieczeń emerytalnych oparte na monopolu czy zdecydowanej dominacji filaru repartycyjnego, czyli takiego, w którym pracujący za pomocą podatku zwanego składką transferują środki do emerytów, przeżywają głęboki ogólnoświatowy kryzys. Wywołuje go narastającą falę zmian będącą rezultatem z jednej strony szybkiego pogarszania się proporcji demograficznych między osobami w wieku emerytalnym i ludnością w wieku produkcyjnym (proporcja ta jest wielkością krytyczną dla możliwości działania filaru repartycyjnego), a z drugiej - faktów wywołujących zmiany w poglądach na rolę państwa w dziedzinie transferów pieniężnych oraz rozwoju technologii umożliwiających daleko posuniętą indywidualizację rachunków, na które wpłacane są składki.Działający w Polsce system ubezpieczeń społecznych jest systemem, do którego się przyzwyczailiśmy i do którego dostosowane zostały, kiedyś przecież różne od obecnych, doktryny prawne. Rozumiem w tym względzie sentyment autora artykułu. Nie znaczy to jednakże, że system ten jest dobry albo że okaże się wystarczająco dobry w nadchodzącej przyszłości. Brak daleko idących reform w dziedzinie emerytur grozi ich bankructwem i kompromitacją państwa (wraz z regulującym je systemem prawnym) jako ich gwaranta. Sytuacja ta wymaga rzetelnej i uczciwej analizy zmierzającej do rozwiązania problemu, a nie deklaracji prowadzących do antagonizacji nastrojów społecznych.Przygotowany w Biurze Pełnomocnika Rządu do Spraw Reformy Zabezpieczenia Społecznego projekt reform jest odpowiedzią na narastające szybko zagrożenie kompromitacji systemu emerytalnego. Tendencje leżące u podstawy tego zagrożenia - zarówno w Polsce, jak i w wielu innych krajach - nie były jeszcze tak wyraźnie widoczne nawet kilkanaście lat temu, w czasach, kiedy sądy i oceny Jana Jończyka mogły jeszcze nie budzić zdziwienia. Być może właśnie z nieuwzględnienia zasięgu i powagi zachodzących zmian wynikają nieporozumienia, które znalazły wyraz w omawianym artykule.Nieporozumień tych jest wiele, wszystkie one mają jednak ważny wspólny mianownik. Mianownikiem tym jest niechęć autora do wyciągnięcia wniosków z faktu, że świat zmienia się szybko, a Polska zmienia się jeszcze szybciej w okresie transformacji systemowej. Jednym z wniosków jest konieczność zrewidowania starego paradygmatu w ubezpieczeniach społecznych. Nie można szablonów powstałych wiele lat temu przyłożyć do współczesnej rzeczywistości, następnie dziwić się, że nie pasują, i obciążać za to tych, którzy pragną osiągnąć te same cele za pomocą metod dostosowanych do nowej rzeczywistości.Niewydolność starych rozwiązańNieporozumienie pierwsze: czym jest ubezpieczenie społeczne na wypadek starości?Nie jest prawdą - jak sugeruje artykuł - że reforma zlikwiduje ubezpieczenie społeczne. Istotą tych ubezpieczeń jest - z jednej strony - ustawowy przymus uczestnictwa oraz - z drugiej - grupowe organizowanie funduszy finansowych z przeznaczeniem na z góry określone wydarzenia losowe, tutaj starość. Ubezpieczeniowy charakter organizowania tych funduszy przejawia się w tym, że wysokość składek kalkulowana jest tak, aby wyrównać koszty wystąpienia ryzyka w wyznaczonej liczbie ubezpieczonych oraz w określonym czasie trwania ubezpieczenia. Dla uczestnika systemu ubezpieczenie społeczne od starości oznacza, że jego ryzyko socjalne będzie pokryte i że nastąpi wyrównanie między potrzebami pokrycia ryzyk socjalnych wszystkich ubezpieczonych a sumą zebranych środków dla tego pokrycia. Istotą ubezpieczenia społecznego jest więc to, że składek nie kalkuluje się w odniesieniu do indywidualnego ryzyka ubezpieczonych, lecz do ryzyka przeciętnego wyliczonego jako suma wszystkich ryzyk indywidualnych w zbiorowości ubezpieczonych.Zreformowany system emerytalny pozostanie więc w pełnym tego słowa znaczeniu systemem ubezpieczenia społecznego. Obowiązkowa składka będzie oczywiście kalkulowana według ryzyka przeciętnego dla wszystkich ubezpieczonych. Będzie więc wspólnota ryzyka. Utrzymany zostanie obowiązkowy charakter udziału. Istnieć będą rzeczywiste gwarancje i solidarność ubezpieczonych przez - z jednej strony - system "rygli bezpieczeństwa", w którym w razie niepowodzenia inni uczestnicy systemu pomagają pokrzywdzonym (np. mechanizm rachunku rezerwowego, funduszu gwarancyjnego i regwarancji państwa w filarze kapitałowym) oraz - z drugiej strony - emeryturę minimalną i system pomocy społecznej. Zachowany zostanie w pełni publiczny charakter instytucji obsługującej całość składki na wszystkie rodzaje ryzyk (ZUS), a instytucje drugiego filaru (fundusze emerytalne i zarządzające nimi towarzystwa emerytalne) będą publicznie regulowane i nadzorowane przez Urząd Nadzoru nad Funduszami Emerytalnymi. Żadna, powtarzam, żadna z kategorii społecznych i prawnych ubezpieczeń społecznych nie zostanie odrzucona, wbrew temu, co twierdzi artykuł, a częściowy powrót do kapitalizacji składki jest powrotem do źródeł ubezpieczeń społecznych, które długo opierały się na kapitalizacji składek.Co więc się zmieni? Ano coś, czego autor nie chce dostrzec: że w świetle postępującej niewydolności starych rozwiązań, czyli systemu monoubezpieczenia społecznego, prowadzącej do tego, że kategorie, o których pisze autor, stają się wyłącznie papierowe, zostanie nadana im rzeczywista, współczesna treść. Kategorie ubezpieczeń społecznych, o których pisze autor, w szczególności percepcja solidarności i wspólnego ryzyka, nie są w rzeczywistości stosowane w warunkach, w których składki na ubezpieczenie społeczne - w wyniku nieprzejrzystego wymieszania repartycji z redystrybucją - traktuje się jako podatki, a równocześnie występuje silna tendencja do unikania ich płacenia i do przechodzenia na emeryturę najwcześniej jak to możliwe. Publiczny charakter instytucji obsługującej system (ZUS) jest wyparty przez percepcję ZUS jako instytucji państwowej, niesamorządnej i pozbawionej osobowości prawnej. Wreszcie, gwarancje państwa uchodzą - słusznie - za czysto papierowe, w warunkach corocznego w latach 90. manipulowania podstawą wymiaru w związku z tym, że realne świadczenia spadły o 6 proc. w 1990 r. (oczywiście z uzasadnionych przyczyn, ale czego dotyczyła gwarancja?).Tak więc reforma w proponowanym kształcie stwarza warunki do nadania rzeczywistego znaczenia powyższym kategoriom, które - choć związane ze źródłami ubezpieczeń społecznych - w coraz mniejszym stopniu występują w polskim systemie ubezpieczeń społecznych, tak jak dzieje się we wszystkich krajach o monopolu filaru repartycyjnego. Artykuł zupełnie ignoruje, że większość wad obecnego systemu to wady dominacji repartycji w ogóle, a nie wady polskiej odmiany tego systemu.Porównać koszty i korzyściNieporozumienie drugie: korzyści i koszty filaru kapitałowego.Filar kapitałowy przyniesie wyraźne korzyści uczestnikom systemu. Zwiększą się indywidualne oszczędności ludności, zmieni się także ich struktura w kierunku większego udziału oszczędności długookresowych. Oba te czynniki nie mogą nie przyspieszyć wzrostu gospodarczego. Międzynarodowa dywersyfikacja inwestycji funduszy emerytalnych, która z czasem będzie się zwiększać, umożliwi znacznie lepszą kontrolę ryzyka (m.&nbsp;in. dlatego, że makroekonomiczne szoki dotyczą różnych krajów w różnych okresach, a ludność różnych krajów starzeje się w różnym tempie). Długookresowe dane pokazują wyraźnie, że stopa zwrotu - przy obecnym poziomie rozwoju rynków finansowych, jakże różnym od tego, co widzieliśmy pięćdziesiąt, a nawet dwadzieścia lat temu - jest wyższa w filarze kapitałowym niż w filarze repartycyjnym.Artykuł całkowicie pomija te fakty. Koncentruje się natomiast na kosztach filaru kapitałowego. Rzeczywiście, koszty te będą najprawdopodobniej wyższe niż koszty w obecnym systemie ubezpieczenia społecznego. Nasz projekt wymienia wiele kroków, które będą podjęte w celu ich kontroli, przede wszystkim kosztów marketingu i sprzedaży (np. ograniczenie częstotliwości przechodzenia między funduszami, utrzymanie ZUS jako instytucji zbierającej składkę do obu filarów czy zakaz niektórych form akwizycji). Sedno sprawy jednak w porównaniu kosztów i korzyści, a nie w analizie samych kosztów. Dzisiejszy system bankowy w Polsce ma wyższe koszty administracyjne niż miał monobank piętnaście lat temu, ale korzyści w postaci sprawności działania systemu - nikt temu nie zaprzeczy - są o wiele wyższe. W dodatku koszty te - podobnie jak przy funduszach emerytalnych - w dużej części będą kosztami sektora prywatnego nie obciążającymi budżetu, a beneficjentami będą wszyscy obywatele. Ponadto, przytaczane przez autora koszty administracyjne obecnego systemu są sztucznie zaniżone, bo nie uwzględniają kosztów obsługi systemu ponoszonych przez pracodawców.Autor artykułu myli się w szczegółach dotyczących dodatkowych kosztów. Na przykład nie jest prawdą, że towarzystwa emerytalne będą mogły zlecać odpłatnie określone czynności zarządu osobom trzecim - będą one co najwyżej mogły powierzyć wyspecjalizowanemu podmiotowi prowadzenie indywidualnych kont. Nie jest prawdą, że upadłość towarzystwa emerytalnego kosztuje system, ponieważ wszystkie koszty będą pokrywane wyłącznie z majątku towarzystwa. Nie będzie problemem niejasność oferty firm ubezpieczeniowych, gdyż jedynym produktem oferowanym uczestnikom drugiego filaru będzie produkt prosty i jasny: emerytura dożywotnia. Nie jest prawdą, że koszty Urzędu Nadzoru nad Funduszami Emerytalnymi obciążą uczestników systemu - w drugim filarze pokryje je w całości budżet.Świadczenia będą rosłyNieporozumienie trzecie: "drastyczne obniżenie poziomu świadczeń" oraz "sprawiedliwość dla mniejszości społeczeństwa".Świadczenia nie ulegną obniżeniu, wręcz przeciwnie - będą rosły. Obniży się jedynie relacja świadczeń do płac, ale wyniknie to z realnego wzrostu płac, a nie spadku emerytur, które w naszych analizach były waloryzowane w stosunku do cen.Jeżeli chodzi o sprawiedliwość to - w istocie - w ujęciu koncepcji reformy za sprawiedliwe uznajemy wypłacenie takiej wielkości środków emerytalnych, jakie zostały przez jednostkę zgromadzone przez lata sumiennej pracy. Kwestią solidarności społecznej jest natomiast zapewnienie środków do życia tym, którzy z różnych względów nie byli zdolni do zapracowania na własną emeryturę. Wprowadzenie minimalnej emerytury, wypłacanej przez państwo, służyć ma właśnie zaspokojeniu tej potrzeby życia społecznego. To minimum będzie na tyle wysokie, na ile stać będzie społeczeństwo. Pozostawienie części środków najwyżej zarabiającym służyć ma ożywieniu ich aktywności gospodarczej, której efekty przynosić powinny wzrost zamożności całego społeczeństwa przez wzrost liczby miejsc pracy.Co do kwestii "rażąco wysokiego wartościowania ostatniej fazy zatrudnienia", to z przykrością stwierdzić musimy, iż ta część tekstu jest dowodem nieznajomości przez autora kategorii statystycznych i finansowych. Znaczny wzrost wielkości emerytury dla osób, które zdecydują się pracować dłużej, nie jest bowiem wynikiem arbitralnej decyzji państwa, od takich bowiem decyzji zreformowany system będzie wolny, ale wynikiem prostego rachunku:- z dwóch osób o tej samej długości życia z emerytury korzystać będzie dłużej ta, która pracowała krócej, a zatem mniejsza ilość zgromadzonych środków będzie musiała wystarczyć na większą liczbę lat, co w oczywisty sposób wpływa na wielkość otrzymywanych miesięcznie wypłat,- ze względu na naturę procentu składanego nawet ta sama wielkość środków inwestowana przez dłuższy okres przy tej samej stopie procentowej przynosi znacznie większy dochód, tak jak to się dzieje z oszczędnościami bankowymi; osoba, która dłużej powstrzyma się od konsumowania zgromadzonych oszczędności, uzyska po przejściu na emeryturę większą kwotę.Z tych powodów jedyny sprawiedliwy rachunek przyszłych należności emerytalnych, tj. rachunek aktuarialny, musi wartościować późne lata pracy wyżej. To liniowy sposób naliczania świadczeń jest gwałtem na naturze, zmuszającym pracowników do wcześniejszych emerytur wbrew ich woli i wbrew sprawiedliwości. O ekwiwalentności wkładu i zwrotu, której brak zarzuca nam autor opracowania, możemy więc mówić dopiero po powiększeniu zaoszczędzonych środków o dochód, jaki przynoszą dzięki wykorzystaniu ich przez system finansowy.Dalsze rozważania autora o "nowym podziale dóbr" są zatem całkowicie nieuprawnione, mogą natomiast służyć zaostrzeniu antagonizmów wokół reformy, wynikających z niezrozumienia lub nieznajomości jej zasad. Warto byłoby natomiast podkreślić, że tę reformę rzeczywiście robi elita z myślą o problemach, jakie mogą spotkać najuboższych, jeśli kroki zmierzające do zmiany obecnego systemu nie zostaną podjęte w najbliższej przyszłości. Elita poradziłaby sobie zapewne i bez reformy.Bezpieczne funduszeNieporozumienie czwarte: przymus indywidualnego oszczędzania.Argumentacja artykułu prowadzona jest tak, jakby obecny system repartycyjny nie był przymusowy (a przecież jest), a wprowadzenie filaru obowiązkowych funduszy emerytalnych oznaczało wymuszenie ograniczenia konsumpcji. Tymczasem prawda jest taka, że w sferze obowiązkowego filaru ubezpieczeń zmieni się jedynie sposób zarządzania środkami, a nie ich forma czy wielkość. Zarówno składka, jak i sposób jej zbierania nie ulegną przecież zmianie. Istotne jest natomiast to, iż system stworzy motywacje i instrumenty do nadzorowania procesu zarządzania i dysponowania tymi środkami przez ich przyszłych odbiorców, co oznacza zaangażowanie w kontrolowanie ryzyka przyszłych świadczeń szerszych grup społecznych. Nie będzie możliwa utrata zgromadzonych w funduszach emerytalnych środków, gdyż te gwarantować będzie państwo. Zbankrutować natomiast może, tracąc jedynie własne środki, prywatne towarzystwo emerytalne, i to wskutek przekazania własnego kapitału na niedobór wynikający z niższych w porównaniu z innymi funduszami dochodów. Ryzykiem motywującym je do bardziej intensywnych wysiłków objęte są zatem niemal wyłącznie towarzystwa emerytalne, a nie uczestnicy funduszów emerytalnych. Ewentualne straty tych ostatnich polegać mogą jedynie na uzyskaniu średniego, a nie najwyższego zwrotu z zainwestowanych składek. Wypłacalność funduszy gwarantowana będzie przez sponsorowany przez wszystkie towarzystwa fundusz gwarancyjny oraz w ostatecznej instancji przez państwo.Projekt reformy - podkreślam dobitnie - to nie po prostu wprowadzanie przymusu indywidualnego oszczędzania. Projekt nie odrzuca kategorii wspólnoty ryzyka, solidarności, samorządności itd., nadaje im natomiast bardziej nowoczesny wymiar, pozwalający na indywidualne włączenie się do procesu zarządzania środkami. System będzie bardziej bezpieczny dzięki temu, że środki na starość gromadzone będą w co najmniej dwóch instytucjach (ZUS i obowiązkowy fundusz emerytalny) i że możliwa będzie osobista kontrola nad sposobem ich zarządzania.Grozi bankructwo Nieporozumienie piąte: brak konieczności zmian.Dokument przedstawiony przez Biuro Pełnomocnika dotyczy koncepcji zmian w systemie zabezpieczeń społecznych. Pisanie kolejnego dokumentu potwierdzającego niewydolność obecnego systemu byłoby o tyle bezcelowe, że o jego rychłym bankructwie świadczą powszechnie dostępne prognozy demograficzne oraz deficyt ZUS widoczny w kolejnych ustawach budżetowych, sztucznie obniżany - słusznym skądinąd - przesunięciem wypłat zasiłków rodzinnych poza ZUS. W tym kontekście argumenty o niesprawiedliwości i arbitralności obecnego systemu, cytowane przez autora za naszym opracowaniem, wydają się stosunkowo mało istotne. Zarzucając nam nadmierne uleganie "kampanii na temat rzekomej niewydolności i bankructwa ZUS", autor nie proponuje wyliczeń, które wskazywałyby na nieprawdziwość tych argumentów. Tymczasem z całą odpowiedzialnością twierdzimy, że przy obecnych warunkach, aby zbilansować system, bez radykalnej zmiany jego konstrukcji, należałoby podnosić udział wydatków państwowych na emerytury i renty w produkcie krajowym brutto aż do poziomu ok. 22 proc., a składkę na emerytury i renty do ponad 55 proc. funduszu płac. Swojej opinii o możliwości zbilansowania systemu "przez dokonanie istotnych korekt w jego ramach, z uwzględnieniem demograficznej komponenty" autor nie popiera żadnymi przykładami, których, nawiasem mówiąc, bylibyśmy niezmiernie ciekawi. Korzyści filaru kapitałowego dla wzrostu gospodarczego są przez autora całkowicie pomijane. Projekt reformy został poddany ocenie ekspertów, aby usunąć jego ewentualne niedoskonałości, i przedstawić do wdrożenia taki, który zapewni bezpieczną przyszłość milionom odchodzących na emerytury Polaków za pięćdziesiąt, a nie pięć lat.Nie straszyć juntąNieporozumienie szóste: nadużycie przykładu chilijskiego.W swojej krytyce projektu reformy autor sięga po przykład chilijski, oczekując zapewne, iż będzie to ostateczny argument przekreślający zarówno jej sens ekonomiczny, jak i społeczny. Trzeba przyznać, iż w społeczeństwie polskim ze względu na doświadczenia stanu wojennego jest to argument niezwykle silnie oddziałujący na emocje. Warto też pamiętać, że obalenie lewicowego rządu Allende przez prawicową juntę Pinocheta było przez lata wykorzystywane do własnych celów przez propagandę gierkowską. Posługiwanie się nim w celach demagogicznych jest na dodatek o tyle łatwe, że ze względu na położenie geograficzne Chile i niewielkie znaczenie tego państwa dla kontaktów gospodarczych i politycznych Polski wiedza o nim jest, niestety, bardzo mała. Aby ostatecznie skończyć ze straszeniem przyszłych emerytów juntą chilijską, chciałbym przypomnieć autorowi artykułu oraz wszystkim tym, którzy zbyt łatwo po argument ten sięgają, że:- w istocie reformę emerytur w Chile wprowadzono na podstawie prac wąskiej grupy ludzi, początkowo wbrew wojskowym i przy rosnącym poparciu społecznym. Porównywanie tej sytuacji z Polską nie ma jednak sensu, gdyż sytuacja gospodarcza, w jakiej znajdowało się wówczas Chile, była znacznie gorsza niż obecnie w Polsce. Nie zmienia to faktu, że reforma chilijska postrzegana jest pozytywnie przez społeczeństwo tego kraju i że stała się bodźcem do rozwoju systemu finansowego oraz przyspieszenia wzrostu gospodarczego, dając podstawę dla wzrostu zamożności całego społeczeństwa. Statystycznie rzecz biorąc, dochód narodowy na mieszkańca Chile jest, nawiasem mówiąc, prawie 2-krotnie wyższy niż na przeciętnego mieszkańca Polski. Wyższe są także w porównaniu z Polską wskaźniki chilijskiego poziomu wykształcenia i zdrowotności społeczeństwa;- żadne z państw reformujących systemy emerytur, w tym państwa Ameryki Łacińskiej, nie skopiowały systemu chilijskiego, głównie ze względu na istniejące w nich odmienności instytucjonalne i ogólnogospodarcze. W Argentynie, Peru, Kolumbii czy ostatnio w Meksyku reformę wprowadzono w warunkach demokratycznych i z dużymi zmianami w stosunku do pierwowzoru chilijskiego. Wspólnym mianownikiem było jedynie trzymanie się po raz pierwszy zastosowanej w Chile idei wiązania wypłat emerytalnych z indywidualną aktywnością zawodową oraz angażowanie sektora prywatnego do zarządzania środkami emerytalnymi. Reformy podobnego typu - jak podkreślałem wcześniej - wprowadziły już lub rozpoczęły ich wdrażanie nie tylko znacznie bardziej rozwinięte gospodarczo od Polski kraje takie jak Szwajcaria, Holandia, Australia, Singapur, ale także bliskie nam Węgry czy Łotwa. Sądzę, że uczciwe byłoby określanie projektu reformy systemu zabezpieczeń społecznych w Polsce mianem syndromu węgierskiego lub szwajcarskiego. Byłoby to bliższe prawdy, zważywszy, iż zarówno w tych państwach, jak i w Polsce reformy te odbywają się w warunkach demokratycznego państwa prawa, a nie wojskowej dyktatury.Na co nas staćNieporozumienie siódme: problemy okresu przejściowego.Zgadzam się z autorem, że konieczność sfinansowania reformy jest najtrudniejszym jej elementem. Gdyby nie ograniczenia finansowe, które w ujęciu makrogospodarczym przekładają się na ograniczenia budżetowe i równowagę gospodarczą, nasza skłonność do obdarowywania wszystkich zainteresowanych jak najwyższymi świadczeniami byłaby znacznie większa. Faktem jest jednak, że cała koncepcja reformy zbudowana została na bazie tego, na co jako społeczeństwo możemy sobie pozwolić, czyli na ile nas stać. Nie bez znaczenia jest tu moment rozpoczęcia reformy - dzięki korzystnym tendencjom gospodarczym w Polsce (wzrost związany z efektami reform gospodarczych) i na świecie oraz ciągle jeszcze dostępnym zasobom prywatyzacyjnym stać nas przez najbliższe kilka lat na trochę więcej, niż byłoby to możliwe w innych warunkach. Dzięki temu obciążenia, jakim podlegać będzie pokolenie dzisiejszych czterdziesto- i pięćdziesięciolatków będą mniejsze niż te, jakie musieliby ponieść przy braku lub odkładaniu reform, tzn. niska emerytura w przyszłości i obciążenie ich dzieci (czyli pokolenia, które moralnie będzie zobowiązane do pomocy niepracującym rodzicom) podwójnymi kosztami reform. Nie śmiemy twierdzić, że jest to sprawiedliwe, ale po prostu sprawiedliwsze. Nasze poczucie sprawiedliwości wzmacnia fakt, iż racjonalizacja obecnego systemu nie polega na obniżaniu świadczeń, ale przede wszystkim na uszczelnianiu systemu, czyli budowaniu motywacji dla czarnej i szarej strefy gospodarki do ujawniania swoich dochodów i płacenia składek na świadczenia, z których i tak przecież będą w takiej czy innej formie korzystać. Za niesprawiedliwe uważamy bowiem uchylanie się od pełnego ujawniania dochodów i płacenia składek, gdy każdemu przysługuje minimalna emerytura i opieka zdrowotna.Niezbędne ustawyNieporozumienie ósme: aspekty konstytucyjne i polityczne.Realizacja projektu reformy, przez wielu ekspertów ocenianego jako kompetentny i profesjonalny, wymaga uchwalenia przez Sejm 6-7 nowych ustaw i nowelizacji kilkunastu. Wszystkich tych potrzeb jesteśmy świadomi i zarówno my jako autorzy, jak i polskie organa legislacyjne nie ignorują ich. Kalendarz prac, jaki sobie założyliśmy, zakładał przygotowanie najpierw ustawy o wykorzystaniu wpływów z prywatyzacji części mienia Skarbu Państwa w celu wsparcia reformy systemu ubezpieczeń społecznych oraz ustawy o organizacji i funkcjonowaniu funduszy emerytalnych jako tych, które umożliwią stworzenie podstaw materialnych reformy i pozwolą podjąć niezbędne przygotowania zaangażowanym w nie instytucjom, takim jak banki, firmy ubezpieczeniowe, fundusze inwestycyjne, instytucje nadzorcze itd. To dobrze, że Rada Ministrów przyjęła już te projekty ustaw. Inwestycje niezbędne do zarządzania środkami emerytalnymi są kosztowne i najwyższy czas, aby zainteresowane nimi instytucje rozpoczęły przygotowania. Gotowa jest już ustawa o pracowniczych programach emerytalnych. Przygotowuje się ustawę o systemie ubezpieczeń społecznych oraz kilka innych nowelizacji i zmian.Kwestie przystawalności projektu reformy do zasad konstytucyjnych wymagają nowoczesnego spojrzenia na to, czym jest zabezpieczenie społeczne. Jak podkreśliliśmy wcześniej, sposób, w jaki autor opracowania postrzega tradycyjne kategorie ubezpieczenia społecznego, odpowiada nie tyle zasadom prawnym, ile nawykom nabytym podczas propagandy (a nie praktyki!) państwa socjalistycznego w Polsce. Reforma, co należy jeszcze raz podkreślić, zmienia sposób zarządzania składką na ubezpieczenie społeczne, a nie składkę czy jej formę prawną. Wątpliwości autora można porównać z rozważaniem, czy sklep, który został sprywatyzowany i wyposażony w nowoczesne kasy fiskalne, przestał być sklepem i czy zakłóca to umowę sprzedaży w ujęciu kodeksu cywilnego.Zdumiewające wydaje się rozczarowanie autora unikaniem przez obecny rząd wciągania reformy w "przedwyborcze debaty i walki". Gdyby takim debatom poddany był swego czasu program Balcerowicza, to jeszcze do dziś kupowalibyśmy buty na kartki i chleb spod lady. Na szczęście i wówczas, i dziś ekipy rządzące oraz elity polityczne mają dość odpowiedzialności za państwo i jego stan w długim okresie, aby uznać, że reforma jest konieczna i że podlegać powinna najpierw analizie ekonomicznej, a nie politycznym przepychankom. I to jest chyba piękne w "polskim surrealizmie politycznym", że kłócimy się o rzeczy drobne, natomiast w sprawach naprawdę ważnych stać nas na dojrzałość i rozwagę.A propos lewicowości i polityki: czy autor dostrzegł, że obecny system emerytalny zawiera w sobie ukrytą redystrybucję od biednych do bogatych, ponieważ to bogaci jako żyjący dłużej korzystają z "uwspólnienia" ryzyka? Czy autor zauważa, że niebranie pod uwagę składek z wczesnego okresu kariery zawodowej uderza w niżej zarabiających, którzy zazwyczaj mają mniej lat spędzonych w szkole? Czy nie jest zrozumiałe, że każdy rząd wrażliwy na bezzasadność tego typu ukrytej redystrybucji, usiłowałby ją usunąć?Co na świecieNieporozumienie dziewiąte: my a inni.Omawiany artykuł zdaje się traktować kierunek polskich zmian jako idiosynkratyczne dziwactwo. Chociaż polski program reform wynika wyłącznie z polskich uwarunkowań wewnętrznych, nie jest bezzasadne rozejrzenie się wokół siebie.Co dzieje się wokół nas w kwietniu 1997 r.? Oto na Węgrzech, rządzonych przez sojusz zreformowanej Węgierskiej Partii Socjalistycznej oraz Partii Wolnych Demokratów, przedkładany jest właśnie do parlamentu pakiet ustaw wprowadzających nowy wielofilarowy system emerytalny z drugim filarem w postaci powszechnych obowiązkowych, otwartych, konkurujących ze sobą funduszy emerytalnych. Oto w Szwecji jesteśmy w przededniu wprowadzenia systemu emerytalnego, zawierającego także filar kapitałowy, oraz ścisły związek składki i świadczenia w filarze repartycyjnym (w postaci tego, co w naszym projekcie nazwaliśmy "kapitałem uprawnień emerytalnych"). Oto na Łotwie - gdzie system kapitałowych uprawnień emerytalnych działa już pełną parą - wprowadza się filar powszechnych funduszy kapitałowych. Oto w Szwajcarii, Danii, Holandii, Wielkiej Brytanii czy Australii dominują powszechne ubezpieczenia kapitałowe (tj. grupujące co najmniej 70 proc. siły roboczej), a w niektórych wypadkach (Szwajcaria, Australia) obowiązkowe kapitałowe systemy zabezpieczenia na starość. Oto w przynajmniej sześciu krajach Ameryki Łacińskiej działają systemy oparte na przymusowej kapitalizacji całości (Chile) lub części składki. Oto w Stanach Zjednoczonych Doradczy Panel Prezydenta ds. Reformy Ubezpieczeń Społecznych proponuje wprowadzenie systemu trójfilarowego à la rozwiązania latynoamerykańskie...Nie dlatego robimy reformy, ponieważ robią je inni. Powinniśmy jednak dobrze wiedzieć, co i dlaczego robią inni, aby nie powielić cudzych błędów i czerpać z innych doświadczeń tylko to, co wzbogaca nasz program.Komu służą reformyNieporozumienie dziesiąte: cele i beneficjenci reform.Kolejnym przykładem problemów autora omawianego artykułu z podstawowymi kategoriami ekonomicznymi i finansowymi jest zarzut, iż jedyny cel reform jest natury fiskalnej. Oczywiście, że cały wysiłek podejmowany jest po to, aby w przyszłości za emerytury nie płacić głębokim deficytem budżetowym i okradającą nas wszystkich inflacją. Fundusze emerytalne nie będą natomiast źródłem finansowania deficytu, ale źródłem finansowania prywatnych inwestycji i rozwoju gospodarczego. Gromadzone przez fundusze środki będą bowiem za pośrednictwem systemu finansowego, a więc przez kredyt bankowy i hipoteczny, inwestycje w akcje i obligacje, zasilać wzrost gospodarczy. Część tych środków, zgodnie zresztą z normami ostrożnościowymi obowiązującymi w najbardziej rozwiniętych systemach finansowych, będzie inwestowana w rządowe papiery wartościowe jako najbezpieczniejszą formę lokat; cześć będzie też zapewne inwestowana za granicą w celu dywersyfikacji ryzyka. Jest natomiast całkowitą nieprawdą, że fundusze emerytalne będą zobowiązane do inwestowania w dłużne papiery Skarbu Państwa.Nie wiedzieć czemu, do beneficjentów reformy ubezpieczeń w Polsce autor wciągnął także instytucje międzynarodowe, przedstawiane w tonie żądnych krwi bestii. Warto więc przypomnieć, że Polska jest członkiem założycielem tych instytucji, ma w nich swoich przedstawicieli i systematycznie wpłaca statutowe składki na finansowanie ich działalności. Od kiedy mamy w Polsce zrównoważony bilans płatniczy, prawie nie korzystamy z pomocy finansowej tych instytucji, dlatego ich wskazania mają jedynie charakter doradczy, a nie warunkowy. Korzystanie z rad specjalistów Banku Światowego i Międzynarodowego Funduszu Walutowego nie wydaje się zresztą zbytnio nierozważne, jeśli wziąć pod uwagę, iż instytucje te zatrudniają fachowców z całego świata, którzy pracując w różnych krajach, mają unikatową możliwość poznania i wymiany najlepszych doświadczeń gospodarczych krajów, z jakimi się w swojej codziennej pracy stykają.I wreszcie ostatnia uwaga, w imię pamięci nieodżałowanego autora "Bambini di Praga". Instytucje i rozwiązania krytykowane przez autora są tworzone właśnie po to, aby nie było wolnego pola dla oferujących złudzenia aferzystów. Mam nadzieję, że nadchodzi czas przejścia od etapu konieczności polemiki z tymi, którzy wciąż oferują polskim przyszłym emerytom złudzenia dnia wczorajszego, do etapu wspólnej pracy nad zapewnieniem jak najwyższej jakości projektowanych rozwiązań.Autor jest dyrektorem Biura Pełnomocnika Rządu do Spraw Reformy Zabezpieczenia Społecznego [/INST] Chciałbym ustosunkować się do artykułu Jana Jończyka "Kosztowna prywatyzacja ryzyka starości", w którym zawarta jest krytyka projektu reformy systemu emerytalnego. Projekt powstał w kierowanym przeze mnie Biurze Pełomocnika Rządu ds. Reformy Zabezpieczenia Społecznego. Artykuł Jończyka jeszcze kilkanaście lat temu odpowiadałby rozumieniu tego, jak powinny działać ubezpieczenia społeczne i jaka powinna być rola państwa w zapewnieniu bezpieczeństwa emerytalnego. Zawarte w artykule tezy są jednak nieprzystające do sytuacji, w jakiej się obecnie znajdujemy. Przede wszystkim należy zauważyć, że dziś systemy ubezpieczeń emerytalnych oparte na monopolu lub zdecydowanej dominacji filaru repartycyjnego znajdują się w fazie głębokiego kryzysu wywołanego pogarszaniem się proporcji demograficznych między osobami w wieku emerytalnym i produkcyjnym oraz zmianami w poglądach na rolę państwa w dziedzinie transferów pieniężnych i rozwoju technologii związanych z indywidualizacją rachunków, na jakie wypłacane są składki. Polacy przyzwyczaili się do istniejącego systemu ubezpieczeń społecznych, nie oznacza to jednak, że system ten jest dobry. Przygotowany projekt reform jest odpowiedzią na zmiany i tendencje, które stają się coraz bardziej widoczne. W artykule Jana Jończyka zawartych jest wiele nieporozumień, które wynikają z tego, że autor nie chce dostrzec toczących się szybko zmian. Pierwsze nieporozumienie dotyczy sugestii autora, że reforma zlikwiduje ubezpieczenia społeczne. Drugie nieporozumienie wiąże się z pominięciem przez autora artykułu faktu, że filar kapitałowy przyniesie korzyści uczestnikom systemu – zwiększą się indywidualne oszczędności ludzi, a coraz większy udział w oszczędnościach będą miały oszczędności długookresowe. Ponadto autor błędnie twierdzi, że dojdzie do "drastycznego obniżenia poziomu świadczeń" oraz "sprawiedliwości dla mniejszości społeczeństwa". Co więcej, Jan Jończyk w sposób nieodpowiadający prawdzie porusza kwestię przymusu indywidualnego oszczędzania. Innym nieporozumieniem jest fakt, że autor krytyki zarzuca pomysłodawcom reformy uleganie "kampanii na temat rzekomej niewydolności i bankructwa ZUS", ale nie proponuje wyliczeń, które potwierdzałyby nieprawdziwość tych argumentów. Autor krytyki sięga wielokrotnie po przykład Chile i straszy emerytów chilijską juntą z nadzieją, że argument ten przekreśli ostatecznie sens ekonomiczny i społeczny reformy, lecz nie nie podaje przy tym pełnego obrazu wydarzeń w Chile. Kolejne nieporozumienia dotyczą problemów okresu przejściowego oraz aspektów konstytucyjnych i politycznych. Jan Jończyk chce też traktować kierunek polskich zmian jako idiosynkratyczne dziwactwo. Ostatnie nieporozumienie związane jest z postrzeganiem celów i beneficjentów reform. Na koniec pragnąłbym zauważyć, że reforma tworzona jest właśnie po to, by nie zostawić miejsca aferzystom, którzy oferują emerytom złudne marzenia. Mam nadzieję, że od etapu polemiki z tymi, którzy wciąż łudzą emerytów rozwiązaniami z przeszłości, przejdziemy do etapu wspólnej pracy nad jak najwyższą jakością proponowanych rozwiązań. </s>
<s>[INST] Streść podany po dwukropku tekst: PODRĘCZNIKIWe wrześniu wielu książek będzie brakować - twierdzą wydawcyWalka o uczniaŁUKASZ GOŁĘBIEWSKIWprowadzona od września tego roku reforma oświaty przewiduje konieczność wymiany wszystkich podręczników do IV klasy szkoły podstawowej i wydrukowania nowych książek do pierwszej klasy gimnazjum, która zastąpi siódmą klasę podstawówki. W połowie czerwca nawet połowa nowych podręczników nie została jeszcze wydrukowana i już dziś wiadomo, że we wrześniu wielu książek będzie brakować.W poprzednich latach wydawcy rozpoczynali druk podręczników w marcu. Od czerwca zaczynał się sezon ich sprzedaży, którego kulminacja przypadała na koniec września. W tym roku w czerwcu sprzedaż książek szkolnych była o 80-90 proc. mniejsza, niż w latach ubiegłych. Nauczyciele nie wiedzą, jakie podręczniki polecać na następny rok, wydawcy czekają z drukiem na akceptację resortu edukacji, a Ministerstwo Edukacji Narodowej do 12 lipca wydłużyło termin składania wniosków o wpis do rejestru książek dopuszczonych do nauki w szkołach.Bogata oferta- Wykaz książek zatwierdzonych przez MEN będzie dopiero pod koniec sierpnia - mówi Danuta Mieszkowska z departamentu kształcenia i wychowania MEN. - Wydłużyliśmy okres składania wniosków o wpis do rejestru na prośbę samych wydawców. Dotychczas wpłynęło ponad sto wniosków. Z naszego rozeznania wynika, że do każdego przedmiotu w klasach objętych reformą będą co najmniej dwa podręczniki.Z naszej ankiety przeprowadzonej wśród wydawców książek szkolnych wynika, że będzie tych podręczników więcej: 3-4, a do niektórych przedmiotów nawet 6. Razem z zeszytami ćwiczeń, które nie wymagają aprobaty MEN, w tym roku pojawi się ok. 400 nowych tytułów adresowanych do uczniów klas objętych reformą oraz klas I-III (tu nie ma konieczności wymiany książki, jednak wielu wydawców przygotowało na ten rok nowoczesne zintegrowane podręczniki).Wydawnictwa Szkolne i Pedagogiczne - potentat na tym rynku - szykują nowe podręczniki do wszystkich zreformowanych klas, jednak nie wszystkie są już wydrukowane.- Najgorsza jest niewiedza - mówi Iwona Ring, dyrektor ds. promocji w wydawnictwie. - Nie wiemy, czy wszystkie nasze podręczniki uzyskają akceptację MEN. Wielką niewiadomą są nakłady. Trudno przewidzieć, jak będą się sprzedawały nowe tytuły. Postanowiliśmy zaryzykować i będziemy drukować więcej, niż sprzedawaliśmy w latach ubiegłych. Dzięki temu we wrześniu będzie dużo naszych książek. Jeśli się nie sprzedadzą - albo pójdą na przemiał, albo będą czekały na następny rok.Inni wydawcy są jednak ostrożniejsi niż WSiP.- Nie chcemy ryzykować i na początek drukujemy po 50 tys. każdego tytułu - mówi Piotr Oziębło, dyrektor wydawnictwa Juka-91. - Liczymy, że sprzedamy trzy razy więcej, ale nie chcemy ponosić strat.- Pierwszy nakład każdego z naszych nowych podręczników to 60 tys. egzemplarzy - mówi Tomasz Gigol z Nowej Ery. - Nie ryzykujemy i z drukiem czekamy na akceptację książek przez MEN.W oczekiwaniu na kolejkiPod koniec sierpnia odbędzie się w Pałacu Kultury i Nauki w Warszawie specjalna edycja Targów Książki Edukacyjnej. Wszystko w związku z reformą oświaty i panującym na rynku zamieszaniem, które spowodowało, że w wielu szkołach uczniowie dowiedzą się dopiero we wrześniu, z jakich książek mają się uczyć. Najgorzej, że nawet do klas, które nie są objęte reformą, sprzedaż książek bardzo spadła.- Ponieważ teraz rodzice nie kupują książek, należy oczekiwać, że we wrześniu, a nawet jeszcze w październiku, przed księgarniami będą ustawiały się kolejki - twierdzi Grzegorz Bartosiewicz, szef największej hurtowni książek szkolnych - Wkra. - Wielu tytułów we wrześniu zabraknie, bo wydawcy ostrożniej niż kiedykolwiek planują nakłady. Oznacza to, że w krótkim czasie do hurtowni wpłynie dużo tytułów, które stale trzeba będzie uzupełniać. W razie potrzeby, wprowadzę w swojej firmie pod koniec sierpnia 24-godzinny dzień pracy i przyjmę nowych pracowników.- Z całą pewnością we wrześniu będzie brakowało podręczników. Nauczyciele są zdezorientowani, wydawcy też. Ten rok dla wszystkich jest wielkim doświadczeniem - twierdzi Olgierd Buchocki, szef Gdańskiego Wydawnictwa Oświatowego.- To, co sprzedawano w pięć miesięcy, będzie trzeba sprzedać w 30 dni. Księgarze nie dadzą sobie z tym rady - uważa Marek Rożak, właściciel wydawnictwa edukacyjnego M. Rożak.Nowe firmyReforma jest dla wydawcy wyzwaniem, ale i ogromną szansą. Na rynku edukacyjnym są największe nakłady książek i najszybszy przepływ gotówki. Wypromowanie nawet jednego podręcznika może oznaczać wzrost obrotów o kilkaset tysięcy złotych. Dlatego wydawcy od kilku miesięcy spotykają się z nauczycielami, wysyłają do szkół gratisowe egzemplarze książek, organizują konferencje metodyczne.- Nasze koszty na promocję w tym roku wzrosły kilkakrotnie - twierdzi Tomasz Gigol z Nowej Ery. - Zazwyczaj wysyłaliśmy nasze materiały do szkół raz w roku, a teraz, do czerwca, zrobiliśmy to już pięć razy (w tym 135 tys. egz. bezpłatnych książek).W tym roku o ucznia walczyć będzie wiele nowych na tym rynku firm: Znak, Prószyński i S-ka, Muza, LektorKlett. Reforma otwiera nowe możliwości. Wiadomo, że nauczyciele niechętnie zmieniają podręczniki, z których uczą. Teraz będą musieli. Ceny wzrosnąWydawnictwa Szkolne i Pedagogiczne przygotowały w tym roku 114 nowych podręczników, z czego dopiero połowa została wydrukowana. Wydawnictwo M. Rożak szykuje nowy podręcznik do przyrody (nowy przedmiot, który pojawi się w klasie IV) oraz historię, polski, geografię i biologię do gimnazjum. Gdańskie Wydawnictwo Oświatowe będzie miało nowe podręczniki do polskiego, historii i matematyki. Nowa Era szykuje książkę do przyrody oraz podręczniki do gimnazjum: biologię, chemię, fizykę, geografię, matematykę, technikę. Juka-91 drukuje nowy zintegrowany elementarz, podręcznik do przyrody i matematyki dla klas IV i historię dla gimnazjum. Res Polona będzie miała nową matematykę dla klas IV-VI i dla gimnazjum, fizykę dla gimnazjum i zintegrowany podręcznik do nauczania w klasach I-III. Zintegrowany podręcznik do nauczania początkowego szykuje też Didasko. Osiem nowych podręczników wyda oficyna Adam. Szesnaście nowych tytułów szykuje poznańska Arka... Wyliczać można długo, bo w Polsce działa blisko 200 wydawnictw specjalizujących się w książce oświatowej.Ceny podręczników nieznacznie wzrosną - o ok. 10 proc. w porównaniu z rokiem ubiegłym (przykładowe ceny podajemy w tabelce). Pojedyncza książka kosztuje dziś w detalu ok. 13-21 złotych, zeszyt ćwiczeń 4-12 złotych. Co roku rodzice muszą jednak wydać od 100 do 200 złotych na podręczniki, co dla wielu domowych budżetów jest sporym obciążeniem. Ceny książek szkolnych nie różnią się znacznie, konkurencja powoduje, że wydawcy nie mają zbyt dużych możliwości ani podnoszenia, ani obniżania cen. Wiele zależy tu od Wydawnictw Szkolnych i Pedagogicznych, do których polityki cenowej dostosowują się mniejsi edytorzy. W ostatnich latach WSiP stosunkowo drogo sprzedawał książki osiągając co roku ogromne zyski.Urok ćwiczeńNauczyciel będzie miał w czym wybierać. A nowe podręczniki kuszą kredowym papierem, pięknymi ilustracjami, bogatym zestawem ćwiczeń. W niczym nie przypominają tych, z których uczyły się poprzednie pokolenia. Edytorsko są to obecnie jedne z najpiękniejszych książek na polskim rynku. Także tekst uległ przeobrażeniom. Nowe podręczniki mają uczyć samodzielnego myślenia, dlatego ich autorzy dbają o to, by uczeń utrwalał wiedzę dzięki licznym przykładom i ćwiczeniom, wykład zaś ograniczony jest do minimum tłumaczącego definicje i pojęcia. Liczne wykresy i ilustracje przemawiają do wyobraźni ucznia i ułatwiają szybkie zrozumienie tematu lekcji.Poziom podręczników jest wyrównany, tu wchodzą w grę zbyt duże pieniądze, by któryś wydawca mógł sobie pozwolić na wypuszczenie bubla. [/INST] W związku z reformą oświaty konieczna jest wymiana podręczników dla IV klasy szkoły podstawowej i I klasy gimnazjum. Połowa książek nie została jeszcze wydrukowana, nauczyciele nie wiedzą, jakie podręczniki polecać, rejestr książek dopuszczonych przez ministerstwo do nauki w szkołach będzie gotowy dopiero pod koniec sierpnia. Ministerstwo szacuje, że do każdego przedmiotu w klasach objętych reformą będą co najmniej dwa podręczniki. Wydawcy twierdzą, że w tym roku ukaże się ok. 400 nowych podręczników i zeszytów ćwiczeń, także dla klas I-III. Nie wiadomo, które tytuły uzyskają akceptację ministerstwa. Wydawnictwa Szkolne i Pedagogiczne decydują się na duży nakład, który być może sprzeda się w przyszłym roku. Inni wydawcy nie chcą ryzykować. Pod koniec sierpnia odbędą się Targi Książki Edukacyjnej. Sprzedawcy spodziewają się największego zainteresowania podręcznikami we wrześniu, kiedy szkoły zdecydują się na konkretne książki. Obawiają się, że wielu tytułów może zabraknąć. Reforma to szansa dla wydawców, którzy od miesięcy promują swoje podręczniki. Najwięcej nowych podręczników przygotowało WSiP, inne opracowują książki do wybranych przedmiotów. Rynek edukacyjny zapewnia najszybszy przypływ gotówki. O uczniów walczyć będą także nowe wydawnictwa. Podręczniki będą droższe niż w zeszłym roku. Rodzice będą musieli wydać nawet 200 złotych na książki dla dziecka. Ze względu na konkurencję na rynku ceny poszczególnych tytułów nie różnią się znacznie. Obecne podręczniki, z przykładami, ilustracjami i wykresami, są na wysokim poziomie merytorycznym i edytorskim. </s>
<s>[INST] Streść podany po dwukropku tekst: ZJAZD PZPNBoniek, Listkiewicz, Kolator czy Dziurowicz ?Na dobry początekKRZYSZTOF GUZOWSKIDelegaci na zjazd Polskiego Związku Piłki Nożnej, który ma wybrać nowego prezesa, nigdy nie byli w tak komfortowej sytuacji, jak obecnie. Nie ma mowy o żadnych kandydatach przyniesionych w teczce. Jest ich czterech. Każdy jest inną osobowością. Programy działania są od dawna znane i wiadomo, czego się można spodziewać, gdy wygrają wybory.Marian Dziurowicz, zdaniem przeważającej większości obserwatorów, uosabia całe zło w polskiej piłce i dlatego powinien ustąpić. Dziurowicz jest instytucją w polskiej piłce. Praktycznie sam potrafił zbudować wielkość klubu, GKS Katowice, który przez kolejnych10 lat kwalifikował się do europejskich pucharów. Było to przed 1989 rokiem i potem też. Był wytrawnym graczem. Zawsze wiedział, co i z kim należy załatwiać. Jak trzeba było, to szedł do sekretarza partii, albo do księdza. Doskonale poruszał się po meandrach futbolu, z każdym potrafił dobrze żyć. Jest niekwestionowanym przywódcą. Jak huknie, wszyscy kryją się po kątach.Kiedy w roku 1991 objął funkcję wiceprezesa PZPN, rozpoczął swą grę. Ominęły go wszystkie zawieruchy, związane z dziwnymi często kontraktami, zawieranymi przez związek, choć jego podpis widniał na wielu dokumentach. Był tak silną osobowością, że majestatyczny prezes Kazimierz Górski nie miał cienia wątpliwości, kto powinien zostać jego następcą. Przypomnijmy, było to nie tak dawno temu, w 1995 roku.Cztery lata jego prezesury są obecnie oceniane bardzo krytycznie. Nie brak głosów, że Dziurowicz powinien odpowiadać głową za sprzedawane mecze, machlojki sędziowskie, czy kiepskie wyniki reprezentacji. Popełnił bez wątpienia kilka błędów, choćby z dyskwalifikacją sędziego Czyżniewskiego, czy zerwaniem umowy z firmą Puma, za którą PZPN zapłaci pół miliona marek odszkodowania. Błędem była też zgoda na wypłacanie reprezentantom premii za sukcesy w poszczególnych meczach. Na świecie praktyka jest inna - za przyjazdy na mecze reprezentacji zawodnicy otrzymują tzw. startowe, a wielkie pieniądze dostają dopiero za sukces końcowy, czyli awans do finałów mistrzostw kontynentu lub świata. Dziurowicz tak bardzo chciał dogodzić Januszowi Wójcikowi i jego wybrańcom, że wpadł we własne sidła, bo potem ciągle musiał się kłócić z trenerem i piłkarzami, którzy żądali więcej i więcej. Reprezentacja Polski nigdy dotąd nie miała tak komfortowych warunków, jak obecnie.Wszystkie brudy w polskiej piłce zaczęły się jednak w latach 70. (mógłby coś o tym powiedzieć Zbigniew Boniek), przechodziły bez większego echa w latach 80. (na ten temat mogliby się wypowiedzieć Michał Listkiewicz i Eugeniusz Kolator) i trwają do dziś. Winą Dziurowicza jest to, że nie potrafił, albo nie za bardzo się starał im zaradzić. Nie on pierwszy i, podejrzewam, nie ostatni.Dziurowicz ma co innego na sumieniu. Jego sposób sprawowania funkcji po prostu nie przystaje do dzisiejszych czasów. Prezes najważniejszego związku sportowego nie może być antymedialny. Nie może nie słuchać głosów, które podpowiadają mu: "Marian, nie tak". Nie może grzmieć, gdy inni się z nim nie zgadzają. PZPN nie może być twierdzą warowną, do której wstęp mają tylko sami swoi. Prezes nie może się też otaczać wyłącznie ludźmi, którzy bez szemrania spełniają każde jego polecenie, choć na boku mówią, że to bez sensu. To może było dobre w GKS Katowice, ale nie w PZPN pod koniec XX wieku. Wiadomo, że na takim podejściu Dziurowicza do rzeczywistości zaważyła wojna futbolowa. W jej trakcie czasem dostrzegał wrogów tam, gdzie nie powinien, a atmosfera wojny udzieliła się w codziennej pracy wszystkim ludziom, zatrudnionym w PZPN.Prezesem PZPN nie może być człowiek, którego nie akceptuje szeroko pojęta społeczność piłkarska. Dziurowiczowi nie udowodniono przekrętów, związek działał za jego kadencji może nie doskonale, ale poprawnie. Dziurowicza jednak mało kto akceptuje i to powinno być decydujące. Powinien odejść z klasą i nie kandydować, bo dał słowo. Albo jeszcze raz wygrać i zrezygnować na rzecz tych, którzy są akceptowani.Zbigniew Boniek, Eugeniusz Kolator i Michał Listkiewicz, jak wynika z przedwyborczych sondaży, są akceptowani. Wszyscy mają jedną zaletę - jeśli któryś z nich zostanie prezesem, skończy się atmosfera wojny. Popiera ich zdecydowana większość społeczeństwa na zasadzie "obojętnie kto, byle nie Dziurowicz". Boniek stwierdził na łamach "Rz", że gdyby wybory prezesa odbywały się na wzór wyborów prezydenckich lub parlamentarnych, wygrałby w cuglach. Pewnie ma rację. Jego nazwisko kojarzy się z ostatnimi sukcesami polskiej piłki. Ludzie darzą go szacunkiem za gole, które zdobywał, za to, że jest bogaty, że po zakończeniu kariery piłkarza potrafił rozpocząć drugie życie i osiągnąć sukces w biznesie. Czy zostanie prezesem? Wydaje się, że jest radykalny i może zbyt często uderzać pięścią w stół, choć on deklaruje, że tak się nie stanie. Powszechne przekonanie, nawet mylne, może okazać się decydujące. Z głosów czytelników wynika też, że prezes PZPN nie może kojarzyć się z piwem i powinien być świętszy od żony Cezara (Boniek deklaruje, że nie zrezygnuje z prezesowania firmie Go & Goal, robiącej interesy na rynku piłkarskim).Michał Listkiewicz przyjrzał się piłce nożnej ze wszystkich stron. Był dziennikarzem, sędzią krajowym i międzynarodowym, szefował działowi zagranicznemu PZPN, sprawował funkcję sekretarza generalnego związku, jest członkiem władz Europejskiej Unii Piłkarskiej. Tyle lat spędzonych przez niego na samym szczycie futbolowej hierarchii może u niektórych wywołać lepsze lub gorsze wspomnienia. Listkiewicz funkcjonował przecież w tej piłce, o której wszyscy mówią, że była brudna. Ma jednak świadomość, jak powinien wyglądać kontakt z mediami i jak ma pracować związek. Potrafi dogadać się prawie z każdym. Jeśli zostanie prezesem, związek na pewno miękko wyląduje. Boniek i Listkiewicz chcą na początek narysować grubą kreskę.Eugeniusz Kolator jest ich cieniem. Założenia jego programu są podobne. Wydaje się, że ma mniejsze szanse, ponieważ nie ma mocnego nazwiska i nie jest silną osobowością. Przez lata był kojarzony wyłącznie ze środowiskiem sędziowskim i choć zna działalność związku od podszewki, może mu to nie wystarczyć do zwycięstwa.Polska piłka nożna nie stanie się ani o jotę silniejsza po wyborze nowego prezesa. Podczas poniedziałkowego zjazdu będzie chodziło o poprawienie atmosfery wokół futbolu. Na dobry początek.Sąd nie zakazałSąd Okręgowy w Warszawie odrzucił w czwartek wniosek UKFiT o wydanie zakazu przeprowadzenia wyborczego walnego zgromadzenia PZPN - poinformował rzecznik PZPN Tomasz Jagodziński.W imieniu prezesa Urzędu Kultury Fizycznej i Turystyki Jacka Dębskiego wniosek do sądu skierowała we wtorek prywatna kancelaria prawnicza reprezentująca ten resort w sporze z PZPN. Sąd Okręgowy uznał wniosek za bezpodstawny, podkreślił Jagodziński.Prezes UKFiT Jacek Dębski nie uznał decyzji sądu za porażkę w sporze z władzami PZPN. "To nawet dobrze, że zjazd się odbędzie, bo być może dojdzie na nim do zmian w polskiej piłce. W sądzie jest złożony wniosek o ustanowienie kuratora dla PZPN. Jeśli nowy prezes będzie gwarantował przeprowadzenie koniecznych reform, to bardzo poważnie rozważę możliwość wycofania tego wniosku", powiedział Jacek Dębski Polskiej Agencji Prasowej.m.c., papCzy Dziurowicz wystartuje?Marian Dziurowicz jest jednym z kandydatów na stanowisko prezesa PZPN, ale oficjalnie jeszcze ani nie potwierdził, ani nie zaprzeczył, czy stanie w wyborcze szranki.Na piątek zaprosił do Warszawy przedstawicieli pierwszej i drugiej ligi, by omówić zasady pomocy finansowej Związku na rzecz klubów. Spotkanie nie było zbyt udane z powodu słabej frekwencji. PAP cytuje jednego z uczestników spotkania, Ryszarda Raczkowskiego, który przewiduje, że prezes Dziurowicz - po przeliczeniu potencjalnych głosów poparcia - nie zgłosi jednak swojej kandydatury. Dzięki temu będzie mógł z twarzą odejść z zajmowanego stanowiska. Z kolei telewizyjne "Wiadomości" podały, że Dziurowicz zdecydował się kandydować. [/INST] Delegaci PZPN-u będą wybierać nowego prezesa. Kandydatami będą: obecny prezes związku Marian Dziurowicz, obwiniany za słabą kondycję polskiej piłki, Zbigniew Boniek, który dobrze się kojarzy, jest szanowany za strzelone gole i sukcesy w biznesie, Michał Listkiewicz, doświadczony działacz piłkarski i dziennikarz, oraz Eugeniusz Kolator, który ma najmniejsze szanse. Decyzją sądu wybory w PZPN-ie odbędą się mimo sprzeciwu UKFiT. </s>
<s>[INST] Streść podany po dwukropku tekst: Prawa własności stołecznych scenZagrać we własnym domuJAN BOŃCZA-SZABŁOWSKIZdecydowana większość warszawskich teatrów nie ma prawa własności do użytkowanych przez siebie budynków. Sceny zlokalizowane są często w dość nietypowych miejscach. Założony przez Erwina Axera Teatr Współczesny mieści się na plebanii, Teatr Mały - w domu towarowym, Ateneum w budynku kolejarzy, w Baju była niegdyś bożnica, zaś budynek Teatru na Targówku miał być pierwotnie stacją metra.Pomysł, by kilkanaście teatrów stołecznych podlegało aż czterem podmiotom prawnym, mógłby być świetną pożywką dla twórców teatru absurdu. Są bowiem cztery teatry wojewódzkie, pięć powiatowych, dwanaście scen podlega władzom miejskim, a trzy resortowi kultury. Wysokość dotacji nie zależy od poziomu artystycznego, lecz szczodrości organu założycielskiego.Władze Warszawy zastanawiały się niedawno, czy przy stale rosnącym czynszu przynajmniej dla kilku teatrów wynajmujących sale nie warto by poszukać nowych siedzib, w budynkach należących do miasta. Zdaniem Jana Budkiewicza, przewodniczącego podkomisji kultury i sztuki Rady m.st. Warszawy, miasto powinno znaleźć nową siedzibę dla Teatru Muzycznego Roma, Teatru Nowego oraz natychmiast wyjaśnić sytuację prawną założonego przez Tadeusza Łomnickiego Teatru Na Woli.- Na zebraniu podkomisji kultury uznaliśmy, że sprawa Teatru Na Woli nadaje się do prokuratora. Dyrektor placówki Bogdan Augustyniak prowadzi bardzo trudne rozmowy na temat prawa własności z zajmującym część budynku bankiem. Nie wiedzieć czemu, nie ma żadnego wsparcia ze strony dzielnicy. A sprawa jest skomplikowana, bo miejsce, gdzie znajduje się sala teatralna, należy do banku, zaś okalający parking - do teatru.- Władze dzielnicy od kilku lat opóźniają, a nawet blokują, formalne wydanie tytułu własności działki przyznanej Teatrowi Na Woli jeszcze za czasów jego założyciela Tadeusza Łomnickiego - mówi Bogdan Augustyniak. - Równocześnie te same władze udzielają zgody na budowę w sąsiedztwie teatru kilku spółkom developerskim; a te plac będący własnością teatru traktują jak mienie niczyje.Konieczna jest przeprowadzka kierowanego przez Adama Hanuszkiewicza Teatru Nowego. Ponieważ budynek, w którym mieści się scena, jest własnością prywatną, władze miasta nie chcą przeprowadzić w nim remontu ani modernizacji. Pojawił się projekt budowy nowej sceny dla zespołu Hanuszkiewicza na sąsiedniej, należącej do miasta działce. Budynek zostałby wykorzystany również na siedzibę Teatru Muzycznego Roma. Pomysł uznano za dyskusyjny. Przeciwnicy chętnie przeciwstawiali tę budowę innym, ich zdaniem, pilniejszym. Ale były też głosy poparcia.- Kłopoty lokalowe Teatru Nowego i Romy są tak duże, że każdej szansie uzyskania przez nie nowego budynku można tylko przyklasnąć - mówi Kazimierz Kaczor, prezes ZASP. - Wszystkie pozostałe teatry warszawskie wymagają co najmniej solidnych remontów. Ich stan techniczny w porównaniu do standardów europejskich jest po prostu opłakany.Zainteresowane strony są zgodne, że należałoby jak najszybciej uregulować sytuację własnościową Teatru Muzycznego Roma. Są jedynie rozbieżności co do sposobu rozwiązania.- Co miesiąc płacimy kurii ok. 150 tys. zł, nie mając faktycznie żadnej perspektywy na przyszłość - mówi Jan Budkiewicz. - Kuria biskupia zaproponowała, że przekaże Romę za Pałac Prymasowski. Taka wymiana jednak nie wchodzi w rachubę, bo pod koniec lat 80. pałac kupiły Zjednoczone Przedsiębiorstwa Rozrywkowe. Teatr Roma wymaga remontu. Dzisiejszy stan gmachu zagraża bezpieczeństwu ludzi. Rozważaliśmy więc np. przeprowadzkę Romy do Sali Kongresowej, lub adaptację dla jej potrzeb budynków dawnej elektrociepłowni na Powiślu. Niestety oba warianty okazały się niemożliwe do realizacji.- Roma rzeczywiście wymaga remontu, bo przez wiele lat traktowana była jak mienie niczyje - przyznaje Wojciech Kępczyński, dyrektor teatru. - Jednak pomysły przenosin do elektrociepłowni lub Sali Kongresowej uważam za kuriozalne. Strona kościelna wykazywała w rozmowach o ewentualnej wymianie dużo dobrej woli. Skoro Pałac Prymasowski nie wchodzi w grę, należałoby zaproponować inny obiekt. Stanowczo uważam, że Roma powinna pozostać w dotychczasowej siedzibie, która ma nie tylko wspaniałą historię, ale teraz dzięki sponsorom, będzie jednym z najnowocześniejszych i najlepiej wyposażonych teatrów muzycznych w Polsce. A poza tym nie należy zapominać o czymś takim jak genius loci.Związek emocjonalny z miejscem mocno akcentuje też Maciej Englert, dyrektor Teatru Współczesnego: - Paradoks polega na tym, że zarówno działka, na której stoi teatr, jak i sam budynek należą do parafii św. Zbawiciela, natomiast plac obok, na którym stoi barak, jest własnością teatru. O przenosinach w inne miejsce nie ma mowy, bo oczywiście chcemy zachować historyczny gmach teatru. Zastanawiamy się jednak, czy nie udałoby się na naszym placu wznieść budynku dla parafii, a potem wymienić się działkami. Bez wsparcia finansowego ze strony miasta lub jakiegoś inwestora tej sprawy nie rozwiążemy.O konieczności rozbudowy Teatru Polskiego i przeniesieniu tam Sceny Kameralnej mówi dyrektor naczelny placówki Jerzy Zaleski. - W dobudowanej części znalazłaby się zarówno Scena Kameralna jak i sale prób. Po wybudowaniu nowych pomieszczeń nie tylko polepszyłyby się warunki pracy (duża scena nie ma do dziś sali prób), ale nie musielibyśmy płacić wysokiego czynszu za Scenę Kameralną i będąc w jednym budynku moglibyśmy zmniejszyć liczbę etatów obsługi technicznej.Niecodzienną sytuację lokalową mają Teatr Kwadrat i Teatr Mały: - Polimex, któremu płacimy czynsz, nie jest jeszcze właścicielem budynku. W sądzie toczy się proces o prawo własności - twierdzi Edmund Karwański, dyrektor Kwadratu. - Na Czackiego Kwadrat ma jedynie scenę, widownię i garderoby. Zaplecze rozlokowane jest w innych punktach miasta. Niewielki magazyn - w piwnicy na Płockiej, na Cichej zaś mamy kawałek placu, gdzie ustawiliśmy kontenery. Mieści się tam malarnia i magazyn dekoracji. Co roku chcą nam to zburzyć, ale na moje prośby odwlekają tę decyzję. Gdy pozbędziemy się tego zaplecza, nie będzie teatru.- Teatr Mały płaci czynsz aż dwóm instytucjom - mówi dyrektor Mieczysław Marszycki. - Kinu Relax, które ma prawo własności do podziemnej części teatru, czyli sceny, szatni i widowni, oraz Domom Towarowym Centrum, do których należy część pomieszczeń teatralnych na parterze. Korzystając z przebudowy Domów Centrum chcieliśmy zrobić oddzielne, bezkolizyjne wejście, ale sprawa nie jest prosta, bo przechodziłoby ono przez teren istniejącego niegdyś kiosku. O tę kilkumetrową działkę wiedzie spór Ruch.Nieuregulowane prawo własności da znać o sobie wkrótce w przypadku Teatru Baj. - Historii naszej siedziby można by poświęcić grubą księgę - uważa Krzysztof Niesiołowski, dyrektor Baja. - Zajmujemy część budynku, który w 1914 roku wybudowany został przez gminę żydowską. Była tu bursa, szkoła oraz jedyna w Polsce bożnica zbudowana w kształcie rotundy. Tam, gdzie jest dziś nasza scena, po wojnie był dom modlitwy, który Towarzystwo Społeczno-Kulturalne Żydów przebudowało na Teatr Żydowski. Bożnicę rozebrano w 1955 roku. Teatr zaś przeniósł się na ulicę Królewską, a potem na plac Grzybowski. Co ciekawe, po przeprowadzce Teatru Żydowskiego, TSKŻ nie tylko udostępniło salę teatralną Bajowi, ale do 1968 roku płaciło za niego czynsz. Teraz gmina żydowska stara się o prawo własności do swoich budynków. Nie czuję zagrożenia dla teatru. Po prostu, komu innemu będziemy płacić czynsz.Budowa drugiej jezdni ulicy Prostej spowoduje konieczność wyburzenia części budynków należących do Muzeum Techniki dawnych Zakładów Norblina, w których ma siedzibę Scena Prezentacje.- Budowa nowej jezdni to nieokreślona przyszłość, więc chwilowo nie ma zagrożenia dla teatru - uważa inż. Jerzy Jasiuk, dyrektor Muzeum Techniki. - Teren Zakładów Norblina, mieszczący się w samym centrum stolicy, szczególnie w ostatnich latach wydaje się jednak łakomym kąskiem. Zgłaszają się inwestorzy, którzy chcą zlokalizować tu sklepy, restauracje itp. A ponieważ kapitalizm wchodzi do nas dość bezwzględnie, wszystko jest możliwe. [/INST] Zdecydowana większość warszawskich teatrów nie ma prawa własności do użytkowanych przez siebie budynków. Sceny zlokalizowane są często w dość nietypowych miejscach, np. założony przez Erwina Axera Teatr Współczesny mieści się na plebanii. Władze Warszawy zastanawiały się niedawno, czy przy stale rosnącym czynszu przynajmniej dla kilku teatrów wynajmujących sale nie warto by poszukać nowych siedzib, w budynkach należących do miasta. </s>
<s>[INST] Streść podany po dwukropku tekst: Wieniawa-Długoszowski był człowiekiem wielu talentów - doktor medycyny, malarz, poeta i zawodowy oficer, dyplomata, i jednodniowy prezydent RPWaliza czasuPrzy stoliku w cukierni: Ferdynand Goetel, Kazimierz Wierzyński, Bolesław Wieniawa-Długoszowski, Bolesław MieczysławskiFOT. ARCHIWUM DOKUMENTACJI MECHANICZNEJJAN ZIELIŃSKIAntoni Słonimski w swoim "Alfabecie wspomnień" pisze: "Warto by odełgać legendę o Wieniawie - bawidamku i fanfaronie w stylu gaskońskim, legendę, która utrwaliła się, fałszywie przekazując nam tę malowniczą i tragiczną postać dwudziestolecia międzywojennego. Nie był legendą jego dowcip, wdzięk i uroda".Zajrzyjmy do książki wydanej przez PIW przed rokiem - "Szuflada generała Wieniawy. Wiersze i dokumenty. Materiały do twórczości i biografii Bolesława Wieniawy-Długoszowskiego".Przede wszystkim to nie szuflada, tylko waliza i worek. Prezentowane w tym szczupłym tomie teksty nie zostały znalezione w starej szufladzie, nie wiodły spokojnej egzystencji osobistych papierów oficera i dyplomaty, jakie mogłyby wypłynąć na światło dzienne po jego spokojnej śmierci w podeszłym wieku. Ich los był dużo barwniejszy, jak barwne było życie osoby, której dotyczą, aż po dramatyczny kres - samobójczą śmierć w 1942 roku.Waliza Wieniawy, ocalona z wojny i wyrwana niszczącemu działaniu lat, otwiera się dziś, pokazując szczątki egzystencji bogatej, nie na miarę jednego człowieka skrojonej. Jakieś kwity, piękne zdjęcia, trochę poezji i zamknięty, zatrzymany w wycinkach, depeszach i rękopisach czas.Na pierwszym planie - dorodny koński zadW chwili, kiedy Włochy w roku 1940 opowiedziały się po stronie Niemiec, ówczesny ambasador RP przy Kwirynale, b. adiutant marszałka Piłsudskiego gen. Bolesław Wieniawa-Długoszowski zapakował sporą ilość papierów, prywatnych i urzędowych, i posłał zwykłą pocztą do Francji, na nie budzący podejrzeń adres na prowincji. Paczka doszła bez przeszkód, a osoba, która ją odebrała (młodociana córka szwagierki Wieniawy i Francuza), czujnie zakopała papiery pod dużym drzewem, żeby nie wpadły w ręce Niemców. Po wojnie rzecz odkopała, zaniosła w worku na strych i zupełnie o tych obcych jej papierzyskach zapomniała. Wypłynęły dopiero w latach osiemdziesiątych - pisze o tym we wstępie (prześliczną polszczyzną) córka Wieniawy.Do papierów z paczki czy worka doszła zawartość walizy, z jaką Wieniawa po opuszczeniu Włoch popłynął do Ameryki. Wszystkie papiery uporządkowała, na prośbę rodziny, Elżbieta Grabska, ich edycją zajął się Marek Pytasz.Książek o Wieniawie ukazało się w latach dziewięćdziesiątych co najmniej kilka. Oprócz dwóch Majchrowskiego ("Ulubieniec Cezara" i "Pierwszy Ułan Drugiej Rzeczypospolitej"), po jednej Urbanka ("Wieniawa - szwoleżer na pegazie"), Dworzyńskiego ("Wieniawa - poeta, żołnierz, dyplomata") i Romeyki ("Wspomnienia o Wieniawie i rzymskich czasach") wymienić też trzeba starannie przez Romana Lotha opracowany tom tekstów samego Wieniawy, zatytułowany "Wymarsz i inne wspomnienia". Jest więc z czego wybierać i z czym konfrontować.Ale spróbujmy wziąć w nawias całą dotychczasową wiedzę o Wieniawie i spojrzeć na niego tak, jakbyśmy dysponowali tylko tą najnowszą książką.Utrzymane w zielonkawej tonacji zdjęcie na okładce przedstawia Marszałka i jego adiutanta w dorożce. Dorożkarz w cylindrze odwrócił się ku pasażerom zdziwiony, jedną ręką trzyma wodze. Jest zimno, futrzane kołnierze przy mundurach osłaniają szyję. Obaj oficerowie patrzą z uwagą gdzieś w bok, na ukos, Piłsudski dobrotliwie, Wieniawa z lekkim grymasem pogardy. Co się tam dzieje, na placu przed budynkiem, który właśnie opuścili?Na tylnej stronie okładki dalszy ciąg tego zdjęcia: w głębi salutujący oficer, a na pierwszym planie lejce i dorodny koński zad. Patrząc na ten fragment fotografii (i mając w świeżej pamięci wiersz Wieniawy "Moja para", o kasztanie i kochance) myślę o osobliwej geopolitycznej notatce generała z roku 1941: "Potencje świata, uważające się za naszych protektorów, chciały mieć Polskę małą, mizerną. W planach swych zatem skroiły jej odpowiednio kuse szatki. Nic więc dziwnego, że skoro wyrosła na silną, tęgą, mocarną dziewczynę, pokazuje im czasem części swej anatomii, które rażą delikatny wzrok zakłopotanych mecenasów". Z tą notatką, utrzymaną w stylu osiemnastowiecznych autorów francuskich, koresponduje z kolei zachowany fragment raportu ambasadora Wieniawy z końca grudnia roku 1939, w którym o kluczowej pozycji Polski w Europie środkowej i o przeciwdziałaniu głoszonym przez włoskie kręgi faszystowskie koncepcji "małej Polski", jednolitej narodowościowo i nielicznej, mówi się wyważonym językiem dyplomaty i stratega.Z wizytą u PicassaTa umiejętność mówienia różnymi głosami (nie mylić z umiejętnością głoszenia różnych poglądów zależnie od zapotrzebowania) jest charakterystyczna dla ludzi wielostronnych, którzy w jednym życiu łączą różne biografie. Takim właśnie człowiekiem był Wieniawa - doktor medycyny i student malarstwa, poeta i zawodowy oficer, dziennikarz (redaktor naczelny "Dziennika Polskiego" w Detroit) i dyplomata, wreszcie jednodniowy prezydent RP.A równocześnie te rozmaite biografie przenikają się wzajemnie i przeplatają. Spójrzmy, jak to wygląda na przykładzie malarstwa. Świeżo upieczony doktor medycyny (ze specjalnością w zakresie chirurgii i okulistyki) wyrusza do Berlina, gdzie, jak wynika z reprodukowanego w książce dokumentu z 4 maja 1907 roku, zdaje egzamin i staje się studentem królewskiej akademickiej szkoły wyższej sztuk pięknych w Berlinie (wydawcy, nie wiedzieć czemu, podają, że jest to świadectwo ukończenia pierwszego roku studiów). Wkrótce potem, jak tylu artystów, trafia do Paryża. Tu praktykuje jako lekarz, ale równocześnie działa w Towarzystwie Artystów Polskich i maluje. Z nie wydrukowanego niestety w całości w książce tekstu wspomnieniowego Wieniawy o okresie paryskim, pisanego pod koniec życia, wynika, że odwiedzając pracownie swych paryskich kolegów trafił też do Picassa. Szkoda, że relacji o tej wizycie nie posłał wówczas na świeżo do jakiejś warszawskiej gazety - mielibyśmy cenne świadectwo wczesnej polskiej recepcji hiszpańskiego nowatora.Paryskie obrazy Wieniawy przepadły przy okazji powrotu do Polski, w innych okolicznościach przepadł też rękopis parodystycznej powieści przygodowej, pisanej na cztery ręce ze znakomitą poetką Bronisławą Ostrowską. Ale oko malarza i zmysł piękna dają o sobie znać w zupełnie innych okolicznościach. Najpierw w rosyjskim więzieniu, kiedy Wieniawa zajmuje się puszczaniem baniek mydlanych, ku zdumieniu współwięźniów ("dopóki nie spostrzegli się, że te kule eteryczne i kolorowe w szarzyznę więzienną szmuglowały zaczarowany świat bajek i poezji"). Potem, podczas następnej wojny, w raporcie na temat zniszczeń, jakich doznał Zamek Królewski w czasie wrześniowych bombardowań Warszawy i na temat początków systematycznego niszczenia przez okupanta polskich zbiorów naukowych i muzealnych. Zdanie "Ponadto od bomby lotniczej została zniszczona sala balowa z plafonem Bacciarellego «Rozwikłanie chaosu»" nie tylko, jakby przez cechów solidarność, zawiera nazwisko twórcy zniszczonego plafonu, ale też przez podanie znaczącego tytułu nabrzmiewa gorzką ironią. Bomba jako sposób na przywrócenie rozwikłanego chaosu. Ambasador nie rozwodzi się nad tym w zwięzłym z konieczności raporcie, ale tkwiący w nim artysta umie przecież to wszystko jakby mimochodem przemycić.W wierszach Wieniawy, nawet tych najbardziej swawolnych i pozornie niefrasobliwych, kryje się jakiś cień, wspomnienie jakiegoś traumatycznego przeżycia z przeszłości, przeżycia, które ma kobiece kształty i zapach śmierci. Wiąże się z tym wyczulenie na upływ czasu. Echo tych przeżyć wraca w artykule politycznym z roku 1941, zatytułowanym "Walka z czasem". Z klasycznym w swej lakoniczności przesłaniem: "Czas biegnie - Polska czeka..."Bezinteresowna wiernośćI tu dochodzimy do (innego przecież chyba?) traumatycznego momentu w biografii Wieniawy. Jest koniec roku 1912, w sali Towarzystwa Geograficznego odczyt do polskich studentów wygłasza Józef Piłsudski. Mówi o historycznej przeszłości, ale przede wszystkim o tym, jak ciekawą a zaniedbaną dziedziną wiedzy jest wiedza wojenna. Mówi, a z jego głosu i rzadkich, ale plastycznych gestów promieniuje siła "niezwykła, podbijająca i zniewalająca, zmuszająca do posłuszeństwa". Ten odczyt zadecydował o dalszym życiu Wieniawy - jemu dał Wodza, a Komendantowi - bezinteresownie oddanego i wiernego adiutanta oraz żołnierza, który nad proponowane mu już w niepodległej Polsce stanowiska będzie przekładał służbę w pułku szwoleżerów. Jego list do Piłsudskiego, świadectwo tej bezinteresownej wierności, kończy się prośbą wręcz miłosną: "Chciałbym jedynie, żeby Komendant, mając kiedyś wolną chwilę, zechciał spojrzeć na mnie dobrym spojrzeniem i żeby Komendant zechciał mi wierzyć, że na tym dobrym spojrzeniu najbardziej ze wszystkich rzeczy na świecie mi zależy". Podejrzewam, że rezygnacja z najwyższego stanowiska państwowego, na jakie Wieniawa został desygnowany dekretem prezydenta Mościckiego we wrześniu 1939 roku, miała z tą bezinteresowną wiernością bezpośredni związek.Mówiąc o Wieniawie warto przypomnieć pełną specyficznego wdzięku polską inteligencję przedwojenną, uformowaną na wielu pokoleniach związanych z kulturą europejską i narodową. Są to wartości delikatne, materia łatwo ulegająca zatarciu, a przecież trzeba, abyśmy pamiętali, że przodkowie nasi nie byli jak posągi kamienne z Wysp Wielkanocnych, niezrozumiałe dla nas, w jedną stronę zwrócone i wszystkie do siebie podobne.Antoni Słonimski "Alfabet wspomnień" [/INST] Rok temu PIW wydał książkę "Szuflada generała Wieniawy. Wiersze i dokumenty. Materiały do twórczości i biografii Bolesława Wieniawy-Długoszowskiego". Przede wszystkim to nie szuflada, tylko waliza i worek. Prezentowane w tym szczupłym tomie teksty to papiery i pisma urzędowe wysłane w 1940 przez Wieniawę, ówczesnego ambasodora RP we Włoszech, do Francji i zakopane tam pod dużym drzewem, żeby nie wpadły w ręce Niemców. Do tych papierów doszła zawartość walizy, z jaką Wieniawa po opuszczeniu Włoch popłynął do Ameryki. Waliza Wieniawy, ocalona z wojny i wyrwana niszczącemu działaniu lat, otwiera się dziś, pokazując szczątki egzystencji bogatej, nie na miarę jednego człowieka skrojonej. Jakieś kwity, piękne zdjęcia, trochę poezji i zamknięty, zatrzymany w wycinkach, depeszach i rękopisach czas. Wszystko uporządkowała, na prośbę rodziny, Elżbieta Grabska, ich edycją zajął się Marek Pytasz.Wieniawa-Długoszowski to postać malownicza i tragiczna. Miał wiele talentów - był doktorem medycyny, malarzem, poetą i zawodowym oficerem, dziennikarzem (redaktorem naczelnym "Dziennika Polskiego" w Detroit), dyplomatą, i jednodniowym prezydentem RP. Te rozmaite biografie przenikają się wzajemnie i przeplatają. Oko malarza i zmysł piękna dawały o sobie znać w wielu zaskakujących okolicznościach. Po ukończeniu medycyny Wieniawa wyruszył do Berlina i rozpoczął tam studia w szkole wyższej sztuk pięknych. Wkrótce potem przeniósł się do Paryża, gdzie spotkał Picassa. Po powrocie do Polski, pod koniec 1912 roku, trafił na odczyt Józefa Piłsudskiego. Ten odczyt zadecydował o dalszym życiu Wieniawy - jemu dał Wodza, a Komendantowi - bezinteresownie oddanego i wiernego adiutanta oraz żołnierza, który nad proponowane mu już w niepodległej Polsce stanowiska będzie przekładał służbę w pułku szwoleżerów. </s>
<s>[INST] Streść podany po dwukropku tekst: MULTIPLEKSYW ciągu kilku lat przybędzie 800 sal - Szansa dla filmów artystycznychInwazja kinowych molochówMultipleksy oferują kinomanom supernowoczesne, klimatyzowane sale z wygodnymi fotelami i najwyższej jakości sprzętem projekcyjnym oraz dźwiękiem stereoFOT. PIOTR KOWALCZYKBARBARA HOLLENDERMultipleksy - wielkie kinowe molochy z co najmniej ośmioma, a czasem nawet dwudziestoma salami - zrewolucjonizowały rynek kinowy na świecie. Od dwóch lat pojawiają się także w Polsce. Już mogą odwiedzać je widzowie Warszawy i Poznania, a niedawno uroczystym pokazem "Patrioty" zainaugurował swoją działalność multipleks "Gemini" w Gdyni.Czterech aktywnych"Gemini" jest drugim, po warszawskim, polskim multipleksem należącym do firmy Silver Screen World Cinemas. Ma ona jeszcze w tym roku otworzyć kolejne, tym razem dziesięciosalowe kino w centrum Łodzi. Rok 2001 przyniesie następne - w Krakowie i Gdańsku. W ciągu czterech lat firma zamierza uruchomić łącznie 15 obiektów wielokinowych.Poważnym inwestorem jest firma Multikino. To ona właśnie w lipcu 1998 roku otworzyła pierwszy, dziesięciosalowy polski multipleks w Poznaniu. Dzisiaj Multikino jest także właścicielem obiektu na warszawskim Ursynowie, buduje kolejne w Zabrzu, Gdańsku i Krakowie. Do 2004 roku zapowiada otwarcie 15 kin w całej Polsce.Południowoafrykański Ster Century dysponuje dwoma kinami - 13-salową "Promenadą" w Warszawie oraz 9-salową "Koroną" we Wrocławiu. W trakcie budowy są dwa inne multipleksy tej firmy - "Galeria Mokotów" w Warszawie oraz w podstołecznych Jankach. W planach firmy są kolejne obiekty - w Katowicach, Wrocławiu, Warszawie, Szczecinie. Krakowie, Łodzi i Bydgoszczy.Weszła też na polski rynek bardzo prężna firma izraelska Cinema City, która działa u nas pod nazwą I.T.I.T. Swoje pierwsze wielkie kino I.T.I.T. otworzy w kompleksie Best Mall na warszawskiej Sadybie we wrześniu. Będzie ono miało 12 ekranów (łącznie 2600 miejsc), obok znajdzie się też eksperymentalne kino IMAX. Za rok ma powstać kino w Krakowie, w ciągu trzech lat planowanych jest kolejnych 10-15 inwestycji w innych dużych miastach.Te cztery firmy są w Polsce najaktywniejsze. Ale naszym rynkiem interesuje się jeszcze kilka innych firm specjalizujących się w budowie multipleksów.Powstanie wielosalowych molochów kinowych ożywiło rynki filmowe w wielu krajach. W Wielkiej Brytanii pierwszy multipleks zbudowano w 1985 roku, dzisiaj jest ich już ponad 150. Dynamicznie rozwijają się multipleksy w Niemczech; w samym Berlinie przybyło w ostatnich latach 30 takich obiektów. Multipleksy sprawiły, że frekwencja w kinach Europy Zachodniej gwałtownie wzrosła. Jak będzie w Polsce?Raj dla dystrybutorówWarto przypomnieć, że w latach 70. funkcjonowało w kraju ok. 2,5 tys. kin. W połowie lat 90. było ich już tylko 700, potem liczba ich stopniała do ok. 600. Dzięki multipleksom w ciągu najbliższych kilku lat przybędzie ok. 800 ekranów. I to w supernowoczesnych, klimatyzowanych salach z wygodnymi fotelami i najwyższej jakości sprzętem projekcyjnym i dźwiękiem stereo.Szef Warner Bros Poland Arkadiusz Pragłowski twierdzi, że multipleksy zmienią polski krajobraz filmowy. - Na naszym rynku - mówi - mamy z jednej strony wielkie sukcesy frekwencyjne "Titanica" czy polskich superprodukcji, z drugiej całą resztę, która musi zadowolić się mizernymi wynikami. Dzięki powstaniu nowoczesnych kin wielosalowych znikną tak duże dysproporcje. Dzisiaj wiele tytułów schodzi z ekranów po dwóch tygodniach, bo wypychają je filmy nowsze, premierowe. W multipleksach, w mniejszych salach, będą mogły zarabiać na siebie przez wiele tygodni, a nawet miesięcy. Dzięki temu pojawi się coś w rodzaju "filmowej klasy średniej" - obrazy może nie przebojowe, ale osiągające przyzwoite wyniki.Pragłowski uważa też, że powstanie multipleksów wzbogaci repertuar: - Warner Bros. ma bogatą ofertę. Wprowadzam na ekrany tylko kilkanaście tytułów rocznie, ponieważ nie chcę przedwcześnie zdejmować z kin własnych tytułów. Poza tym dotąd koncentrowałem się na hitach. Jeśli będę miał do dyspozycji niewielkie sale, będę mógł również wprowadzać filmy bardziej ambitne, w mniejszej liczbie kopii.W multipleksach szansę na sukces widzą także dystrybutorzy skromniejsi, oferujący filmy trudniejsze.- Tam, gdzie pojawiają się multipleksy, jest mi znacznie łatwiej znaleźć ekrany dla moich filmów - mówi znany dystrybutor Roman Gutek. - I nie chodzi wyłącznie o szansę, jaką stwarzają te kinowe molochy. Gdy wiele kopii filmowych zagospodarowywanych jest przez multipleksy, luźniej robi się w małych, tradycyjnych kinach. Już dzisiaj kierownicy kin z miast, w których są multikina, dzwonią z pytaniami o filmy.Małe kina zagubioneCzy multipleksy zagrożą istnieniu małych kin? Właściciele tradycyjnych obiektów muszą się ich obawiać, gdyż przy zbliżonej cenie biletów widz woli iść do kina nowoczesnego, o wysokiej jakości projekcji, z klimatyzowaną salą i wygodnymi fotelami. Jest oczywiste, że po to, by wytrzymać konkurencję, małe kina muszą się modernizować, dbać o wystrój sal, zmieniać fotele, jak to już dzieje się np. w warszawskim "Muranowie", ulepszać sprzęt projekcyjny. I to jest już jakaś korzyść.Ale czy nawet po takich inwestycjach utrzymają się? Ich dyrektorzy nie kryją zaniepokojenia. Przeciętny Amerykanin chodzi do kina 4-5 razy w ciągu roku, przeciętny Francuz, Niemiec czy Brytyjczyk - 3 razy w roku; Polak - mniej więcej raz na dwa lata. W ubiegłym roku mówiliśmy o wielkich sukcesach "Ogniem i mieczem" oraz "Pana Tadeusza". Filmy te zgarnęły 13 mln widzów. Ale ogólna liczba widzów zwiększyła się w stosunku do roku ubiegłego zaledwie o cztery miliony. Już z tego zestawienia widać, że w Polsce hity nie zwiększają kinowej frekwencji, raczej zabierają widzów innym tytułom. I zapewne trzeba będzie wielu lat, by to zmienić. Przede wszystkim dlatego, że z kina niemal odeszło średnie pokolenie; dla młodego - ceny biletów są relatywnie do kieszonkowego i zarobków bardzo wysokie, dla starszego - zupełnie niedostępne.Szansa dla polskiego kina?Gdy powstawały pierwsze multipleksy, szefowie firm twierdzili, że jest to również szansa dla polskiego kina. Dzisiaj trudno jeszcze ocenić, jak jest naprawdę. Dobrze radził sobie na ekranach film Olafa Lubaszenki "Chłopaki nie płaczą", pół roku grany był w Ster Cinema "Dług" Krzysztofa Krauzego. Ale oprócz nich w ostatnim czasie poza wielkimi produkcjami nie weszło na ekrany zbyt wiele atrakcyjnych polskich tytułów. Być może, rzeczywiście, w małych salach multipleksów uda się utrzymywać rodzimą produkcję dłużej niż kilka dni. Ale też nie ma co liczyć na cud.- U nas też obowiązują reguły rynkowe - mówi Mirosław Trębowicz, zastępca kierownika w kinie "Silver Screen". - Możemy utrzymywać filmy na ekranie, dopóki zarabiają pieniądze. Ponad miesiąc pokazywaliśmy komedię Olafa Lubaszenki "Chłopaki nie płaczą", jednak gdy frekwencja spada - tytuł zdejmujemy.Izabela Duda, dyrektor programowy "Silver Screen" zapewnia, że jej firma chce tworzyć repertuar dla każdego. Stara się, by na ekranach znalazło się zarówno kino akcji, jak i tytuły ambitniejsze.- Ale nie chcemy wyświetlać obrazów niedobrych, niezależnie od tego, czy są to produkcje amerykańskie czy polskie - mówi.Na ciekawą kwestię zwraca uwagę Urszula Malska, prezes ITI Cinema: - Może się i tak zdarzyć - mówi - że multipleksy odbiorą część widowni polskim superprodukcjom. "Ogniem i mieczem" czy "Pan Tadeusz" zajmowały po premierze większość dobrych ekranów w mieście. Człowiek, który chciał wówczas iść do kina, nie miał wielkiego wyboru. Multipleksy mają szeroką ofertę. W nowych warunkach następne polskie superprodukcje będą już musiały rywalizować z filmami zagranicznymi.Dzisiaj nowoczesność na kinowym rynku to niewątpliwie multipleksowe centra rozrywki. Większość krajów, może poza Francją, która się przed nimi broni, już poszła w tym kierunku. Ale na polskim rynku wprowadzeniu kinowych molochów ciągle jeszcze towarzyszy wiele pytań. Czy powstanie multipleksów zachęci Polaków do częstszego chodzenia do kina? Czy utrzymają się na rynku kina tradycyjne? Czy zmieni się na lepsze sytuacja polskich obrazów? I jak będzie wyglądał rynek kinowy poza wielkimi miastami, na prowincji, tam, gdzie multipleksy nie mają racji bytu? Na odpowiedzi trzeba będzie poczekać kilka lat. [/INST] Multipleksy, czyli ogromne kina z przynajmniej ośmioma salami, zrewolucjonizowały rynek kinowy na świecie. Od dwóch lat pojawiają się też w Polsce – w Warszawie, Poznaniu i Gdyni. Na rynku multipleksów najaktywniejsze są w Polsce cztery firmy – Silver Screen World Cinemas, Multikino, Ster Century i Cinema City. Powstawanie multipleksów doprowadziło w wielu krajach Europy Zachodniej do gwałtownego wzrostu frekwencji w kinach. W Polsce od lat 70. liczba kin spadła z 2,5 tysięcy do 600. Dzięki multipleksom w ciągu kilku lat przybędzie około 800 ekranów umieszczonych w nowoczesnych salach z wysokiej jakości sprzętem projekcyjnym i dźwiękiem stereo. Multipleksy to także ogromna szansa dla filmów, które do tej pory po dwóch tygodniach spychane były z ekranów przez wchodzące do kin filmy premierowe. Teraz filmy będą mogły zarabiać na siebie przez długi czas w mniejszych salach. Pojawiają się też opinie, że multipleksy wzbogacą repertuar, bo łatwiej będzie znaleźć ekrany dla różnych filmów. Multipleksy stanowią jednak zagrożenie dla małych kin, gdyż przy zbliżonej cenie biletów widzowie wolą iść do kin o wysokiej jakości projekcji. Dlatego właśnie małe kina będą musiały się modernizować i dbać o wystrój, co także przyniesie korzyści wszystkim. Nie jest jednak pewne, czy rzeczywiście rozwój multipleksów okaże się szansą dla polskiego kina. Niektórzy mają wątpliwości, czy duże kina faktycznie będą utrzymywały na ekranach filmy, jeśli frekwencja będzie niska. Z odpowiedzią na to pytanie trzeba będze jednak poczekać jeszcze kilka lat. </s>
<s>[INST] Streść podany po dwukropku tekst: Karty stałego klientaCoraz powszechniejsze w PolsceKorzyść obopólnaJednym z najpopularniejszych sposobów przywiązywania klienta do marki, stosunkowo niskim kosztem, jest wydawanie przez sklepy kart stałego klienta i kart rabatowych. Zapewniają one przy zakupach zniżki w wysokości od kilku do kilkunastu proc. Najczęściej tego typu oferty wprowadzają działające w Polsce firmy zagraniczne, ale od niedawna decyduje się na nie także coraz więcej przedsiębiorstw rodzimych.Większość wydawanych kart przypomina kształtem i fakturą karty kredytowe, często również zawierają one pasek magnetyczny z danymi osobowymi posiadacza. Zupełnie różne są jednak zasady dotyczące ich wydawania oraz zakres oferowanych ulg.Hipermarkety nie spieszą sięJedyną jak do tej pory siecią dużych supermarketów spożywczych, która wprowadziła na polskim rynku karty stałego klienta, jest francuska firma Auchan. Karty wydawane są tam od 4 listopada 1996 roku. Może ją wykupić za 5 zł każdy klient sklepu. Aby z niej skorzystać, należy rejestrować paragony w specjalnym punkcie znajdującym się na terenie sklepu, przy czym rachunek jednorazowy nie może być mniejszy niż 250 zł. Gdy miesięczna suma zakupów klienta przekracza 1500 zł, karta upoważnia do 2-proc. rabatu. W przypadku wydatków w wysokości 2-3 tys. zł rabat wynosi 2,5 proc., a powyżej 3 tys. zł - 3 proc. Bonifikata wypłacana jest klientom w drugiej dekadzie następnego miesiąca, w bonach towarowych, umożliwiających ich realizację jedynie w supermarkecie Auchan. W ciągu ponad roku działalności systemu wydanych zostało ponad tysiąc kart, jednak nie wszyscy posiadacze korzystają z obniżek każdego miesiąca.W pozostałych sieciach hipermarketów albo nic jeszcze nie wiadomo na temat kart stałego klienta, albo plany ich wprowadzenia nie wyszły z fazy wstępnych projektów. Tak jest na przykład w innej francuskiej sieci, Geant. Jak mówi Katarzyna Molenda z Geant Polska, projekt tego typu kart jest obecnie w firmie opracowywany, nie wiadomo jednak jeszcze niczego konkretnego ani na temat ewentualnego terminu jej wprowadzenia, ani na temat warunków korzystania z niej. Jej zdaniem, hipermarkety są nowością na polskim rynku i jako takie cieszą się i tak dużym powodzeniem klientów, ze względu na niskie ceny i duży wybór towarów. Z przeprowadzonych przez firmę badań wśród klientów sklepów Geant wynika, że wśród odwiedzających hipermarkety jest jak na razie bardzo mało stałych klientów. Większość ludzi przyznaje, że interesują ich głównie promocje, organizowane w nowo otwieranych sklepach. Dlatego jednym ze środków mających przywiązać kupujących do sklepów Geanta ma być system kart stałego klienta. Jednak, zdaniem Katarzyny Molendy, jest to dosyć skomplikowane przedsięwzięcie. - System trzeba budować od zera, i aby to uczynić należy podpisać umowę z jakimś bankiem, zlecić wyprodukowanie kart itp. - Na szczęście nie musimy się jeszcze bić o każdego jednostkowego klienta, jak to się dzieje na przykład we Francji, gdzie nasycenie rynku jest ogromne - twierdzi Katarzyna Molenda.Wygoda zamiast rabatuW hipermarketach niemieckiej firmy Hit do tej pory nie wprowadzono kart stałego klienta. Za to od początku roku osoby niezmotoryzowane mogą skorzystać z darmowych autobusów, łączących sklepy Hitu z okolicznymi osiedlami mieszkaniowymi. W Warszawie uruchomione zostały trzy linie, dowożące chętnych na zrobienie zakupów z Bielan i Bemowa (do sklepu przy ulicy Górczewskiej) oraz z Tarchomina, Bródna i Muranowa (do Hitu przy ulicy Stalowej). Również w Krakowie kursuje bezpłatny autobus. Jak mówi Elżbieta Wojciechowska z biura firmy, pomysł darmowych autobusów zrodził się po to, aby umożliwić wygodne korzystanie z oferty sklepów również tym klientom, którzy nie posiadają samochodów. Wcześniej rezygnowali oni często z zakupów w Hicie właśnie ze względu na kłopoty z dojazdem komunikacją miejską. Każdy nowo otwierany Hit będzie posiadał swoją linię autobusową. Wprowadzając darmowe autobusy Hit skorzystał z usług tej samej firmy przewozowej, która rozwozi do domów pracowników firmy, mieszkających poza miastem. Zdaniem Elżbiety Wojciechowskiej, autobusy cieszą się sporym zainteresowaniem, często przyjeżdżają całkowicie zapełnione. Według pracowników sklepu przy ulicy Stalowej, zdecydowanie największa liczba konsumentów korzysta z autobusu jadącego na Bródno i Tarchomin, odległe praskie osiedla. Podobną usługę wprowadził dla klientów również hipermarket Geant z warszawskiego Ursynowa - autobusy dowożą do niego klientów z rozległych osiedli, położonych na znacznym obszarze tej gminy (m.in. z Natolina, Imielina, Kabat itp.)Jedna karta - różne zasadyJuż w 1993 roku system kart stałego klienta wprowadził Krajowy Związek Spółdzielni Spożywców Społem. Nowością jest tutaj fakt, że karty wydawane są przez poszczególne spółdzielnie zrzeszone w związku, które same ustalają zasady udostępniania kart klientom oraz przysługujące na ich podstawie ulgi. Jak mówi Hanna Cudowska z KZSS Społem, są tylko trzy zasady łączące wszystkie karty, poza jednolitym wyglądem - są to karty rabatowe, udostępniane zarówno członkom spółdzielni, jak i wszystkim chętnym klientom oraz akceptowane we wszystkich uczestniczących w systemie spółdzielniach. Do tej pory z około 360 spółdzielni zrzeszonych w związku, karty wydaje około 140, przy czym w ubiegłym roku liczba ta powiększyła się o kilkadziesiąt spółdzielni. Najczęściej stosowanym rabatem jest 5-proc. obniżka na wszystkie towary, jednak wachlarz możliwości jest bardzo szeroki - czasami, w przypadku obniżek na konkretne towary i w określonym czasie, rabat sięga nawet 70-80 proc. W tej chwili w produkcji znajduje się IV edycja kart, które będą potrójnie kodowane - ta sama informacja znajdzie się na pasku magnetycznym, kodzie kreskowym oraz tzw. embosingu wypukłym, co pozwoli na jej honorowanie w placówkach posiadających różne rodzaje czytników. Od początku trwania systemu spółdzielnie zamówiły około 250 tys. kart, trudno jednak oszacować, jaki procent z nich został rozprowadzony wśród klientów. Jak mówi prezes Handlowej Spółdzielni Jubilat z Krakowa, Kazimiera Madej, dom handlowy Jubilat przystąpił do systemu w czerwcu 1996 roku i od tamtej pory klienci wykupili około 400 kart w cenie 20 zł. Karty są ważne przez rok i uprawniają w Jubilacie do 5-proc. obniżki.Karta dla wszystkich czy dla wybrańcówSystem kart stałego klienta, pozwalający na maksymalne ich upowszechnienie wśród odwiedzających sklep, stosowany jest w sieci sklepów z elektroniką i sprzętem gospodarstwa domowego firmy Elektroland. Kartę otrzymuje tu każdy, kto dokona zakupu przynajmniej za 100 zł. Ewa Krzywicka z Elektrolandu przyznaje, że jest to suma minimalna, pozwalająca na wydawanie kart większości klientów. Upoważnia ona do 3-proc. zniżki na każdy towar w sklepie, a czasami, dzięki umowom podpisywanym przez Elektroland z konkretnymi producentami, na wyznaczone artykuły zniżka sięga nawet 5-10 proc. Specyficzny jest jednak system honorowania rabatów. Wraz z kartą stałego klienta kupujący otrzymuje tzw. kupon rabatów, do którego wpisana jest kwota, będąca równowartością 3 proc. ceny pierwszego zakupionego produktu. Jest to jednocześnie kwota rabatu, który przysługuje klientowi przy następnym zakupie w Elektrolandzie, niezależnie od jego wartości. Z kolei 3 proc. od tego zakupu jest znowu wpisywane do kuponu rabatów, jako kwota kolejnej obniżki na przyszłość. Z rabatu nie trzeba korzystać za każdym razem, można je kumulować. Ponadto karta wydawana przez Elektroland upoważnia do zniżek w kilkunastu innych sklepach i restauracjach na terenie Warszawy, których aktualna lista wręczana jest razem z kartą. Jak mówi Ewa Krzewicka, system zaczął działać 1 grudnia 1996 roku. W ciągu roku jego istnienia wydano ponad 80 tys. kart.Zupełnie inaczej rzecz przedstawia się w 5 sklepach firmowych z odzieżą i sprzętem sportowym firmy Adidas Polska. W ubiegłym roku po raz pierwszy wprowadzone tam zostały tzw. srebrne karty dla klientów, którzy dokonali jednorazowego zakupu przynajmniej za 500 zł. Dzięki karcie dokonywało się kolejnych zakupów z 7-proc. zniżką. Od grudnia 1996 r. srebrne karty zamieniły się na złote, przy jednoczesnej zmianie zasad ich wydawania. Warunkiem uzyskania złotej karty, dającej 10-proc. obniżkę na wszystkie towary, było dokonanie zakupów za co najmniej 1500 zł, w ciągu trzech miesięcy. Jak mówi Ewa Żelichowska, kierowniczka sklepu Adidasa w Alejach Jerozolimskich w Warszawie, do tej pory tylko w tym sklepie wydanych zostało około 250 złotych kart. Jej zdaniem, część klientów, którym do limitu 1500 zł niewiele brakuje, specjalnie dokupuje czasami jakiś nie zawsze potrzebny drobiazg, aby otrzymać kartę i móc korzystać z 10-proc. rabatu w przyszłości. - Daje się zauważyć wpływ posiadania złotej karty na zwiększenie częstotliwości zakupów w naszym sklepie - uważa Ewa Żelichowska. - A już na pewno właściciele złotej karty Adidasa pozostają wierni naszej firmie, co jest podstawowym celem wydawania kart. Dodatkową atrakcją dla ich posiadaczy jest fakt, że jako pierwsi otrzymują zawsze materiały promocyjne i reklamowe dotyczące nowych produktów firmy, a czasami także okolicznościowe upominki. Na przykład w grudniu ub. r., podczas wydawania złotych kart, klienci otrzymywali kosmetyki firmy Adidas.Plany wprowadzenia kart stałego klienta mają też firmy, które nie posiadają własnej sieci sprzedaży detalicznej. Tak jest w przypadku firmy Philips. Pomysł zrodził się już trzy lata temu, jednak, według Magdaleny Tyżlik z Philips Polska, wciąż znajduje się na etapie przymiarki. Jak dotąd, prowadzona jest jedynie akcja wśród dealerów Philipsa, premiująca wysoką sprzedaż. Klienci indywidualni na ewentualne karty Philipsa będą jeszcze musieli poczekać.Nie tylko giganciOprócz znanych, przeważnie zagranicznych firm, które posiadają w Polsce własną sieć sklepów, coraz częściej z tego typu ofertą wychodzą do klientów również niewielkie, pojedyncze sklepy, których właściciele dochodzą do wniosku, że nie powinni pozostawać w tyle za konkurencją. Najczęściej są to sklepy z modną i stosunkowo drogą odzieżą (na przykład Sekret sprzedający odzież sygnowaną przez Betty Barclay), ale także księgarnie i sklepy z artykułami przemysłowymi. Kartę stałego klienta można uzyskać kupując trzy produkty pielęgnacyjne produkcji francuskiej firmy Vichy. Komputerową listę stałych klientów ma warszawska perfumeria Quality. Umieszczenie na niej daje prawo do rabatu w wysokości 3 proc. kupowanego towaru.O wprowadzeniu kart stałego klienta, jednak prawdopodobnie dopiero jesienią przyszłego roku, myśli również Elżbieta Skrzyszowska, dyrektor Domu Handlowego Elefant w Krakowie. Karta byłaby przyznawana wszystkim tym, którzy dokonują regularnych zakupów w sklepie, niezależnie od ich wartości. Oprócz rabatu w wysokości około 5 proc., zapewniałaby pierwszeństwo udziału we wszelkich organizowanych przez sklep promocjach, konkursach czy pokazach mody. - Chodzi tu o jeszcze ściślejsze przywiązanie stałych klientów, których i tak posiadamy - twierdzi Elżbieta Skrzyszowska. - Wynika to z przeprowadzanych co roku badań. Przeciętnie od 30 do ponad 40 proc. dokonujących zakupów w sklepie, to klienci powracający, czyli tacy, którzy w ciągu roku przynajmniej pięć razy zakupili coś na tym samym stoisku, gdyż w asortymencie domu znajduje się głównie odzież, obuwie i kosmetyki.Polskie przedstawicielstwo niemieckiej firmy wysyłkowej Quelle, Quelle Polska z siedzibą w Poznaniu, jak na razie wprowadziło jedynie tzw. karty nowego klienta. Po dokonaniu zakupu otrzymuje się kartę ze swoim numerem w rejestrze firmy oraz nr. telefonów i adres firmy. Jak mówi Mirella Drozd z działu marketingu spółki, dopiero rozważane jest wprowadzenie innych udogodnień dla stałych klientów, łącznie z przysługującym na kartę rabatem.Według właścicieli, przeciętna liczba kilkudziesięciu lub najwyżej kilkuset wydawanych kart, nie wpływa w znaczący sposób na wzrost obrotów sklepu. Część przyznaje, że zależy im raczej na prestiżu i uznaniu, wynikającym z samego faktu posiadania stałych klientów.Piotr Apanowicz [/INST] Karty stałego klienta to popularny sposób na przywiązanie klienta do marki. Zasady korzystania z kart są różne. W Auchan w zależności od miesięcznej sumy zakupów posiadacz karty dostaje odpowiedni rabat. Inne hipermarkety zamiast kart organizują np. darmowe autobusy. Niektóre karty upoważniają także do zniżek w restauracjach. W sklepie Adidasa wydano 250 złotych kart za zakupy w wysokości 1500 złotych. Karty wprowadzają także niewielkie sklepy odzieżowe i przemysłowe. Chociaż karty nie zwiększają obrotów sklepu, posiadanie stałych klientów jest dla właścicieli firm wyrazem prestiżu i uznania. </s>
<s>[INST] Streść podany po dwukropku tekst: POMOCE SZKOLNESzkołokrążcy, prywatni i państwowiRyzykowny biznesANNA PACIOREKNa zakup pomocy szkolnych wydaje się z budżetu oświaty niewiele pieniędzy - od 0,5 do 1 proc. - szacuje MEN. Zakupy te są bardzo nierytmiczne. Zazwyczaj pod koniec roku, kiedy nagle pojawiają się środki finansowe szkoły starają się je upłynnić i biorą wszystko, co się da, a producenci nie są w stanie sprostać zamówieniom.Skończyły się czasy, gdy bez aprobaty MEN szkoła nie mogła zakupić żadnej pomocy. Teraz wprawdzie funkcjonuje lista pomocy zalecanych przez MEN, ale nie jest ona obligatoryjna ani dla producentów, ani dla kupujących. Skończył się też monopol MEN w zakresie produkcji i dystrybucji pomocy dydaktycznych. Na rynku pomocy szkolnych trwa walka o klienta, walka między szkołokrążcami, oferującymi kiepski, a tani towar, którym nie zależy na umieszczeniu swoich produktów na liście MEN; dawnymi państwowymi producentami, przyzwyczajonymi do swej monopolistycznej pozycji oraz nowoczesnymi prywatnymi firmami, których produkty zbierają nagrody na krajowych i zagranicznych targach, jak np. ELBOX.Trwanie w poczuciu misji- Firmy państwowe, które działały na tym polu, były przyzwyczajone, że w MEN jest pewna pula pieniędzy na pomoce naukowe, jaka im się należy - mówi Paweł Bernas dyrektor ELBOX-u - a tu nagle pojawia się firma prywatna, która robi na tyle dobre pomoce, że MEN zdecydowało się włączyć jej wyroby do zakupów centralnych. Od tego momentu jesteśmy postrzegani jako ci, którzy wyciągają z kieszeni tych fabryk "ich" pieniądze. Od 1992 r. powstał jednolity front przeciwko ELBOX-owi wszystkich tych, którzy nie dorównują nam swoją ofertą.Do głównych przeciwników ELBOX-u należą pracownicy resortowego Ośrodka Badawczo-Rozwojowego Pomocy Naukowych i Sprzętu Szkolnego, który został przez MEN postawiony w stan likwidacji."Warunkiem właściwego funkcjonowania, tak potrzebnego Ośrodka - napisali oni w liście do ministra Jerzego Wiatra - były: nowoczesne i efektywne zarządzanie, właściwy nadzór nad Ośrodkiem i pracami tam prowadzonymi ze strony organu założycielskiego, zlecenie przez MEN koniecznych i odpowiednio wyprzedzających badań i studiów. Te warunki nie były spełnione (...) Od wielu miesięcy Ośrodek zmierzał ku upadkowi ekonomicznemu przy niekompetentnej postawie zarządu firmy oraz ignorancji i przyzwoleniu na taki stan rzeczy ze strony MEN. Dorobek ludzi i ich aktywność zostały zmarnowane i to - wszystko na to wskazuje - bezpowrotnie. Ludzie, związani tyle lat z pracą dla oświaty, zostali bez perspektyw."Swoje "10 pytań do ministra Jerzego Wiatra" rozpoczynają tak: Jak to się dzieje, że w czasie gdy MEN doprowadza do likwidacji swojej agendy - Ośrodka Badawczo-Rozwojowego Pomocy Naukowych i Sprzętu Szkolnego - znajdują się w ministerstwie pieniądze na finansowanie prywatnej firmy ELBOX?".- Ośrodek w tej formule działania nie był w stanie się utrzymać - wyjaśnia Maria Branecka z MEN. - Ośrodek nie może tkwić w pozycji misji dziejowej, jak niektóre nasze drukarnie resortowe, którym też się wydawało, że nic im się nie może stać, bo przecież produkują szkolne podręczniki. Ośrodek działał w formule samofinansowania. Producenci popadli w kłopoty, więc przestali zamawiać w Ośrodku projekty. Ośrodek zaczął więc sam realizować swoje projekty, wchodzić w kooperację i sprzedawać - często z niezłym skutkiem. Natomiast funkcje badawcze zostały odsunięte na dalszy tor. Ośrodek jako jednostka badawczo-rozwojowa był zakwalifikowany przez KBN do kategorii D; nie udało mu się nigdy uzyskać z KBN środków na działalność naukową.Co zostało z tych latPrzed 1992 r. bez aprobaty MEN nie można było wprowadzać do obrotu żadnych pomocy naukowych, szkoły nie mogły kupować nic, co nie miało tej aprobaty. MEN nadzorowało producentów pomocy dydaktycznych - było organem założycielskim dla 9 fabryk pomocy naukowych. Nadzorowało również przedsiębiorstwa dystrybucyjne, czyli CEZAS-y - osiemnaście przedsiębiorstw zlokalizowanych w siedzibach dawnych województw plus w Toruniu.W latach 80. notowano taki niedobór pomocy dydaktycznych, że XXIV Plenum KC PZPR zobowiązało ministra oświaty do wybudowania dwóch fabryk pomocy i zwiększenia produkcji. Zobowiązanie pozostało na papierze. A po 1990 r. w dziewięciu istniejących fabrykach pomocy szkolnych proces przekształceń własnościowych przebiegał niejednakowo. I tak fabrykę w Kętach, która robiła pomoce z drewna i meble przedszkolne, kupili spadkobiercy byłych właścicieli. Nie produkuje ona już pomocy dydaktycznych. Fabryka w Częstochowie upadła; wojewodzie pozostało skierowanie wniosku do sądu o wykreśleniu z rejestru. - Tam produkowano pomoce do chemii i fizyki, np. jako jedyna fabryka w Polsce wytwarzała episkopy - mówi Maria Branecka. - Tych pomocy nie ma i nie będzie.Fabryka w Bytomiu została sprzedana za długi. Inwestor, który kupił fabrykę, podpisał umowę, że jeżeli nie będzie produkować pomocy dydaktycznych, to oprzyrządowanie przekaże do dyspozycji MEN. Kiedy część pracowników założyła spółkę MEN przekazało im oprzyrządowanie, dzięki któremu produkują niewielkie ilości brył geometrycznych.Fabryki w Kartuzach i Olsztynie zostały sprywatyzowane metodą spółki pracowniczej; specjalizują się w produkcji mebli i tablic szkolnych.Pozostałych zakładów nie udało się sprywatyzować i ostatnio, w związku ze zmianami centrum administracyjno-gospodarczego, zostały one przekazane przez MEN wojewodom. Fabryka w Poznaniu, dawniej mająca w ofercie ponad 200 pomocy dydaktycznych, obecnie produkuje szczątkowe ilości. Fabryka w Nysie jest w lepszej kondycji, robi nawet na indywidualne zamówienia pomoce z fizyki oraz pracy-techniki. Fabryka w Warszawie, specjalizująca się w produkcji preparatów do biologii z naturalnych materiałów jest w trudnej sytuacji, chociaż wynajmowała powierzchnie i miała z tego dochód. Fabryka w Koszalinie produkuje meble do internatów i szkół, dość drogie, ale dobre.Przedsiębiorstwo Zaopatrzenia Szkół CEZAS w swoich 18 jednostkach zajmowało się przekazywaniem do szkół pomocy naukowych zgodnie z decyzjami MEN. Było pośrednikiem między resortowymi fabrykami i szkołami. Tylko CEZAS w Zielonej Górze wziął się także za produkcję. Po 1990 roku dwa CEZAS-y - w Bydgoszczy i Poznaniu - zostały zlikwidowane. Sprywatyzowano "ścieżką pracowniczą" CEZAS-y w Lublinie, Olsztynie, Toruniu, Wrocławiu, Zielonej Górze. CEZAS w Koszalinie został sprzedany. Pozostałe dziesięć przekazano wojewodom, przy czym w Opolu w stanie kwalifikującym się do upadłości, a w Szczecinie w stanie upadłości.MEN miało też zaplecze naukowe w zakresie projektowania i wdrażania środków dydaktycznych. Był nim właśnie Ośrodek, którego likwidacja ma być zakończona do końca kwietnia. Drugi resortowy - Centralny Ośrodek Badawczo-Rozwojowy Aparatury Badawczej i Dydaktycznej, czyli COBRABID, wywodzący się z dawnego resortu nauki i szkolnictwa wyższego - ma się lepiej, gdyż potrafił w porę dostosować się do gospodarki rynkowej.Sporne zamówienia publiczneDo czasu wejścia w życie przepisów o zamówieniach publicznych w 1995 roku MEN stosowało w ramach systemu pierwszego wyposażenia zakupy centralne na wyposażanie nowo otwieranych szkół.- Jestem zwolenniczką zakupów centralnych, choć to może niepopularne - mówi Maria Branecka. - To się sprawdza przy zakupie komputerów, tak jak się sprawdziło przy zakupach telewizorów, magnetowidów, gdyż wtedy można załatwić lepsze warunki kontraktu. Zazwyczaj wstępną listę zakupów wysyłaliśmy do kuratorów z prośbą o ich wskazania i zamówienia. Potem komasowaliśmy te zamówienia, "przycinaliśmy" do naszych możliwości finansowych i kupowaliśmy centralnie. Zakupy trafiały do kuratoriów i dalej były dzielone na szkoły.Raport NIK krytykował ten system, wskazywał przypadki, gdy zakupiono wyposażenie budynku, który jeszcze nie został wykończony i meble trzeba było przechowywać w stodole. Jednak, zdaniem Marii Braneckiej, nawet to składowanie nie było złym rozwiązaniem, gdyż w sumie meble zostały kupione taniej.Ustawa o zamówieniach publicznych przewiduje także zakupy z wolnej ręki - jeśli np. jakiś produkt ma jednego producenta, a przecież wszystkie środki z listy MEN są wyrobami unikalnymi.- W 1995 r. rozpętała się burza prasowa - wspomina naczelnik Branecka. - Zarzucano nam, że kupujemy coś, na co kuratorzy nie mają ochoty. Kierownictwo MEN wycofało się z zamówień centralnych, a urząd zamówień publicznych nie wyraził zgody na zakup pomocy dydaktycznych z wolnej ręki. W końcu roku pieniądze rozdzielono na kuratoria. Jedni kupili pomoce naukowe, inni przekazali te środki na opał, jeszcze inni na inwestycje. To było 52,5 mld starych zł. Rozpoczęło się szaleńcze wydawanie pieniędzy - producenci pracowali na trzy zmiany, a i tak nie mogli sprostać zamówieniom.- Zakup bez przetargu to problem, z którym będą się spotykać wszyscy producenci pomocy naukowych, które nie mają odpowiedników, są na rynku unikalne - mówi dyrektor Bernas.Jeden z zarzutów stawianych ministrowi Wiatrowi przez Ośrodek Badawczo-Rozwojowy Pomocy Naukowych i Sprzętu Szkolnego dotyczył zaliczek danych przez MEN firmie ELBOX.- Wszystkie transakcje producentów pomocy dydaktycznych związane z centralnym zaopatrzeniem szkół były związane z przedpłatami - mówi Paweł Bernas. - Zaliczkowanie jest uzasadnione, gdyż żeby zrealizować kontrakt, firma musi brać kredyty w banku. Nie widzę w tym nic zdrożnego, aby zamiast zapłacić nadwyżkę w postaci obsługi kredytu komercyjnym bankom, która przyczynia się do zwiększenia ceny, MEN otrzymywało w ramach kontraktów znaczące rabaty albo dostawy większej ilości produktów niż zamówiono. Np. kontrakt ELBOX-u na 1996 r. zawarty na kwotę 413 tys. zł przewidywał dostarczenie dodatkowych bezpłatnych 100 kompletów oprogramowania ELI 2.0 i 1400 dodatkowych kompletów materiałów dydaktycznych na kwotę 49 tys.&nbsp;755 zł. Poza tym firma zobowiązała się do ogłoszenia i sfinansowania konkursu dla nauczycieli na opracowanie konspektu lekcji z wykorzystaniem pakietu ELI 2.0Lista zalecanych środków dydaktycznychMinister edukacji już nie aprobuje, tak jak kiedyś, pomocy dydaktycznych do użytku szkolnego, a jedynie zaleca ich stosowanie. Przy czym system ten jest dobrowolny, rekomenduje się pomoc dydaktyczną na wniosek producenta, po wykazaniu się przez niego dwoma pozytywnymi recenzjami recenzentów z listy MEN. Ta lista istnieje od 1992 roku. Jest na niej 115 specjalistów, rekomendowanych przez np. szkoły wyższe i wojewódzkie ośrodki metodyczne. Recenzję zleca producent i za nią płaci. Po pozytywnych recenzjach dana pomoc naukowa zostaje umieszczona w wykazie pomocy zalecanych przez MEN do użytku szkolnego. Obecnie w wykazie jest 258 zalecanych pozycji, dalsze pięć jest w trakcie zatwierdzania. Swoje produkty umieściło w nim 43 dystrybutorów i 55 producentów.- Zdecydowanie wolę iść do recenzenta z wydrukiem komputerowym, niż drukować instrukcję w liczbie 1000 egzemplarzy - mówi dyrektor Bernas. - Iść z prototypem pomocy, bo traktujemy recenzję, jako coś, co może nam pomóc, żeby nasz wyrób był dobry i merytorycznie bezbłędny. Zasada, aby produkt był wzięty z magazynu, to znaczy np. z wydrukowaną instrukcją, jest przede wszystkim nieekonomiczna.- Z tej procedury korzysta niewielka część producentów - mówi Maria Branecka. - System nie jest bardzo popularny, bo jeżeli inni mogą dobrze żyć, sprzedając do szkół naprawdę byle co, to dobrzy producenci nie do końca mają motywację, by ubiegać się o wpis do wykazu. Gdyby były jakiekolwiek preferencje np. przy zakupach środków dydaktycznych, to może i ta lista byłaby obszerniejsza. A szkoły miałyby pewność, że kupują pomoc bez błędów. Ale nie mamy możliwości administracyjnych - nie możemy zaleceń zamienić na nakaz.- Na rynku pomocy naukowych jest sporo dobrych firm prywatnych, wśród których zdecydowanie wybija się ELBOX - dodaje Maria Branecka - a też dużo firm, które osiągają znacznie wyższe obroty niż te pierwsze. One opierają się na sprzedaży obwoźnej; nie są to firmy, które się reklamują czy wystawiają na targach pomocy dydaktycznych. Ich tam nie widać, podobnie jak w wykazie pomocy zalecanych przez MEN do użytku szkolnego. Za to było kilka skierowań do prokuratury o kradzież praw autorskich. Tacy producenci funkcjonują na rynku i to zupełnie nieźle - po prostu jeżdżą od szkoły do szkoły sprzedając swoje wyroby. Nie zawsze są to wyroby, które by przeszły przez nasze sito recenzenckie, trafiają się nawet plansze z błędami ortograficznymi. Oni wygrywają konkurencję, dlatego że robią pomoce tanie, nieomal jednorazowego użytku. A gdy szkole brakuje środków, to o wiele łatwiej jej wydać 10 zł niż kilkaset.System do naprawyZ całą pewnością zaopatrywanie szkół w pomoce naukowe wymaga zmian, można powiedzieć systemowych, chociaż nie wszystkie mogą być natychmiast wprowadzone. Niewykonalne wydaje się na razie uregulowanie rynku zamówień, gdyż szkoły nie otrzymują rytmicznie środków na zakupy pomocy dydaktycznych.Jak np. przeciwdziałać szkołokrążcom, którzy szybko pojawiają się w szkole, tam gdzie w danym momencie są "rzucone" środki na zakup pomocy naukowych i oferują niedobry, a tani towar?- Oni zgarniają te pieniądze z rynku - mówi dyrektor Bernas. - Przyjeżdżamy do szkoły i słyszymy: ale my już zrobiliśmy zakupy! I pokazują nam, np. bryły geometryczne za 10 zł w woreczku od maślanki, parę rurek plastikowych i trochę łączników. Pomimo iż na woreczku narysowano wiele brył, części z nich nie da się złożyć, ponieważ zaoszczędzono na łącznikach. U nas cały zestaw brył, do wykorzystania przez wiele lat, kosztuje ok. 500 złotych.Zdaniem dyrektora Bernasa system zalecania pomocy naukowych powinien być obligatoryjny, gdyż wtedy nauczyciel miałby pewność, że pomoce dydaktyczne kupowane przez szkoły nie zawierają błędów.MEN zamierza promować pomoce dydaktyczne ze swojej listy, wyposażając w nie WOM-y, wyższe szkoły pedagogiczne, żeby obecni i przyszli nauczyciele wiedzieli, z jakich pomocy mogą korzystać.MEN wydało rozporządzenie, na mocy którego od 1 maja producentów mebli szkolnych będą obowiązywały certyfikaty na zgodność z normą. Szkoła nie będzie mogła kupić mebli, jeżeli producent nie będzie miał certyfikatu. Certyfikat będzie też wymagany na środki dydaktyczne zasilane napięciem wyższym niż bezpieczne i pomoce dydaktyczne, które emitują szkodliwe promieniowanie. W planach MEN ma jeszcze opracowanie standardów wyposażenia medialnego szkół, pod kątem nowych podstaw programowych.- Przymierzamy się do przeglądu wszystkich środków dydaktycznych zalecanych do użytku szkolnego w grupach tematycznych - mówi Maria Branecka. - Być może spotkanie recenzentów doprowadzi do zweryfikowania tej listy. [/INST] Zakupy pomocy szkolnych odbywają się zwykle pod koniec roku, kiedy nagle pojawiają się środki finansowe. Szkoły starają się je upłynnić i biorą wszystko, co się da, a producenci nie są w stanie sprostać zamówieniom.Przed 1992 r. bez aprobaty MEN nie można było wprowadzać do obrotu żadnych pomocy naukowych. MEN nadzorowało producentów pomocy dydaktycznych i przedsiębiorstwa dystrybucyjne, czyli CEZAS-y. Po 1990 r. z dziewięciu istniejących fabryk pomocy szkolnych tylko niektóre utrzymały się na rynku i nadal produkują pomoce dydaktyczne, choć zwykle w mniejszych ilościach. Również niektóre spośród 18 jednostek CEZAS, które były pośrednikami między resortowymi fabrykami i szkołami, zostały zlikwidowane lub postawione w stan upadłości. MEN miało też zaplecze naukowe w zakresie projektowania i wdrażania środków dydaktycznych. Był nim Ośrodek Badawczo-Rozwojowy Pomocy Naukowych i Sprzętu Szkolnego, obecnie postawiony w stan likwidacji.Obecnie minister edukacji już nie aprobuje pomocy dydaktycznych do użytku szkolnego, a jedynie zaleca ich stosowanie. Pomoc dydaktyczną rekomenduje się na wniosek producenta, po wykazaniu się przez niego dwiema pozytywnymi recenzjami recenzentów z listy MEN. Recenzję zleca producent i za nią płaci. Obecnie w wykazie pomocy zalecanych przez MEN do użytku szkolnego jest 258 zalecanych pozycji, dalsze pięć jest w trakcie zatwierdzania. Swoje produkty umieściło w nim 43 dystrybutorów i 55 producentów. Dobrzy producenci nie do końca jednak mają motywację, by ubiegać się o wpis do wykazu, bo szkoły często wolą zaopatrywać się w tanie, choć niepełnowartościowe wyroby oferowane w sprzedaży obwoźnej.Oprócz "szkołokrążców" na rynku pomocy szkolnych rywalizują ze sobą także dawni państwowi producenci, przyzwyczajeni do swej monopolistycznej pozycji oraz nowoczesne prywatne firmy, których produkty zbierają nagrody na krajowych i zagranicznych targach, jak np. ELBOX. Do głównych przeciwników ELBOX-u należą pracownicy likwidowanego Ośrodka Badawczo-Rozwojowego Pomocy Naukowych i Sprzętu Szkolnego. W liście do ministra Jerzego Wiatra zarzucają ministerstwu finansowanie ELBOX-u. Paweł Bernas, dyrektor ELBOX-u mówi, że przeciwko jego firmie powstał front firm państwowych, których oferta jest gorsza. Maria Branecka z MEN wyjaśnia, że Ośrodek nie był w stanie się utrzymać jako jednostka badawczo-rozwojowa.Zaopatrywanie szkół w pomoce naukowe wymaga zmian. MEN zamierza promować pomoce dydaktyczne ze swojej listy, wyposażając w nie WOM-y, wyższe szkoły pedagogiczne, żeby obecni i przyszli nauczyciele wiedzieli, z jakich pomocy mogą korzystać. Na niektóre pomoce będą też wymagane certifikaty - będzie to dotyczyć mebli szkolnych, środków dydaktycznych zasilanych napięciem wyższym niż bezpieczne i pomocy dydaktycznych, które emitują szkodliwe promieniowanie. W planach MEN ma jeszcze opracowanie standardów wyposażenia medialnego szkół, pod kątem nowych podstaw programowych. Niewykonalne wydaje się na razie uregulowanie rynku zamówień, gdyż szkoły nie otrzymują rytmicznie środków na zakupy pomocy dydaktycznych. </s>
<s>[INST] Streść podany po dwukropku tekst: BRAZYLIAChłopi stworzyli nową, lewicową siłę, której głos może zaważyć na wynikach przyszłorocznych wyborówRewolta bezrolnychMAŁGORZATA TRYC-OSTROWSKADo stolicy Brazylii dotarło pod koniec ubiegłego tygodnia po długiej wędrówce około dwóch tysięcy bezrolnych chłopów. Weszli do miasta z czerwonymi sztandarami, sierpami, motykami i maczetami, z którymi maszerowali przez dwa miesiące z Sao Paulo, Minas Gerais i Mato Grosso. Mieszkańcy Brasilii powitali ich przyjaźnie. Najstarszy, 89-letni uczestnik marszu dostał kwiaty. Lewicowe partie i związki zawodowe wykorzystały obecność chłopów do urządzenia w stolicy największej antyrządowej demonstracji od objęcia władzy przez prezydenta Fernando Henrique Cardoso. Ruch Bezrolnych (MST) zyskuje w Brazylii coraz większe poparcie. Według sondaży 80 proc. Brazylijczyków opowiada się za przeprowadzeniem reformy rolnej. 85 proc. popiera zajmowanie leżących odłogiem terenów bez użycia przemocy. Uczestnicy marszu żądali ziemi i sprawiedliwości. Brazylię zalicza się do państw o najgorszej w świecie strukturze własności w rolnictwie. 4,8 mln rodzin na wsiach nie ma ziemi, podczas gdy 182 mln ha gruntów, należących do kilku wielkich właścicieli, leży odłogiem. Połowa całej ziemi uprawnej jest w rękach 2 proc. właścicieli. Najbiedniejszym rolnikom, których jest 40 proc., przypada w udziale zaledwie 1 proc. gruntów. Rocznica masakryMarsz rozpoczął się w lutym. Chłopi pokonywali dziennie 20 kilometrów. W sumie przeszli ponad 1000. Do federalnej stolicy wkroczyli dokładnie w rocznicę masakry wieśniaków, której sprawcy - policjanci - dotychczas nie zostali ukarani. Do tragedii, która wstrząsnęła nie tylko brazylijską opinią publiczną, doszło 17 kwietnia ub.r. w Amazonii. Bezrolni chłopi, uczestniczący w marszu do Belem, stolicy stanu Para, zostali zaatakowani przez uzbrojonych w karabiny maszynowe policjantów. Według naocznych świadków policjanci próbowali najpierw rozproszyć maszerujących przy użyciu gazów łzawiących. Gdy padły pierwsze kamienie, sięgnęli po karabiny. Zginęło 19 uczestników protestu. Policja twierdzi, że pierwsze strzały padły z tłumu, jednak żaden ze stróżów porządku nie doznał ran postrzałowych. Prezydent Cardoso ostro potępił masakrę i zapewnił, że jej sprawcy staną przed sądem. Jednak pozostali oni do dziś bezkarni, chociaż nie było problemów z identyfikacją winnych. Telewizja wyraźnie pokazała policjantów strzelających na oślep do tłumu.Lewica zbiera punktyDla prezydenta, który w przyszłym roku ma zamiar ponownie ubiegać się o najwyższy urząd, marsz chłopów do Brasilii stanowił największe wyzwanie od objęcia przez niego władzy w styczniu 1995 roku. Sytuację wykorzystała lewicowa Partia Pracujących (PT) - kierowana przez byłego przywódcę związkowego, Luiza Inacio "Lulę" da Silvę, który dwukrotnie kandydował w wyborach (w latach 1990 i 1994) i ma zamiar ubiegać się o urząd prezydenta także w 1998 roku. Z dotychczasowych sondaży wynika, że nie ma wielkich szans w rywalizacji z Cardoso. Przekształcając finał marszu wieśniaków w wielką manifestację na rzecz reformy rolnej i sprawiedliwości społecznej, PT pokazała jednak, że jest zdolna zmobilizować masy. Uczestnicy marszu weszli do Brasilii z czerwonymi sztandarami, skandując antyrządowe slogany. Dołączyli do nich związkowcy, studenci, nauczyciele, bezrobotni i inni Brazylijczycy niezadowoleni z polityki rządu. - Lewicowe partie i związki zawodowe dostrzegły w MST znaczącą siłę opozycyjną, a rząd nie bardzo wie, jak sobie poradzić z tym problemem - uważa profesor David Fleischer, politolog z uniwersytetu w Brasilii, cytowany przez Reutera. Prezydent nie mógł sobie pozwolić na zignorowanie marszu. Początkowo go potępiał i nie chciał spotkać się z jego uczestnikami, ale później przyjął pojednawczą postawę i wyraził gotowość do rozmów z przywódcami MST. Cardoso odpiera zarzutyRząd uważa, że problem reformy rolnej to przede wszystkim kwestia inwestycji. Aby uzyskać niezbędne pieniądze, należałoby zwiększyć podatki. Na razie obiecano kredyty rodzinom, które osiedliły się na otrzymanej od państwa ziemi (koszt osiedlenia jednej rodziny szacowany jest na 13 tys. dolarów). Cardoso zapewnia, że do końca jego kadencji ziemię uzyska co najmniej 280 tys. rodzin, jeśli MST zrezygnuje z nielegalnej okupacji nieużytków. Z powodu zajmowania siłą ziem należących do osób prywatnych w sierpniu ub.r. rząd zawiesił rozmowy z Ruchem Bezrolnych. W ciągu dwóch lat, w wyniku konfliktów mających związek z ziemią, zginęło w Brazylii ponad 100 osób.Cardoso twierdzi, że jego rząd zrobił więcej dla reformy rolnej niż jakikolwiek inny w historii. Stworzył Ministerstwo ds. Reformy Rolnej, podniósł podatki od ziemi leżącej odłogiem, przeforsował nowe ustawy. W ciągu dwóch lat wywłaszczono właścicieli 3,4 mln ha gruntów. Jest to - zauważył prezydent - obszar odpowiadający powierzchni Belgii. Ziemię rozdzielono pomiędzy 104 tys. rodzin. Cardoso wyklucza możliwość radykalnego przyspieszenia reformy. - Byłoby hipokryzją żądać więcej, wiedząc doskonale, że nie ma na to pieniędzy - powiedział prezydent, cytowany przez brazylijską gazetę "O Estado de S. Paulo". - Rząd - stwierdził - nie chce "sprzedawać złudzeń". Do grudnia 1998 roku (do wyborów) obiecał odebrać latyfundystom lub odkupić od nich w sumie 14,2 mln ha gruntów, co umożliwi poprawę warunków życia ok. 900 tys. osób.15 milionów oczekującychRuch Bezrolnych określa te zmiany jako kosmetyczne. Twierdzi, że lobby posiadaczy ziemskich w parlamencie nie dopuści do prawdziwych przemian, a jego poparcie jest kluczowe dla przetrwania koalicji Cardoso i jego ponownego wyboru na urząd prezydenta. Reforma - według MST - to nie tylko rozdawanie ziemi, ale także m.in. zakaz importu taniego ziarna. Przywódca MST, Joao Pedro Stedile, zapowiedział, że bezrolni będą nadal zajmować nieużytki i zamieniać je w pola uprawne, zamiast czekać na program rządu, który traktuje reformę rolną jako "akt hojności". Ziemi potrzebuje 4,8 mln rodzin (ok. 15 mln osób, czyli 10 proc. ludności), które nie mogą czekać latami na zmiłowanie rządu. Zachęcani przez działaczy związkowych, lewicowych polityków i katolickich księży zajmują rancza i organizują protesty. Armie chłopów z czerwonymi sztandarami i wzniesionymi do góry motykami maszerują wzdłuż autostrad filmowane przez telewizyjne kamery.Wywodzący się z Kościoła katolickiego Ruch Bezrolnych powstał w roku 1985 w najbardziej wysuniętym na południe stanie Rio Grande do Sul, uważanym za kolebkę brazylijskiej lewicy. Udało mu się utworzyć z bezrolnych chłopów zdyscyplinowaną siłę. Członków MST obowiązują żelazne zasady: pod groźbą usunięcia z ruchu nie mogą się upijać, cudzołożyć, kraść. Ich idolami są Che Guevara, Mao Zedong i bohater rewolucji meksykańskiej, Emiliano Zapata. Walka klasowaSpecjalnością ruchu jest zajmowanie leżących odłogiem gruntów, niekiedy siłą. Niektórzy jego przywódcy trafili do aresztu za "tworzenie band i zachęcanie do stosowania przemocy". Z hasłem "Niech żyje reforma rolna!" na ustach, uzbrojeni w łopaty, sierpy, motyki i maczety wieśniacy przecinają zasieki z drutu kolczastego, którymi właściciele otaczają posiadłości. Rozstawiają na zajętych terenach plastikowe namioty. Zdarza się, że do jednej posiadłości przedostają się setki rodzin. W obozowiskach spędzają miesiące, czasami lata, podczas gdy MST próbuje skłonić lokalne władze do przyznania im prawa własności do zajętej ziemi. Od 1985 roku MST pomógł uzyskać ziemię 140 tys. rodzin (prawie 600 tys. osób). Przyznane im działki miały średnio 20 ha powierzchni. Przywódcy ruchu twierdzą, że w Brazylii toczy się ostra walka klasowa. W latach 1985 - 1995, w wyniku konfliktów związanych z ziemią, zginęło ponad 1000 osób. Coraz więcej Brazylijczyków opowiada się po stronie MST. Za sprawą wyciskającego łzy serialu o miłości bogatego farmera do pięknej bezrolnej wieśniaczki problem reformy każdego wieczora jest obecny w milionach brazylijskich salonów.Ruch Bezrolnych cieszy się także poparciem Kościoła katolickiego, który zamierza nawet zrzec się części swych posiadłości na rzecz reformy rolnej. Do 250 diecezji i 800 zgromadzeń zakonnych należy w sumie 270 tys. ha ziemi. Kościół twierdzi, że trzeba skończyć raz na zawsze z ogromnymi latyfundiami wykorzystującymi tylko część należących do nich areałów. Konferencja episkopatu ubolewa nad nierównościami społecznymi w Brazylii - jej zdaniem - "największymi w świecie". - Ubożenie ludzi nie może być traktowane jako nieunikniona cena za gospodarczy rozwój - twierdzą biskupi. Kościół wzywa rząd do rewizji polityki gospodarczej, przeprowadzenia autentycznej reformy rolnej, potraktowania rozwoju budownictwa mieszkaniowego jako priorytet oraz walki z analfabetyzmem i niedożywieniem. Cena modernizacjiDzisiejsi bezrolni są w pewnym sensie ofiarami rozwoju i postępu technicznego. Z powodu wprowadzenia nowoczesnych maszyn i nowych metod uprawy miliony robotników rolnych straciły w ciągu ostatnich 30 lat źródło utrzymania. Przesiedlali się w głąb kraju, na tereny graniczące z Amazonią, na zachodnie równiny bądź do miast, tworząc wokół nich osiedla nędzy. Zdaniem MST popierany przez rząd program wielkich kompleksów rolno-przemysłowych był tragicznym w skutkach błędem. Wielu właścicieli zrezygnowało z plantacji bawełny i przerzuciło się na bardziej lukratywną hodowlę. Inną przyczyną redukcji miejsc pracy na wsi jest otwarcie granic dla importu po dziesięcioleciach protekcjonistycznych barier. Z tego powodu pracę w rolnictwie straciło od 1990 roku co najmniej 500 tys. osób. Producenci rolni twierdzą, że parcelacja ziemi spowoduje załamanie produkcji żywności. Brazylia nie potrzebuje, ich zdaniem, reformy rolnej, lecz reformy gospodarstw rolnych. Nawet farmerom z kilkudziesięcioletnim doświadczeniem - twierdzą - trudno dziś wyżyć z ziemi, mrzonką jest więc wyobrażać sobie, że uda się to nowicjuszom. Socjolodzy ostrzegają, że nie należy mylić problemu społecznego z problemem ekonomicznym, a ziemia nie może być traktowana jako zasiłek dla bezrobotnych. [/INST] Do stolicy Brazylii dotarło ok. 2 tyś. manifestantów z Ruchu Bezrolnych (MST). Domagają się przeprowadzenia reformy rolnej, dzięku której 4,8 mln bezrolnych rodzin mogłoby otrzymać ziemię. Rząd twierdzi, że przeprowadzenie reformy jest niemożliwe bez podniesienia podatków, na co może się nie zgodzić społeczeństwo. MST uważa,że reforma nie może zostać przeprowadzona z powodu nacisków, jakie na prezydenta wywiera lobby właścicieli ziemskich, których wsparcie potrzebne jest prezydentowi do wygrania kolejnych wyborów. </s>
<s>[INST] Streść podany po dwukropku tekst: MłODZIEŻ I RELIGIAPanuje powszechne przekonanie, że ujawnienie sprawy zapobiegło planowanym na 13 kwietnia kolejnym rytualnym samobójstwomKrajobraz z szatanemELżBIETA POŁUDNIKPolicja w Białej Podlaskiej wykryła grupę satanistów. Należy do niej co najmniej kilkanaście osób. Mają od 16 do 23 lat. Część z nich to uczniowie bialskich szkół średnich. Problem zaczyna być dostrzegany też w podstawówkach. Dwaj szesnastoletni chłopcy popełnili samobójstwo. Odebrali sobie życie 13 lutego i 13 marca. Jeden z nich był zdeklarowanym satanistą. Drugi miewał kontakty z grupą. Powszechnie uważa się, że śmierć przynajmniej jednego z nich mogła być ofiarą złożoną szatanowi.Przywódca sekty - 23-letni Grzegorz Sz., "czarny biskup", został tymczasowo aresztowany pod zarzutem nakłaniania do samobójstwa poprzez rozmowy i obrzędy o charakterze satanistycznym oraz rozprowadzania i namawiania do zażywania środków odurzających. Paweł K., ps. Suchy, również trafił do aresztu. Prokurator zarzuca mu profanację grobu na bialskim cmentarzu. Zabrane z grobu dwie czaszki używano do satanistycznych obrzędów. W Białej Podlaskiej panuje powszechne przekonanie, że ujawnienie sprawy zapobiegło planowanym na 13 kwietnia kolejnym rytualnym samobójstwom.Większość bialskich satanistów zalicza siebie do "lawejowców". Nie odprawiali więc czarnych mszy polegających na składaniu w ofierze szatanowi ludzi. Zastępowały ich zwierzęta. Planowali jednak samobójstwa, na przykład ukrzyżowanie na terenie kościoła i podpalenie lub rozerwanie się granatem podczas mszy w kościele pełnym ludzi."Jestem satanistą"- mówi o sobie 21-letni Krzysztof. Pracuje w jednym z zakładów rolnych w Białej Podlaskiej. Kupił biblię La Veya na stoisku w Warszawie za 30 złotych. To nic złego - mówi. - Gdybyśmy odbijali ją na powielaczach i rozprowadzali, to może byłoby to przestępstwo - zastanawia się. - Ale to przecież jest legalne wydawnictwo. Krzysztof tłumaczy, na czym polega satanizm. Zaskakuje słownictwem i znajomością zjawisk kulturowych. "Satanizm jest religią - mówi - gdyby nie miał boga w postaci szatana, byłby prądem umysłowym, jak humanizm. Jak przeczytałem biblię satanistyczną, to myślę, że jest to lepsze niż religia. Do kościoła nie chodzę od końca podstawówki. To nie ma sensu. Ograniczenia, umartwianie się to nie dla mnie. La Vey mówi, żeby korzystać z życia, i ja się z nim zgadzam. Bez satanizmu nie da się tego robić". Krzysztof proponuje pożyczenie mi biblii La Veya. Teraz jednak nie ma jej u siebie, pożyczył koledze. "Może pani przeczytać. Przecież to niczym nie grozi" - mówi.Szepela zna. - Jak się napił, to miał taką śrubę, że coś śpiewał. Co? Teksty kapel metalowych. Satanistycznych też. Krzysztof nie zgadza się z opinią, że satanista to człowiek zawsze ubrany na czarno. Glany, czarna kurtka, pentagram - to pomyłka. - Ja tak się nie ubieram, a jestem satanistą. Suchy i Szepel? No, oni zawsze chodzili na czarno. Czy były czarne msze? Nie wiem. Jeśli były obrzędy, to ja w nich nie brałem udziału - mówi Krzysztof. - Najczęściej czytaliśmy książki, słuchaliśmy muzyki, dyskutowaliśmy. "Bagsika" poznałem tego wieczora, gdy się powiesił. Poszedłem do Szepela, bo miał urodziny. Grzesiek chciał, byśmy poszli na plac Wolności. Kupiliśmy wódkę i poszliśmy do parku. "Bagsik" mówił, że się powiesi. Nie brałem tego na serio. Nikt chyba nie wierzył, że zrobi to naprawdę.W szkolnych zeszytach Marcin-"Bagsik"&nbsp;pisał coś na kształt własnej biblii. Niewiele tam notatek z lekcji - tylko kilka pierwszych kartek. Potem rysunki, wiersze, opowiadania, luźne notatki. Głównym bohaterem jest szatan, demony, Belzebub. Słuchał La Veya. Dużo czytał, zwłaszcza horrory i mroczną fantastykę. "Czy może istnieć ród wampirów, inny niż znany z literackich przekazów i zabobonów. Kiedyś o tym pomyślę z długopisem w ręku" - napisał na jednej kartce.Wiesław Gromadzki, szef Klubu Literackiego "Maksyma" w Białej Podlaskiej, mówi, że młodzi ludzie tak piszą. Zawiedli się na świecie. Rezygnacja, brak zgody na otaczającą rzeczywistość, panujące powszechnie zło, beznadziejność to powszechny temat w twórczości nastolatków. "W przypadku Marcina zadziwiła mnie tylko ta diaboliczna symbolika, postacie Belzebuba, mroczność. Miałem z nim kontakt tylko przez kilka tygodni. Zamierzałem z nim o tym porozmawiać, gdy lepiej się poznamy. Obiecał pokazać mi wszystkie swoje teksty, kiedy je dokończy - jak się wyraził. Trzeba przyznać, że Marcin miał nie tylko talent plastyczny, ale i literacki" - mówi Wiesław Gromadzki.Dotrzeć do własnego dziecka"Jestem chrześcijanką i nie pozwolę córce od tej wiary odejść" - mówi matka jednej z bialskich poganek, która utrzymywała bliskie kontakty z satanistami. Dorota przed pięcioma minutami wyszła z domu w towarzystwie innej poganki, znacznie bardziej chyba wtajemniczonej w arkana satanizmu. Mijając nas naciągnęła na głowę spiczasty kaptur czarnej bluzy ukrywając twarz. Obydwie nie chcą rozmawiać z dziennikarzami. Matka Doroty nic nie wiedziała o "zainteresowaniach" córki. "Może bym coś podejrzewała, gdyby nie wracała na noc do domu. Ale ona nie sprawiała kłopotów - tłumaczy. - Pracuję w szkole, w której uczy się córka. Mam ją cały czas na oku. Ona była tylko świadkiem. Jak dowiedziałam się o tym, od razu zwolniłam się ze szkoły i pojechałam na policję. Ona była tylko świadkiem - tłumaczy z uporem. To przykre dla mnie. Wychowuję cudze dzieci w szkole, a nie potrafiłam dotrzeć do własnego dziecka" - dodaje.Metalowe miasto"Spijam dziewczęcą krew z błony dziewiczej" to sztandarowy utwór na płycie satanistycznego zespołu KAT z 1996 roku, zatytułowanej "Róże miłości najchętniej przyjmują się na grobach". Takie treści mogą częściowo tłumaczyć zafascynowanie bialskich satanistów orgiami seksualnymi. Poganki twierdzą, że obrzędy sobótkowe, zwane też kupałą, były obchodzone już przed kilkoma laty, kiedy były jeszcze uczennicami podstawówki. Pogańskie święto połączone było z seksualnym rozpasaniem. Choć sataniści werbowali swoich członków przede wszystkim wśród uczniów szkół średnich, to poganie, zwani też "Słowianami", pojawiali się również w bialskich podstawówkach.Lider zespołu KAT Roman Kostrzewski przetłumaczył na język polski i wydał na płycie kompaktowej satanistyczną biblię La Veya. Podobnie jak satanistyczna muzyka, była ona słuchana przez bialskich satanistów. KAT koncertował w Białej Podlaskiej ponad dwa lata temu - w październiku 1994 roku. Metalowe zespoły przyjeżdżały tu zresztą często. "To zawsze było metalowe miasto" - mówią młodzi ludzie. - Dobrze się bawiłem na koncertach metalowych - mówi "Krynia" deklarujący się jako satanista. - Kiedyś było łatwiej zdobyć kasety, bo można było kupić pirackie. Teraz są drogie, nie zawsze można sobie pozwolić na kupienie nowości. Czasem się wymieniamy, pożyczamy sobie. W sklepie muzycznym w centrum miasta dwie gabloty to kasety z metalem. "Metal" można zresztą kupić w każdym muzycznym sklepie."Ale o co chodzi?!"To najczęściej słyszane przez nas pytanie zadawane przez matki młodych ludzi, którzy podejrzewani są o kontakty z satanistami. W tonie rozmowy daje się wyczuć rozdrażnienie, wręcz agresję. Najchętniej wyrzuciłyby nas za drzwi. Uważają, że ich dzieci nie są złe, a to, co się stało, to jakaś pomyłka. W niespełna sześćdziesięciotysięcznym mieście nie można dziwić się takim reakcjom. Prawie wszyscy się tu znają. Mieć syna satanistę to wielki wstyd, wręcz piętno.Kapłan się zaparł?Taka postawa wydaje się być bardzo na rękę 19-letniemu "Panasiowi". Uważany jest za trzeciego kapłana sekty. Szczupły, niewysoki, o śniadej cerze i ciemnych oczach nastolatek jest wyraźnie zdenerwowany. Przyznaje, że gra w zespole muzycznym. Satanistyczne nagrania kolportowane były najprawdopodobniej wśród podobnych grup w całej Polsce. "Nie ma żadnej sekty - mówi - to tylko gazety tak wypisują. »Suchy« (aresztowany Paweł K. - red.) przychodził czasem do mnie posłuchać, jak gramy. Ale prawie go nie znałem. A Szepela (czarny biskup - red.) to znałem tylko z widzenia. Z placu Wolności. Co tam robił? A co miał robić! Pił. Czarne msze?! Jakie czarne msze!. Nic nie wiem. Wszyscy młodzi się z was śmieją. Idźcie pogadać z innymi, których też zatrzymała policja!"."Sataniści to świry"- mówią może dwunasto-, trzynastoletni chłopcy palący papierosy na klatce schodowej jednego z osiedlowych klubów kultury. Mają na sobie szaliki kibiców sportowych. Wracają właśnie z meczu. "My się z nimi nie zadajemy, bo to są wariaci. Oni są nienormalni. Jeden satanista to rzucał w przechodniów na ulicy nożyczkami. Chodzą tu po osiedlu, ale my z nimi nawet nie rozmawiamy. Ale policja też moim zdaniem źle robi - mówi jeden z dzieciaków - bo zatrzymują na ulicy osoby ubrane na czarno. Sam widziałem, jak obok szkoły zgarnęli jedną dziewczynę. Cała była w czarnym ubraniu, ale to nie była satanistka - tłumaczy. - Jak będzie pogrzeb, to chyba też wszystkich zaaresztują, bo będą na czarno! - dzieciaki wybuchają gromkim śmiechem. - Ale jutro na pewno ktoś się powiesi! Na pewno, na pewno się powiesi! Dlaczego? Bo jutro jest trzynasty. Zawsze teraz, jak będzie trzynasty, to będą się wieszać" - mówią wszyscy z pełnym przekonaniem.Takie rzeczy w Białej?!- mówią zdziwieni mieszkańcy miasta. Informacje o zwyrodnieniu młodzieży przyjmują wszyscy z lekkim niedowierzaniem. W parku radziwiłłowskim w centrum miasta odbywały się satanistyczne spotkania. "To tylko młodzież, która pije tu wino" - mówią pracownicy mieszczącego się w resztkach pałacu Radziwiłłów Regionalnego Ośrodka Kultury. Szefowa placówki jest oburzona, że wymyślono problem. "Jacy sataniści?! Tu, u nas, w Białej?!" - mówi.- Całe lato nie mieliśmy z nimi spokoju - opowiadają inni pracownicy tej samej placówki. - Jak były dyskoteki w amfiteatrze, to zawsze przychodzili rozrabiać. Stawali w grupie i krzyczeli "Ave Satan". Palce to układali tak jakoś w pięść, że tylko kciuk i mały palec sterczały do góry. Trzeba ich było przeganiać, bo młodzież nie mogła się bawić. Przesiadywali w krzakach i odprawiali te swoje cyrki przy ogniskach. Pili przy tym, jeszcze butelki leżą. Siadali na tym zwalonym drzewie. Wszystko było tu zarośnięte krzakami. Wejście było tylko z jednej strony.- Ja się ich nie boję - mówi specjalista do spraw zieleni pracujący w parku. - Ale w nocy to bym tu nie przyszedł. Jak w dzień pracuję, to też rozglądam się dookoła. Palacze z kotłowni to przez całą zimę nie wychodzili. Zamykali drzwi na klucz. Opowiadali czasem, że słychać tylko dzikie wrzaski. Na budynkach w parku widać satanistyczne napisy. Trzy szóstki, ave satan, odwrócone krzyże, szubienice. Wśród napisów widać też pseudonimy satanistów. Napis "Ave Satan" ktoś zamalował czarnym węglem, pisząc na nim "Ave Maria".Sataniści to dziennikarzeDyrektorzy kilku szkół, w których uczyli się sataniści, chcieliby mówić przy tej okazji o sukcesach kierowanych przez nich placówek. Mają żal do prasy, że nagłaśnia problem. - Lepiej jest pokazywać osiągnięcia, których mamy niemało - mówią.&nbsp;"To wy jesteście żądni krwi. Nie różnicie się od satanistów" - wołał wzburzony dyrektor LO, w którym uczył się jeden z nieżyjących chłopców. Ma żal do dziennikarzy, że szkalują jego szkołę. Samorząd wystosował nawet list otwarty do mediów. "Nieprawdziwa była informacja o wystawie prac satanistycznych w szkolnej galerii" - napisali uczniowie. Faktem jednak jest, że prace Marcina trafiły na wystawę obrazującą osiągnięcia plastyczne uczniów. Nie da się ukryć ich charakteru. Dyrektor we wcześniejszej rozmowie z dziennikarzami przyznał, że "rysunki były jednorodne tematycznie i dotyczyły innego świata". Wiadomość o bialskich uczniach powiązanych z grupami satanistycznymi poruszyła całe środowisko oświatowe. "Problem zaczyna być postrzegany w kategoriach politycznych, a nawet personalnych. Próby rozgrywania własnych interesów w sposób wykorzystujący ten szokujący problem trzeba nazwać wprost - nieprzyzwoitością" - powiedział długoletni nauczyciel jednej z bialskich szkół średnich, który woli zachować anonimowość.Sataniści kontaktowali się też czasem z księżmi. - Trochę naiwnie wierzyłem, że poszukują właściwej drogi. Im zależało raczej na potwierdzeniu własnych przekonań - mówi jeden z księży, który miał okazję rozmawiać z członkami grupy.Honor satanistyWielu członków grupy to dzieci z rozbitych lub niepełnych rodzin. Brak ojca powoduje, że tożsamość odnajdują w grupie - mówią dorośli znający tę młodzież. Grupa daje im akceptację i poczucie bezpieczeństwa. Honor to jedyna chyba pozytywna wartość, jaką akceptują. Pojmują go jednak również na swój sposób. Absolutyzują go. Często utożsamiają z zemstą. Życie nie jest dla nich ważne, swoisty honor tak. Ludzie, którzy w różny sposób zetknęli się z bialskimi satanistami, podkreślają, że nie zawsze byli agresywni. Często sprawiali wrażenie "grzecznych chłopców". Są jednak bardzo zamknięci w sobie. Żyją we własnym świecie. Satanizm jest dla nich również doświadczeniem intelektualnym. Są wrażliwi. Dużo czytają, dyskutują o swojej "religii". Starają się ją zgłębiać.Filozofia przewrotna"Zajmowałem się różnymi filozofiami - mówi Wiesław Gromadzki - satanistyczna zaskakiwała mnie o tyle, że była przewrotna. Szatan zajmuje miejsce Boga. Jest ich zdaniem potężniejszy. Zło jest wszechmocne i zwycięża, a oni widzą w tym sens. To sprzeczne i niezrozumiałe dla nas, ale zło paradoksalnie zajmuje w tej ideologii miejsce dobra i staje się dla nich wartością, wokół której budują swoją wizję świata. Czterdziesto- czy pięćdziesięciolatka nie da się na to »złapać«. Młodzi, niedojrzali widzą w tym jednak dreszcz emocji, coś odmiennego. Podejrzewam, że większość z nich weszła w to z takich pobudek. Potem trudno im jednak z tego wyjść".Idol satanistów La Vey ogłosił satanistyczną biblię w 1966 roku. Jest Cyganem z Transylwanii w USA. Z zawodu był treserem zwierząt. W dzieciństwie opowiadano mu legendy o wampirach i czarownicach. Gdy miał 15 lat, zainteresował się okultyzmem. Potem został zdeklarowanym satanistą. Uważa, że jego dziejową misją jest zniszczenie chrześcijaństwa. La Vey pojawił się w filmie Romana Polańskiego "Dziecko Rosemary". Zagrał w nim rolę szatana.Sataniści przejęli wiele z symboliki chrześcijańskiej, odwracając jej sens. Jezus zajmuje miejsce szatana. Krzyż jest odwrócony do góry nogami. Monstrancja z hostią to dla nich lewiatan. Każdy satanista podkreśla, że chrześcijaństwo jest jego największym wrogiem."Tu jest potrzebna mądrość. Kto ma rozum, niech liczbę Bestii przeliczy: liczba to bowiem człowieka. A liczba jego jest sześćset sześćdziesiąt sześć". (Apokalipsa św. Jana. 13,18 - Biblia Tysiąclecia)Autorka jest publicystką "Dziennika Wschodniego" [/INST] Policja w Białej Podlaskiej wykryła kilkunastoosobową grupę satanistów, mających od 16 do 23 lat. W lutym i marcu dwóch szesnastolatków popełniło samobójstwa - obaj mieli kontakty z grupą. Podejrzewa się, że była to ofiara złożona szatanowi. Przywódcę grupy (Grzegorza Sz., 23 lata) tymczasowo aresztowano m.in. pod zarzutem nakłaniania do samobójstwa. Pod zarzutem profanacji aresztowano też innego członka grupy (Paweł K., ps. Suchy). Prawdopodobnie zapobiegło to kolejnym rytualnym samobójstwom, planowanym na 13 kwietnia.Większość bialskich satanistów zalicza siebie do "lawejowców" (od nazwiska autora satanistycznej biblii - La Veya) - podczas czarnych mszy ofiary z ludzi zastępują zwierzętami. Planowali jednak samobójstwa, np. ukrzyżowanie na terenie kościoła, samospalenie.Krzysztof (21 lat) - pracujący w gospodarstwie rolnym w Białej Podlaskiej - tłumaczy, że satanizm, w przeciwieństwie do religii, nie nakłada ograniczeń - La Vey mówi, żeby korzystać z życia. Krzysztof poznał Marcina - "Bagsika" w dniu jego śmierci, na urodzinach Szepela. Nie wierzył, gdy "Bagsik" mówił, że się powiesi."Bagsik" pisał własną biblię (rysunki, wiersze, opowiadania). Wiesław Gromadzki (szef Klubu Literackiego "Maksyma") stwierdził, że miał talent plastyczny i literacki. W twórczości Marcina zadziwiła go diaboliczna symbolika, postacie Belzebuba, mroczność. Miał z "Bagsikiem" kontakt tylko przez kilka tygodni.Matka Doroty - poganki utrzymującej kontakty z satanistami - mówi, że jej córka była tylko świadkiem zdarzenia. Nic nie wiedziala o "zainteresowaniach" Doroty i twierdzi, że nie pozwoli jej odejść od wiary chrześcijańskiej.Sataniści werbowali swoich członków głównie wśród uczniów szkół średnich - poganami są również uczniowie z podstawówek. Dorota mówi, że pogańskie obrzędy sobótkowe (kupała), w których brała udział, połączone były z seksualnym rozpasaniem. W Białej Podlaskiej (nazywanej metalowym miastem) odbywają się koncerty metalowe. W 1994 występował tam zespół KAT, którego lider - Roman Kostrzewski - przetłumaczył na język polski i wydał na płycie biblię La Veya. Kasety z muzyką metalową można kupić w każdym muzycznym sklepie. Są drogie, więc młodzi ludzie wymieniają sie nimi , pożyczają je sobie.Matki młodych ludzi podejrzewanych o kontakty z satanistami z rozdrażnieniem reagują na pytania zadawane im przez dziennikarzy. Mieć syna satanistę to wielki wstyd, wręcz piętno, bo w niespełna sześćdziesięciotysięcznym mieście prawie wszyscy się znają.19-letni "Panaś" (uważany za trzeciego kapłana sekty) mówi, że nie ma żadnej sekty, a aresztowanego Pawła K. prawie nie zna.Młodzi kibice uważają satanistów za nienormalnych. Mówią, że policja źle robi, zatrzymując osoby ubrane na czarno.Mieszkańcy Białej opowiadają o wybrykach satanistów. Dyrektorzy szkół mają żal do mediów za nagłaśnianie sprawy.Wielu członków grupy to dzieci z niepełnych rodzin. Wartością najwyższą jest dla satanistów honor utożsamiany z zemstą. Są zamknięci w sobie, wrażliwi intelektualnie.W filozofii satanistycznej zło zajmuje miejsce dobra. Satanizm przejął wiele z syboliki chrześcijańskiej, odwracając jej sens. </s>
<s>[INST] Streść podany po dwukropku tekst: PZUMinisterstwo skarbu żąda wyjaśnień od Eureko w sprawie motywów prywatyzacjiWojna prawnikówEmil Wąsacz, minister skarbu, wystąpił do Eureko z listem, w którym zarzuca temu konsorcjum, że wzięło udział w prywatyzacji PZU w innym celu, niż to podawało podczas negocjacji. W związku z tym minister domaga się od Eureko wyjaśnień i zapowiada, że do tego czasu wstrzymuje się z zajęciem stanowiska w sprawie zmian w zarządach PZU i PZU Życie. Wczoraj PZU Życie zaskarżył postanowienie sądu w sprawie okresowego zakazu sprzedawania akcji BIG Banku Gdańskiego.15 lutego BIG Bank Gdański oraz Eureko, dwaj akcjonariusze (w sumie 30 proc. akcji) PZU, wystąpili do sądu z wnioskiem o zabezpieczenie powództwa o ustalenie nieważności umów między grupą PZU a Deutsche Bankiem w sprawie sprzedaży Niemcom około 7 proc. akcji BIG Banku Gdańskiego. Sąd przychylił się do ich wniosku i zakazał sprzedaży akcji. We wniosku do sądu napisano, że "Głównym motywem zaangażowania się banku i Eureko BV w proces prywatyzacji PZU było leżące u podstaw umowy prywatyzacyjnej założenie, że nabycie akcji PZU przez bank i znaczącego akcjonariusza banku - Eureko będzie gwarancją zachowania dotychczasowej proporcji akcjonariatu banku. Warunkiem włączenia się banku i Eureko w prywatyzację PZU było utrzymanie co najmniej na dotychczasowym poziomie udziału PZU i jego spółki zależnej PZU Życie w kapitale akcyjnym banku, co miało zapewnić dotychczasowym akcjonariuszom banku większość na walnym zgromadzeniu banku i zapobiec wrogiemu przejęciu banku przez Deutsche Bank."Zagrożone interesy PZUMinister Wąsacz po zapoznaniu się z tym wnioskiem BIG BG i Eureko wystosował list do prezesa Eureko Joao Talone, w którym napisał, że w żadnym z dokumentów wiążących obie strony prywatyzacji nie ma mowy o tym, by głównym powodem tej operacji było utrzymanie stałego akcjonariatu w BIG BG. W umowie nie wprowadzono żadnych zastrzeżeń w odniesieniu do dysponowania akcjami BIG BG, choć wprowadzono takie zastrzeżenia w stosunku do innych aktywów PZU. Zdaniem ministra, stabilizacja akcjonariatu BIG BG jako główny motyw zainwestowania w PZU naraża prywatyzowaną spółkę na to, że jej rozwój może zależeć od sytuacji w banku. Minister uznał, że jest to sprzeczne z celem prywatyzacji PZU, którym było zapewnienie jej rozwoju i umocnienie pozycji rynkowej. Według ministra, inne motywy przedstawione we wniosku do sądu mogą świadczyć o celowym wprowadzeniu w błąd ministerstwa skarbu przez konsorcjum. Gdyby ministerstwo znało wcześniej cel oferty BIG BG i Eureko, zostałaby ona odrzucona.Na koniec listu minister pisze do prezesa Talone: "Nie przesądzając prawnych skutków i znaczenia Państwa oświadczenia dla ważności zawartej przez nas umowy oczekuję wyjaśnień od Pana prezesa co do rzeczywistego stanu rzeczy. Do tego czasu wstrzymuję się z zajęciem stanowiska co do rekonstrukcji zarządów PZU i PZU Życie".List wysłano 21 lutego do Eureko i członków rady nadzorczej PZU. Stało się to w przeddzień posiedzenia rady nadzorczej, która miała zadecydować o dalszych losach zawieszonych członków zarządu PZU. Posiedzenie to nie odbyło się, gdyż nie przyszli na nie trzej przedstawiciele konsorcjum i dwaj skarbu państwa.Przypomnijmy, że o zawartej w przeddzień prywatyzacji umowie sprzedaży przez PZU (za około 300 mln zł) akcji BIG BG Deutsche Bankowi nic nie wiedziało konsorcjum BIG BG i Eureko. Ostatnio ze strony Eureko - porozumienia europejskich firm ubezpieczeniowych - zaczęto składać deklaracje, że gdyby skarb państwa nie zgodził się na odwołanie zawieszonych członków zarządu PZU, wówczas wystąpi ono ze skargą do organów Unii Europejskiej.Kolejne pozwy, kolejne wnioskiPZU Życie SA zaskarżyło postanowienie stołecznego Okręgowego Sądu Gospodarczego z17 lutego, zakazujące PZU i PZU Życie oraz powiązanym z nimi spółkom zbywania akcji BIG Banku Gdańskiego na czas procesu. Z wnioskiem o wydanie takiego zakazu wystąpiły BIG BG i Eureko, które zapowiedziały wystąpienie z pozwem o ustalenie nieważności umów z 4 listopada ubiegłego roku między grupą PZU a Deutsche Bankiem w sprawie sprzedaży niemieckiemu bankowi owych akcji. Nieoficjalnie dowiedzieliśmy się, że wkrótce PZU złożyć może podobne zażalenie.Adwokat Stefan Jaworski, pełnomocnik PZU Życie, postawił wnioskowi i postanowieniu sądu szereg zarzutów. W zażaleniu, które wczoraj po południu wpłynęło do sądu, pisze, że wniosek o wydanie zabezpieczenia podpisało m. in. dwoje członków zarządu BIG BG, którzy jego zdaniem nie byli uprawnieni do reprezentowania banku, w konsekwencji bank ten właściwie nie wniósł skutecznie wniosku, a bez tego nie mogło być ważnie wydane zabezpieczenie. Adwokat kwestionuje też prawo (legitymację) wnioskodawców (BIG BG i Eureko) do wytaczania w ogóle tej sprawy, w szczególności ich argumentację, że jako akcjonariusze PZU nie mieli bezpośredniego wpływu na sposób zarządzania majątkiem PZU i PZU Życie. Podobnie kwestionuje twierdzenie, że rozdysponowanie akcji ma być sprzeczne z założeniami prywatyzacyjnymi PZU i interesem jego akcjonariuszy. Zdaniem pełnomocnika PZU Życie, akcjonariusze - zgodnie z kodeksem handlowym - nie mają zapewnionego bezpośredniego wpływu na prowadzenie spraw spółki, a wolę swoją mogą wyrażać na walnym zgromadzeniu. Tymczasem akcjonariusze PZU nie podjęli żadnej uchwały w zakresie akcji BIG BG.Z kolei na argumentację BIG BG i Eureko, że jako giełdowi inwestorzy zainteresowani są oczywiście przestrzeganiem reguł obowiązujących uczestników tego rynku, mec. Jaworski odpowiada, że od zapewnienia przestrzegania reguł giełdowych są KPWiG, prokuratura i podobne instytucje, jeżeli więc wnioskodawcy uznali, iż zostały one jakoś naruszone, (zdaniem adwokata zastrzeżenie takie nieuzasadnione) to powinni zwrócić się do tych organów - a nie uzasadnić nimi wystąpienia o unieważnienie umowy. Skoro nie są uprawnieni do wytaczania powództwa, to nie mieli też prawa żądać wydania zaskarżonego zakazu. Wreszcie, zakaz ów w istocie zaspokaja roszczenia wnioskodawców, aby faktycznie doprowadzić do niezbywania akcji, a nie taka jest rola instytucji zabezpieczenia - dodaje adwokat. DOM, PJ. RFKKOMENTARZNa pewno niefortunne było sformułowanie użyte w pozwie BIG Banku Gdańskiego i Eureko o tym, że głównym motywem zakupu 30 proc. akcji PZU była chęć stabilizacji akcjonariatu BIG Banku Gdańskiego. Traktowanie przez ministra skarbu tego zapisu poważnie świadczy o jego złej woli. Trudno bowiem przypuszczać, żeby ktoś kupował za ponad 3 mld zł mniejszościowy pakiet akcji jakiejkolwiek firmy i podejmował dalsze zobowiązania po to tylko, by w ten sposób zdobyć kontrolę nad 7-8 proc. akcji innej firmy, której cała wartość wynosiła wówczas 3,6 mld zł, a dziś - 8,5 mld zł. Raczej należy przypuszczać, że ministerstwo postanowiło bronić się przez atak przed żądaniami Eureko i BIG BG, które czują się oszukane w czasie prywatyzacji PZU.Paweł Jabłoński [/INST] Minister skarbu wstrzymuje się z zajęciem stanowiska w sprawie zmian w zarządach PZU i PZU Życie. Decyzja ministra ma związek z podejrzeniami o nieujawnienie przez konsorcjum Eureko rzeczywistych powodów dla których wzięło ono udział w prywatyzacji PZU. W odpowiedzi konsorcjum wystąpiło z pozwem o unieważnienie umów zawartych między PZU a Deutsche Bankiem. </s>
<s>[INST] Streść podany po dwukropku tekst: KAZIMIERZ GLABISZOpowiadał o Rydzu-Śmigłym, o generałach Kutrzebie i Kopańskim, a przede wszystkim o marszałku Piłsudskim, tak jak my mówimy o sławnych, ale dobrych znajomychBezpowrotna melodia polszczyznyGenerał brygady Kazimierz Glabisz (w środku) dokonuje przeglądu 4. Dywizji Piechoty w Dundee (Szkocja) w 1945 roku. ZDJĘCIA: ARCHIWUM BOHDANA TOMASZEWSKIEGOBOHDAN TOMASZEWSKITo było wyjątkowe pokolenie naszych rodaków. Urodzeni u schyłku XIX stulecia, wzrastali w niewoli trzech zaborów, walczyli o niepodległość, przeżyli jej utratę, przeszli jeszcze raz przez wojnę, działali na Zachodzie, a potem nie starczyło im już zdrowia lub życia, by powrócić do ojczyzny w latach dziewięćdziesiątych. Edward Raczyński, Stanisław Maczek, Wacław Jędrzejewicz i inni, a do tej generacji należał również Kazimierz Glabisz. Całe jego życie wypełniły dwa działania: praca dla Wojska Polskiego i dla polskiego sportu. Jakie było to bogate życie! Muszę ograniczyć się do skrótowego przedstawienia drogi tego człowieka, a cenny materiał dotyczący wielu faktów otrzymałem dzięki uprzejmości jego siostrzeńca, p. Andrzeja Rożanowicza, mieszkającego w Katowicach.U boku PiłsudskiegoKazimierz Glabisz urodził się w 1893 roku w wielkopolskim Odolanowie w zasłużonej dla tamtego regionu rodzinie, zdał maturę w 1913 r. w Ostrowie Wielkopolskim, a był młodzieńcem, który bardzo wcześnie zaczął uprawiać sport. Był nawet twórcą klubu sportowego Venetia w jego rodzinnych stronach i grał w piłkę nożną. Po maturze studiował prawo w Monachium, a potem we Wrocławiu, biorąc czynny udział w działalności konspiracyjnej patriotycznej organizacji studenckiej "Z" i krzewiąc sport w drużynach strzeleckich. Jako poddany cesarza Wilhelma II, został wcielony w 1915 r. do armii niemieckiej. W latach I wojny był artylerzystą, a rozkazy i losy rzuciły go najpierw na front wschodni, potem zachodni. Kolejny chrzest bojowy przeszedł opodal głośnego Ypres. Z ogniomistrza awansował w 1917 r. na podporucznika. U schyłku wojny został ranny. Podczas pobytu w poznańskim szpitalu nawiązał kontakt z tajną Polską Organizacją Wojskową działającą w zaborze pruskim.Po zakończeniu wojny niezwłocznie wziął udział w Powstaniu Wielkopolskim. Perfekcyjna znajomość niemieckiego i Niemców sprawiła, że w 1919 r. został porucznikiem i powierzono mu już stanowisko operacyjne frontu wielkopolskiego. Awansował szybko i w 1920 r. przeniesiono go do Naczelnego Dowództwa WP w Warszawie. Ten urodzony żołnierz dzięki zdolnościom, coraz większemu doświadczeniu i osobistej dyscyplinie awansował coraz wyżej i systematycznie obejmował odpowiedzialne funkcje operacyjne podczas wojny z bolszewikami. Rychło wszedł do adiutantury Naczelnego Wodza. Błyskawicznie zauważony przez Józefa Piłsudskiego, odegrał ważną rolę w 1921 roku w pomyślnym zakończeniu Powstania Śląskiego. Dwa lata później skończył naukę w Wyższej Szkole Wojennej i otrzymał awanse na kapitana oraz na majora Sztabu Generalnego. Był wysokiej klasy sztabowcem, blisko współpracował z marszałkiem Piłsudskim, a jako oficer do zadań specjalnych brał udział w pięciu grach wojennych prowadzonych przez marszałka.Po dojściu Hitlera do władzy Piłsudski wysłał Glabisza do Niemiec, a także do Austrii, by zebrał informacje o sytuacji w tych krajach. Po śmierci marszałka Rydz-Śmigły powierzył Glabiszowi dokonanie analizy sytuacji panującej w ZSRR, a więc funkcje tajne, wymagające najgłębszego zaufania. Wybuch II wojny zastał płk. dypl. Glabisza na stanowisku I oficera do zadań specjalnych w Głównym Inspektoracie Sił Zbrojnych.W armii i sporcieNie chce się wierzyć, że ten człowiek miał jeszcze czas i energię, aby pracować dla polskiego sportu. Sport kiedyś uprawiał, lubił i wierzył w jego funkcje kształtujące charakter. Pewnie myślał przede wszystkim o charakterze przyszłych żołnierzy.Przez krótki czas był wiceprezesem naszego Związku Tenisowego, wiceprezesem Polonii Warszawa. Podczas olimpiady w Amsterdamie w 1928 r. kierował polską reprezentacją lekkoatletyczną i miał szczęśliwą rękę, wtedy bowiem dyskobolka Konopacka zdobyła pierwszy złoty medal dla Polski. PZPN pragnął, by był jego działaczem. Glabisz został więc wiceprezesem, a na dwa lata przed wybuchem wojny prezesem Związku. Nasz futbol zaczął wtedy wyraźnie iść w górę. Jaką żywotność miał ten człowiek! Piął się nieustannie zarówno w armii, jak i w polskim sporcie. Przecież już wcześniej, od 1929 roku, był prezesem PKOl. Powtórzmy: to była ta generacja Polaków, którzy wciąż odnajdywali nowe pokłady energii i satysfakcję w tym, co można zrobić.Był szefem olimpijskiej reprezentacji Polski w 1936 r. podczas zimowych igrzysk w Garmisch-Partenkirchen oraz letnich w Berlinie. Lubiany przez zawodników, za to niektórzy działacze uważali, że kieruje wszystkim nazbyt stanowczo, nieomal po wojskowemu. Ale w kontaktach nieurzędowych był czarujący.Bies wlazłPo raz pierwszy zobaczyłem Kazimierza Glabisza latem 1938 roku, kiedy stał przed trybuną stadionu Legii i rozmawiał z medalistkami olimpijskimi, pięknymi dziewczętami, dyskobolką Jadwigą Wajsówną i oszczepniczką Marią Kwaśniewską. Były w dresach, a prezes PKOl w mundurze pułkownika. Żartowali, śmieli się. Pan pułkownik, pełen staroświeckiej rewerencji wobec dam i szarmancki oficer, elegancko zasalutował paniom na pożegnanie. Zawodniczki były zachwycone. Ale - jak słyszałem - wobec młodzieży kierował się zarówno przyjaźnią, jak i dyscypliną. Wiele wymagał! Jak to różni się od obecnych metod wychowawczych, kiedy często nazbyt schlebiamy młodym ludziom, pozwalając im nieomal na wszystko.Miałem okazję przelotnie poznać pułkownika osobiście, bo często zaglądał na korty Legii. Spotykał się tam z przyjaciółmi i czasem grywał w brydża w domu klubowym z dawnymi mistrzami rakiety Jadwigą Jędrzejowską i Ignacym Tłoczyńskim. Cóż, młodzik tenisowy mógł zostać jedynie przedstawiony prezesowi PKOl i najwyżej zamienić z nim dwa słowa. Widziałem go także na tym ostatnim, wyjątkowym meczu polskich piłkarzy z Węgrami na Legii kilka dni przed wybuchem wojny. Ze stanu 0:2, przypomnę, wygraliśmy 4:2 z ówczesnymi wicemistrzami świata! "Jakiś fluid poszedł z trybun na boisko - powiedział po meczu płk Glabisz. - Bies wlazł w naszą drużynę." To jego słowa.W pierwszych dniach wojny był w sztabie przy Rydzu Śmigłym. Zaraz poszedł na front, brał udział w bitwie pod Iłżą, przebijał się wraz z rozbitymi oddziałami. Do Warszawy dotarł w październiku. Jego mieszkanie zajęło gestapo. Okupant szukał człowieka, który przed wojną odkrywał jego tajemnice wojskowe. 1 stycznia 1940 r. Kazimierz Glabisz przekroczył granicę, dostał się do Budapesztu, gdzie uczestniczył w organizowaniu dalszych przerzutów oficerów na Zachód. Dopiero w rok później kolejnymi etapami przez Jugosławię, Grecję, Turcję, Palestynę i Egipt, przez Afrykę i Portugalię trafił wiosną 1941 r. do Londynu. Najpierw pracował w szefostwie oddziału organizacyjnego, potem w Szkocji był zastępcą dowódcy Samodzielnej Brygady Strzeleckiej, zajmował wysokie stanowisko w Brygadzie Pancernej gen. Maczka, a w 1944 r. kierował 4. Dywizją Piechoty. Zaraz po kapitulacji Niemiec został mianowany generałem brygady."Pod jarzmo nie wrócę"Nie wrócił do kraju. Nastał pokój, więc generał zabrał się do sportu. Gdy Anders powołał w 1947 r. Radę WF i Sportu na emigracji, Glabisz stanął na jej czele. Powstało 60 klubów, organizowano rozgrywki w wielu dziedzinach sportu, reaktywowano odznakę POS, wychodziły "Nowiny Sportowe". Organizował także korespondencyjne zawody dla rozsianej po świecie polskiej emigracji. Stanął na czele Związku Polskich Klubów Sportowych.Nasi rodacy wiedli wówczas w Anglii skromne życie, nie przelewało się im. Gen. Glabisz utrzymywał się z bardzo szerokiej pracy publicystycznej w dziedzinie wojskowości i sportu. "Praca społeczna zajmuje mi sporo czasu, ale daje niemałe zadowolenie, bo sportowe organizacje i imprezy należą do najskuteczniejszych środków utrzymania młodego pokolenia przy polskości - pisał do swojej siostry Marii Rożanowiczowej, mieszkającej w kraju. - Niestety, zanosi się, że nasz byt na obczyźnie przeciągnie się na dalsze lata..."Mimo podeszłego wieku starał się uprawiać sport, grał w tenisa. W jednym z listów do siostry napisał także: "Osobiście wierzę niezachwianie, że jeszcze zobaczę nadwarciańskie łęgi, nadwiślańskie piaski i tatrzańskie turnie, choć wiem, że pod jarzmo dobrowolnie nie wrócę." To słowa pisane jeszcze pod koniec lat pięćdziesiątych.Jadzia i MarysiaNa zakończenie niechaj będzie już coś bardzo osobistego, ale to przecież uzupełni losy i charakterystykę Kazimierza Glabisza. Wspomniałem o przelotnym spotkaniu z nim na kortach Legii i oto wiele lat później, w 1957 roku, podczas mego pierwszego pobytu na turnieju w Wimbledonie w towarzystwie rodaków osiadłych po wojnie w Londynie spotkałem Kazimierza Glabisza. Ośmieliłem się przypomnieć mu jego dawne wizyty na kortach. Udał, że mnie pamięta, ale trochę się wzruszył, że rozmawia z kimś stamtąd, a w dodatku ten ktoś zna i widuje Jędrzejowską, Kwaśniewską oraz Staszka Marusarza. Ożywił się i powiedział, aby pozdrowić jak najserdeczniej Jadzię i Marysię, a także tenisistę Hebdę. "No i Marusarza - mówił generał - i w ogóle dawnych sportowców, którzy przeżyli wojnę i przebywają w kraju." Na tym skończyła się krótka rozmowa w dość licznym gronie, w którym Kazimierz Glabisz był traktowany ze szczególnym szacunkiem.Minęły znów lata, równo 21. Jakieś zawody lekkoatletyczne odbywały się w Londynie. W przeddzień zaszedłem do kawiarni "Daquiza" na Kensingtonie, w której spotykali się często Polacy z Anglii i kraju. Przy sąsiednim stoliku siedział generał. Był rok 1978. Miał wtedy 85 lat. Wahałem się: podejść i się przypomnieć? Wahałem się. Ale zaczął mi się uważnie przyglądać. To mnie ośmieliło.- Bardzo przepraszam, ale czy pan generał pozwoli...- Ależ oczywiście. Niechże pan siada.- Nie wiem, czy pan generał może pamięta?... - zacząłem nieśmiało.- Jakże. Pamiętam. Przecież poznaliśmy się w swoim czasie u generałostwa Ujejskich. Miał pan pozdrowić nasze mistrzynie. Także Staszka i Hebdę. Wiem, niektórzy pomarli. A ja wciąż żyję.- Pozdrowił pan? - mówił krótkimi zdaniami, jakby wydawał rozkazy, a jednocześnie z tą bezpowrotną melodią polszczyzny, która w kraju już zanikała, a usłyszeć ją można jedynie u bardzo starych rodaków od lat przebywających na obczyźnie. No i zadziwiająca pamięć generała!- Pozdrowił ich pan? - powtórzył, bacznie mi się przyglądając.- Tak, oczywiście.Nie rozkaz, lecz prośbaPrzeszedł na czas wojny, bo tym przecież żył. Opowiadał, jak w samym początku Września zgłosił się do Rydza-Śmigłego.- Panie Marszałku, melduję, że mam prośbę!- Mówcie.- Proszę o odkomenderowanie ze sztabu na front.Rydz-Śmigły spojrzał ostro. Odczekał chwilę.- Jedźcie.- Rozkaz Panie Marszałku!- To nie był rozkaz, to wasza prośba.Opowiadał o Rydzu-Śmigłym, o generałach Kutrzebie i Kopańskim, a przede wszystkim o marszałku Piłsudskim, tak jak my mówimy o sławnych, ale dobrych znajomych. Mówił, jakby byli blisko - wciąż byli i można się było u nich lada chwila zameldować. To, co przeciętny człowiek zna jedynie z legendy lub z podręczników, stary generał swobodnie wyjmował z kart historii i ożywiał.Kazimierz Glabisz zmarł w Londynie w 1981 roku i tam jest pochowany. Można sobie wyobrazić, co czuł w tamtych miesiącach niedługo przed śmiercią, kiedy w ojczyźnie, której już nie zobaczył, zaczęło się tyle dziać i budziły się nowe nadzieje.Mamy rok olimpijski. Już za kilka miesięcy igrzyska w Sydney. Sądzę, że to sposobna pora, aby przypomnieć człowieka, który całe życie poświęcił ojczyźnie i polskiemu sportowi. [/INST] Kazimierz Glabisz urodził się w 1893 roku w Odolanowie. Wcześnie zaczął grać w piłkę nożną. Podczas studiów działał w konspiracyjnej patriotycznej organizacji studenckiej "Z", krzewił sport w drużynach strzeleckich. W 1915 wcielony do armii niemieckiej, w 1917 awansował na podporucznika. Nawiązał kontakt z POW. Uczestniczył w Powstaniu Wielkopolskim. W 1920 przeniesiony do Naczelnego Dowództwa WP w Warszawie, potem - adiutantury Naczelnego Wodza. Zauważony przez Józefa Piłsudskiego, odegrał ważną rolę w zakończeniu Powstania Śląskiego. Ukończył Wyższą Szkołę Wojenną, awansował na kapitana, potem majora Sztabu Generalnego. Przed wybuchem II wojny został I oficerem do zadań specjalnych w Głównym Inspektoracie Sił Zbrojnych.Był wiceprezesem Związku Tenisowego oraz Polonii Warszawa. Podczas olimpiady w Amsterdamie (1928) kierował reprezentacją lekkoatletyczną. Od 1929 - prezes PKOl, od 1937 - PZPN. Szef reprezentacji podczas zimowych igrzysk (1936) w Garmisch-Partenkirchen oraz letnich w Berlinie.W 1939 był w sztabie przy Rydzu-Śmigłym. 1 stycznia 1940 r. przekroczył granicę, dotarł do Londynu. Po wojnie mianowany został generałem brygady.Nie wrócił do kraju "pod jarzmo". Zmarł w 1981 roku. </s>
<s>[INST] Streść podany po dwukropku tekst: Przyjeżdżających mniej, obroty mniejszeBazary poradzą sobie z przepisamiBazarowy handel zagraniczny od kilku lat wrósł w polski krajobraz, a nie rejestrowane obroty zagraniczne, w dużej części skoncentrowane właśnie na targowiskach, Instytut Badań na Gospodarką Rynkową podliczył w 1996 roku na 5,6 mld dol. Szacunków za 1997 rok wprawdzie jeszcze nie ma, ale sądząc z ubiegłorocznego ruchu na bazarach, obroty nadal były znaczne.Od początku stycznia bazarowa aktywność znacznie zmalała, co - zdaniem wielu handlujących - wynika przede wszystkim ze zmian w przepisach o cudzoziemcach. Utrudniły one przyjazd do Polski wielu osobom ze Wschodu. Opinie co do tego, czy te zmiany oznaczają zamarcie bazarowego handlu zagranicznego, nie są jednak jednoznaczne.Warszawa: towar jest, handlujących mniejO 8 rano w okolicach warszawskiego Stadionu Dziesięciolecia z trudem można znaleźć miejsce do zaparkowania samochodu. Na większości płatnych parkingów napis "miejsc brak". Stoją również autobusy, furgonetki. Mniej więcej co 10. z rejestracją z Ukrainy lub Litwy. Tych jest najwięcej.Wasyl Kuźmiuk ze Lwowa nie ukrywa swego zadowolenia z nowych przepisów. - Tak, zawracają na granicy, ale tylko tych, którzy nie mają dokumentów w porządku. Dla niego samego uzyskanie zaproszenia to żaden problem. Tyle że trzeba zapłacić 20 dolarów, ale te pieniądze po prostu wliczy sobie w cenę sprzedawanego towaru. Teraz jest zadowolony, że znacznie krócej niż kiedyś czeka na granicy. - Wszystko będzie w porządku, unormuje się. Tak - zgadza się. - Może się okazać, że nie przyjadą drobni handlarze, którzy z całego targowania mieli zysku ze 100 dolarów. Takim nie będzie warto przyjeżdżać. A on sam z Polską handluje już od 5 lat i dalej będzie handlował.Do półciężarówki ładuje kartony z azjatyckimi tekstyliami, trochę elektroniki, ale ta już sprzedaje się na Ukrainie coraz słabiej.Inny sposób na bezproblemowy wjazd do Polski to założenie na miejscu firmy - tłumaczy starszemu mężczyźnie młoda zgrabna brunetka. - A jaką firmę ty założyłaś? Agencję towarzyską? - No szto wy! U mienia galierieja i siżu spakojno.Można zapłacić nawet czekiemO godzinie 9 rano sprzedającymi obstawiona jest cała korona stadionu. Sprzedają to co zawsze - od lornetek po ikony, kawior i herbatę, kawę, kosmetyki, drobny sprzęt gospodarstwa domowego. Trafiają się również lasery, narzędzia chirurgiczne, alkoholu znacznie mniej niż kiedyś. Mniej złota, za to bursztyn we wszystkich możliwych odcieniach, wypracowane lakowe pudełeczka - niektóre z nich to prawdziwe cacka rękodzieła, ale i prymitywne zabawki, jak chociażby lekko używany biały plastykowy kotek, na którego można zakładać kolorowe kółka. Kilku mężczyzn stoi bez żadnego towaru, choć widać wyraźnie, że czymś jednak handlują.Galina Raznieckaja sprzedaje na stadionie nakrycia stołowe. Przyjechała ze Smoleńska prawie miesiąc temu. Za 10 dużych łyżek chce 5 złotych i nie daje się namówić na jakiekolwiek targi. Już opuściła, bo przed świętami za takie same łyżki brała 7, nawet i 8 złotych za 10 sztuk. Teraz już musi pozbyć się resztki, bo jutro wyjeżdża. Podobne ceny proponuje jej sąsiadka ze stadionu i ze Smoleńska. Nie wiedzą, czy jeszcze przyjadą do Polski, bo 20 dolarów za możliwość przyjazdu to jednak sporo pieniędzy.Równie pesymistycznie jest teraz nastawiona kobieta sprzedająca ikony. Ten handel chyba zniknie zupełnie. Nie dosyć, że trzeba mieć nowe zaproszenia i wizy, to i ikon na wschodzie już coraz mniej.Przy większych zakupach na stadionie należność można uregulować nawet czekiem polskiego banku.Pesymizm polskich kupcówBardzo pesymistycznie nastawieni są polscy kupcy, którzy przez ostatnich 5-6 lat żyli z handlu z przyjeżdżającymi ze wschodu. - Czy pani widziała, żeby o 10 rano można było przejść pomiędzy budkami? - ubolewa właściciel stoiska z kurtkami uszytymi z polaru. - Przecież zawsze był taki tłok, że ledwo można się było przepchnąć. Rzeczywiście tylko sporadycznie widać Rosjan i Ukraińców ciągnących wielkie torby z przyczepionymi kółkami. - Pójdziemy na bezrobocie - mówi. Pewnie tego chcą władze. Jeśli wolą dopłacać do nas, zamiast dostawać pieniądze od nas, to ich sprawa.Nie ma wątpliwości, że polscy klienci nie zrównoważą im spadku obrotów, a ceny nie są wygórowane. Porządny sweter kosztuje nie więcej niż 60-70 złotych. Towar sprowadzany jest najczęściej z Chin, ale z reguły produkowany jest w Tajlandii i Korei Południowej. Tam można teraz kupić najtaniej. Rozmówca "Rzeczpospolitej" nie zgadza się, aby podać jego nazwisko i nazwę firmy, która jest właścicielem straganu. - Nigdy nie wiadomo, co władza jeszcze wymyśli - tłumaczy.Na spadek obrotów narzekają również właściciele budek z jedzeniem i rozwożący gorące zupy, pyzy, flaki i herbatę. Miska ogórkowej i grochówki kosztuje 3 złote. Teraz w ciągu dnia nie sprzedaje więcej niż 30-40 porcji. Kiedyś, zwłaszcza podczas mroźnych zim, można było sprzedawać 200 i więcej porcji.Od pięciu lat związany jest ze stadionem właściciel budki z pieczonymi kurczakami. Połówka sporego kuraka, który przed upieczeniem musiał ważyć ponad kilogram, kosztuje 7 złotych. Wczoraj sprzedał tylko 24 porcje. Nie ma nadziei, że będzie lepiej.Klient się zmieniłNie są tak pesymistycznie nastawieni ci, którzy dostarczają towar na stadion. Przyznają, że zmienili się ich klienci. Teraz, zamiast dostarczać towar na stadion, sprzedają go bezpośrednio przyjeżdżającym Rosjanom. W każdym sezonie trzeba szyć co innego. Kiedyś doskonale sprzedawały się kurtki obszywane futrem, potem smokingi, najchętniej wiśniowe i brązowe, teraz już tylko garnitury, i to z coraz lepszych materiałów. - Chętnie załatwię mojemu odbiorcy zaproszenie, byle tylko przyjeżdżał - słyszeliśmy wielokrotnie.Z drugiej jednak strony polscy przedsiębiorcy mają świadomość, że ten handel nie będzie trwał wiecznie, że tak jak zamarł polski bazar w Berlinie, tak i zmniejszą się obroty na bazarach, gdzie kwitł handel polsko-wschodni. Nie ukrywają, że chcieliby, aby stało się to jak najpóźniej, chociaż w swoich stosunkach z odbiorcami z Rosji i Ukrainy widzą już zalążki prawdziwego biznesu. Psychicznie przygotowują się do tego, że zmienią się również warunki płatności, bo handel będzie cywilizował się dalej i nie będzie można już wymagać zapłaty gotówką, i to z góry.Na żoliborskim bazarze przy Hali Marymonckiej, gdzie od kilku lat handlują przybysze zza wschodniej granicy, wczoraj w zadaszonych straganach swoje towary rozłożyło kilkudziesięciu śniadolicych sprzedawców. Jak wyjaśnia obsługa targowiska, są to głównie handlarze z Armenii i Azerbejdżanu, którzy mieszkają w Polsce praktycznie na stałe. Od początku stycznia jest ich mniej.Azerowie i Ormianie na żoliborskim bazarze handlują odzieżą, butami, zegarkami, drobną biżuterią, zabawkami i narzędziami, dla amatorów mają też spirytus. - Tak naprawdę to ci Ormianie wcale nie jeżdżą po towar na Wschód. Kupują wszystko na Stadionie Dziesięciolecia, a czasem w hurtowniach - wyjaśniają pracownicy spółki zarządzającej bazarem. Jak mówią polscy handlarze i obsługa bazaru, prawdziwe dostawy ze wschodu docierają tu w czwartki i w soboty, średnio po dwa autokary. Z reguły są to już stali bywalcy z Grodna i okolicznych miasteczek.Od początku stycznia autokary z Białorusi na razie się nie pojawiły. Nie wiadomo jednak, czy dlatego, że do Polski trudniej jest teraz wjechać, czy po prostu handlarze świętują. - U nich później są święta i w styczniu zawsze handel jest nieco mniejszy - pocieszają się pracownicy bazaru.Na oceny za wcześnie- Poczekajmy jeszcze z ocenami. Teraz jeszcze na nie za wcześnie - mówi Ryszard Rybakiewicz, dyrektor generalny spółki Damis zarządzającej Jarmarkiem Europa na warszawskim Stadionie Dziesięciolecia. Jak podkreśla, co roku w styczniu, gdy w Kościele prawosławnym obchodzone jest Boże Narodzenie, a potem Nowy Rok, handel jest znacznie słabszy niż w pełni sezonu. Sezon na dobre zaczyna się dopiero w końcu marca.Na pierwsze bardziej wiarygodne oceny skutków zmian w przepisach wjazdowych dla cudzoziemców należałoby poczekać co najmniej do początku lutego. Zdaniem jednak dyr. Rybakiewicza, Stadion Dziesięciolecia nie jest typowym targowiskiem dla drobnych handlarzy. Ubiegłoroczne obroty na Jarmarku Europa Instytut Badań nad Gospodarką Rynkową ocenił na 1,9 mld zł (o 0,2 mld więcej niż w 1996 r.), w tym eksport - 400 mln USD. Dominuje handel hurtowy, niewielu jest więc kupców ze Wschodu, którzy przyjeżdżają po kilka artykułów i których mógłby zniechęcić wzrost kosztów przyjazdu do Polski o kilkanaście dolarów.Od kilku lat widać proces koncentracji handlu na stadionie, gdzie stoiska coraz częściej mają nie pośrednicy, a producenci bezpośrednio dostarczający duże partie towaru hurtownikom ze Wschodu. Na ich potrzeby - jak ocenia IBnGR - pracuje ok. 1100 polskich firm. Zdaniem dyr. Rybakiewicza, dla hurtowych odbiorców z Rosji, którzy jednorazowo przywożą 4-10 i więcej tysięcy dolarów i kupują na stadionie najlepszą polską odzież oraz kolekcje z Paryża, wydanie dodatkowych 17-25 dolarów na vouchery nie jest znaczącym obciążeniem.Rzgów: handel nie lubi biurokracji- Zmiany w przepisach wjazdowych zbiegły się ze świętami na Wschodzie. Na razie więc trudno ocenić ich skutki. Teraz i tak mamy martwy sezon, który potrwa do początku lutego - ocenia Kazimierz Ćwikła, prezes zarządu spółki Centrum Handlowe Ptak w Rzgowie k.Łodzi. Do Rzgowa, gdzie w sezonie przyjeżdża dziennie ok. 50-70 autokarów ze Wschodu, teraz każdego dnia przybywa ich zaledwie kilkanaście.Zdaniem prezesa Ćwikły, choć nowe wymagania wobec przybyszów ze Wschodu utrudnią życie handlarzom, na pewno już wkrótce ludzie coś wymyślą, aby obejść i złagodzić nowe utrudnienia. Przyznaje, że dla dużych hurtowników z Moskwy, którzy w ciągu tygodnia przyjeżdżają do Rzgowa, większe koszty przyjazdu do Polski nie będą problemem, ale mogą nim być biurokratyczne utrudnienia. Konieczność załatwiania dodatkowych podpisów, pieczątek, kolejki w konsulatach - to może rzeczywiście przyhamować handel. Tym bardziej że do Rzgowa hurtownicy ze Wschodu przyjeżdżają na uzgodnione już wcześniej transakcje z polskimi partnerami. Dzięki kupcom z Rosji, a przede wszystkim z Moskwy, którzy kupują w Polsce duże partie dobrych, drogich towarów, prosperuje wiele polskich firm, np. odzieżowych, które kiedyś szyły na zlecenie kontrahentów z Europy Zachodniej, a dziś przestawiły się na zamówienia odbiorców na rynku wschodnim. - Hurtownicy z Moskwy kupują najlepsze i najdroższe polskie ubrania czy buty. To są naprawdę duże pieniądze - mówi prezes Ćwikła oceniając, że niektórzy kupcy z Centrum Ptak są teraz zniechęceni. Boją się, że umówieni na styczeń kontrahenci mogą nie przyjechać.Przemyśl: to tylko świąteczny marazm- Nie widzimy, aby po zmianie przepisów zmniejszyła się w dużym stopniu liczba handlarzy ze Wschodu - ocenia kierownik zajmującego się targowiskami oddziału gospodarki komunalnej Urzędu Miejskiego w Przemyślu, Janusz Szostek. Na razie co prawda handlowych turystów zza wschodniej granicy jest mniej, ale jest to sytuacja, która powtarza się co roku w styczniu, gdy przypadają prawosławne święta. W tej sytuacji wpływ zmian przepisów będzie można ocenić najwcześniej w pierwszej dekadzie lutego.Według Janusza Szostka, największe utrudnienia nowe przepisy przyniosą drobnym handlarzom przemycającym na polskie bazary np. tańszy alkohol ze Wschodu. Tymczasem na największym przemyskim targowisku, Bolonii - najbardziej popularnym wśród kupców zza wschodniej granicy - już wcześniej pilnowano przestrzegania zakazu handlu alkoholem.Białystok: zabrakło klientówOd początku roku białostockie bazary świecą pustkami. Zabrakło kupujących - turystów zza wschodniej granicy, którzy dotychczas stanowili blisko 90 procent targowej klienteli, przynajmniej na bazarze przy ul. Kawaleryjskiej. Zdaniem wielu właścicieli straganów, zastój w handlu to skutek niedawnego uszczelnienia granicy. Od listopada ruch na granicy zmniejszył się aż kilkakrotnie.Wczoraj przed białostockim targowiskiem Madro wódkę sprzedawała tylko grupka Azerów, a przy ul. Kawaleryjskiej zakupy robili nieliczni Białorusini. Gros niedzielnej klienteli stanowili białostocczanie, którzy raczej spacerowali niż kupowali.Właściciele prywatnych kwater w Białymstoku wpadli w panikę. Z miejscowego Urzędu Wojewódzkiego, gdzie usiłowali się starać o nowe zaproszenia, wychodzili z niczym. - Jedna kobieta z osiedla przy Kawaleryjskiej, która wynajmuje pokoje, poszła do urzędu po dziesięć zaproszeń. Tam poproszono ją o wyciąg z konta - opowiedział nam jeden z kupców z ul. Kawaleryjskiej. - Dowiedziała się, że nie zaprosi już nikogo, jeśli nie dowiedzie, że ją na to stać.- Koło się zamyka. Większość utrzymywała się, dorabiała do emerytur i pensji, bo byli wschodni turyści. Płacili za kwatery, dawali zarobić piekarzom, masarzom i sprzedawcom hamburgerów. Wynajmowali kwatery zazwyczaj u emerytów i rencistów. Jak dzisiaj taka kobiecina z pocztowym odcinkiem renty wykaże, że ją stać na przyjęcie gościa z zagranicy? - pyta sprzedawca swetrów.Dla wielu utrzymujących się z przygranicznego handlu ograniczenia w przekraczaniu granicy to wróżba finansowej zapaści. Denerwują się przedsiębiorcy, detaliści, hurtownicy, właściciele kantorów i straganów, i to nie tylko na bazarach.- To skandal - przekonywał jeden z białostockich producentów artykułów gospodarstwa domowego. - Ucierpią nie tylko sprzedawcy, ale i producenci wszystkiego, co znajdowało dotychczas zbyt na Wschodzie. Większość, zwłaszcza Rosjan, to stali klienci hurtowni i bazarowych straganów. Oni zostawiają u nas mnóstwo pieniędzy. Kupują wszystko, od słoniny po meble, łazienkową armaturę, tekstylia, dosłownie każdą rzecz. To prawdziwa klęska.Biała Podlaska: widmo bankructwaPodlasie i Lubelszczyznę w ostatnich dniach odwiedza znacznie mniej gości zza wschodniej granicy.- Zmiany przepisów na wschodniej granicy to dla nas prawdziwa terapia wstrząsowa. Czasami przez cały dzień nie udaje się nam nic sprzedać - twierdzą państwo Kuczyńscy, właściciele stoiska na bazarze przy ul. Brzeskiej w Białej Podlaskiej. We wtorek, mimo pięknej pogody, na bialskich targowiskach zabrakło kupujących. - Już teraz brakuje nam pieniędzy na utrzymanie działalności - opowiada pani Krystyna, która nie chce ujawnić nazwiska. Na największym bialskim targowisku przy ul. Brzeskiej niemal połowa z 200 budek była we wtorek nieczynna.Sprzedający na lubelskiej giełdzie przy ul. Spółdzielczości Pracy są zgodni - gdyby nie klienci ze Wschodu, giełda nie miałaby racji bytu. Ruch zmniejszył się tutaj o ok. 40-50 proc.- W zeszłym roku, licząc "na oko", w ciągu dnia rosyjskojęzyczni kupcy potrafili zostawić tutaj 100 tys. dolarów. 80 proc. z nich to Ukraińcy. Mimo że nadal z Ukrainą obowiązuje ruch bezwizowy, obroty naszych hurtowni spadły o jakieś 40 proc. - mówi Tadeusz Wlizło, właściciel jednej z firm przy ul. Spółdzielczości Pracy.Szczecin: Rosyjscy nabywcy nie przyjechaliNa szczecińską giełdę samochodową, największą na zachodniej granicy, usytuowaną na terenie stadionu tutejszego klubu sportowego Pogoń, nie dojechali minionej niedzieli Rosjanie oraz obywatele pozostałych republik b. Związku Radzieckiego, stanowiący jej główną klientelę.Obowiązująca od 27 grudnia minionego roku nowa ustawa o cudzoziemcach spowodowała nagły spadek obrotów, a w dalszej perspektywie, twierdzą eksperci, może doprowadzić do całkowitej śmierci tej firmy handlu używanymi samochodami. Z nieoficjalnych danych wynika, że spadek sprzedaży przekroczył 80 proc.Wzrosła natomiast minionej niedzieli o około 25 proc. podaż używanych aut oferowanych do sprzedaży. Podobnie jak wcześniej dominowały wśród nich wozy różnych zachodnich marek z rejestracją holenderską i niemiecką, sprowadzanie do Szczecina przez naszych rodaków, Rosjan oraz Turków zamieszkałych w Niemczech. Wszyscy oni z przerażeniem obserwowali powstałą sytuację na szczecińskiej giełdzie. Znaleźli się i tacy, którzy próbowali pozbyć się aut za połowę ceny. Czteroletniego forda escorta oferowano za 4 tys. marek niemieckich, a BMW, rocznik 1993, o dwa tysiące marek drożej. Tak niskie ceny nasuwały podejrzenia, że samochody pochodziły z kradzieży.Tymczasem, jak na ironię, minionej niedzieli otwarto w Szczecinie drugą, znacznie większą giełdę samochodową. Usytuowano ją na peryferiach miasta przy ul. Cukrowej. Krótko po godz. 13 "Rz" doliczyła się na jej rozległym terenie zaledwie około 50 samochodów i trochę gapiów. Rosjan, którzy mieli być jej głównymi klientami, nie było w ogóle.Ocena eksperta: wszystko wróci do normyZdaniem Bohdana Wyżnikiewicza z Instytutu Badań nad Gospodarką Rynkową, zmiany w przepisach wizowych są niewątpliwie utrudnieniem, podobnie jak np. przepis, że nie wolno przewozić towarów na siedzeniach samochodowych. Przyczyną obecnego spadku obrotów są zresztą nie tylko nowe przepisy o cudzoziemcach, ale i naturalne osłabienie ruchu, spowodowane prawosławnymi świętami Bożego Narodzenia.- Uważam - mówi Bohdan Wyżnikiewicz - że po jakimś czasie wszystko wróci do stanu wyjściowego, podobnie jak odrodził się handel przy zachodniej granicy po dużym spadku w następstwie powodzi. Sądzę tak dlatego, że nie ustały przyczyny, które sprawiają, że ten handel jest dla uczestników opłacalny. Te przyczyny to różnica cen oraz dostęp do rynków zaopatrzeniowych. Wprawdzie obecna sytuacja jest dla handlujących denerwująca - oni nie są przyzwyczajeni do przerw, pracują przecież nawet w niedziele - ale potraktują nowe przepisy po prostu jak kolejną barierę, którą trzeba pokonać i którą pokonają. Funkcjonują przecież już długie łańcuchy zaopatrzeniowe, są firmy pracujące tylko na zlecenie bazarów i wszyscy ci ludzie znajdą sposoby przystosowania się do nowej sytuacji. Tyle że pokonywanie tych barier może spowodować wzmożenie korupcji.Co do wielkości obrotów na bazarach, to - według naszych wstępnych ocen - w 1997 roku było z nimi różnie - na niektórych bazarach wzrosły, na innych spadły, ale generalnie sądzę, że ta forma handlu zagranicznego osiągnęła w roku 1996 swoje apogeum i w przyszłości należy się liczyć raczej z tendencją spadkową.Materiały zebrali: Anita Błaszczak, Halina Bińczak, Edmund Kieszkowski, Danuta Walewska, Ewa Sosnowska, "Kurier Poranny" Białystok, jak, esz "Dziennik Wschodni" [/INST] Nie wiadomo jeszcze, jaka jest przyszłość bazarowego handlu zagranicznego po wejściu nowych przepisów wjazdowych dla cudzoziemców. Eksperci i handlowcy zgodnie podkreślają, że aktualny spadek aktywności bazarowej może być związany ze świętami prawosławnymi. Chociaż na warszawskim Stadionie Dziesięciolecia wciąż panuje duży ruch, kupcy nie kryją niezadowolenia z odnotowanego spatku przybyszy zza wschodniej granicy. Bardziej optymistyczni są dostawcy towaru dostarczający go bezpośrednio do klientów. Sytuacja Stadionu Dziesięciolecia jest jednak wyjątkowa, ponieważ dominuje tu handel hurtowy.Na mniejszych bazarach, w Rzgowie, Przemyślu, na Poldasiu i Lubelszczyźnie, odnotowano mały ruch. Trudna jest sytuacja w Białymstoku, gdzie wyraźnie widać skutki uszczelnienia granicy. Dla szczecińskiej giełdy samochodowej brak wschodnich klientów może oznaczać bankructwo. Zdaniem Bohdana Wyżnikiewicza z Instytutu Badań nad Gospodarką Rynkową wszystko wróci do stanu wyjściowego, ponieważ bazarowy hadel jest dla jego uczestników opłacalny i handlowcy znajdą sposób na pokonanie tej bariery. </s>
<s>[INST] Streść podany po dwukropku tekst: ROSJANiewyobrażalne trudności sądownictwaTemida żebrze o kopiejkiBOGUSŁAW ZAJĄCCzłowiek, który chce wszcząć sprawę, przychodzi do sądu z kopertą. Jest niezbędna do tego, by wysłać pisma procesowe. W Federacji Rosyjskiej poważnie zreformowano sądownictwo. Została umocniona sędziowska niezależność, pod postacią sądów przysięgłych wprowadzono czynnik obywatelski do składów orzekających, reaktywowano także jako instytucję prawną wybieralnego sędziego pokoju, niekoniecznie prawnika, za to człowieka porządnego, cieszącego się autorytetem i szacunkiem współmieszkańców. Prawa te, choć ogłoszone, nie mogą zostać powszechnie wprowadzone w życie z braku pieniędzy. Rachmistrze wyliczyli, że ustanowienie sędziów pokoju kosztować będzie przynajmniej 1,2 mld rubli (ok. 66,6 mln dolarów), gdyby zaś umożliwić oskarżonym korzystanie z sądów przysięgłych na wszystkich terytoriach Rosji, to kwotę tę należałoby zwiększyć jeszcze o 37,3 mld rb (ok. 2 mld dol.). Tymczasem - zdaniem Wiaczesława Lebiediewa, prezesa Sądu Najwyższego Federacji Rosyjskiej - preliminarz budżetowy na 1999 r. wyniósł w pierwszej przymiarce zaledwie 8,3 mld rb., natomiast kwota wniesiona po zażartych targach i bojach do obecnego projektu budżetu całego sądownictwa powszechnego w Rosji, jak informują "Izwiestia", wynosi zaledwie 3,7 mld rb., tj. ok. 200 mln dol. Nic więc dziwnego, że prezesi sądów martwią się, jak fizycznie przetrwać.Być może taka sytuacja jest na rękę niezbyt sprawnym organom ścigania karnego. Prasa rosyjska jest zgodna w ocenie zjawiska, które zaskoczyło ideologów sądów przysięgłych. Obok bowiem znacznej srogości w wymierzaniu kar za czyny niewątpliwie udowodnione, sędziowie przysięgli z zapałem zagłębiają się w szczególiki dowodów przeprowadzanych na rozprawie, a ich odmienne doświadczenie życiowe sprawia, że podają w wątpliwość, a nawet negują wiele źródeł rzeczowych, sposobów ich badania, opinii biegłych i zeznań świadków. Zauważono już, że liczba uniewinnień przed sądem przysięgłych jest znacznie wyższa niż przed tradycyjnym składem sędziowskim. Pod koniec listopada 1998 r. moskiewski Sąd Okręgowy w składzie przysięgłych orzekał w sprawie Olega Lipkina i Tejmuraza Kurgina, oskarżonych m.in. o zabójstwo Siergieja Skoroczkina, deputowanego do Dumy Państwowej Rosji. Mimo wołania o srogie kary, napięcia wywołanego głośnym zabójstwem deputowanej Galiny Starowojtowej, przysięgli uznali dowody oskarżenia za niewystarczające, by skazać Lipkina i Kurgina za zabójstwo. Skazali ich więc jedynie za porwanie deputowanego na 5,5 oraz 4,5 roku więzienia. Mizeria finansowa spowodowała, że w katastrofalnym stanie znalazły się budynki sądowe, np. w jarosławskiej guberni, w powiecie poszechońskim sąd mieści się w domu zbudowanym 160 lat temu i dotychczas nie poddanym kapitalnemu remontowi; w Republice Mordowskiej, w powiecie staroszajgowskim nie zdołano odbudować dachu na budynku sądowym po pożarze z 1991 r. Ogółem jedna trzecia budynków sądowych woła o natychmiastowy remont kapitalny, a przecież w budżetach przez wiele lat nie przewidziano na ten cel ani kopiejki. Część sądów w ogóle nie ma własnych pomieszczeń, mimo że skonfiskowane po puczu Janajewa w 1991 r. budynki Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego miały być w pierwszej kolejności przeznaczone właśnie dla nich. Udało się to po kilkuletnim procesie jedynie w Kałudze. Coraz częściej, z powodu nieuregulowania opłat, w sądach wyłączane są telefony lub ogrzewanie. Jesienią, kiedy w Moskwie była jeszcze dodatnia temperatura, kobiety-sędziowie orzekały w futrach i filcowych walonkach, a temperatura w sali rozpraw nie przekraczała + 6Ą C. Walka o przeżycie sądów wymaga niekiedy środków nadzwyczajnych. W okręgu nadamurskim, w Sądzie Miejskim w Białogorsku z powodu trzyletniej zaległości w opłacaniu energii cieplnej 11 listopada 1998 r. zamknięto jej dopływ. Nie znajdując wyjścia z sytuacji, prezes sądu Władymir Michalow posadził naczelnika od ciepłownictwa za lekceważenie sądu na trzy dni do aresztu. Prokurator obwodowy oprotestował wprawdzie to postanowienie, lecz co zrobić, gdy ogólne zadłużenie sądów przekroczyło 100 mln rb.Z braku środków sądy nie są w stanie nabyć materiałów biurowych. Jako gorzką anegdotę opowiadają historię pokrzywdzonego, który w kancelarii sądu usłyszał, że ma zjawić się następnego dnia z kopertą. Cały dzień spędził na dowiadywaniu się, ile ma włożyć do owej koperty, tymczasem była ona niezbędna jedynie do tego, by zapakować w nią pisma do przeciwnika procesowego.W historycznym rozwoju sądownictwa walka o władzę sądową, o jej sprawowanie, związana była w znacznej mierze ze zmaganiami o namacalne, wymierne w pieniądzu dochody sądownicze. Cesarz, król, książę czy kniaź zażarcie starali się nie dopuścić do utraty tak ważnej pozycji dochodowej. W Federacji Rosyjskiej kwoty asygnowane na potrzeby sądownictwa stanowią nieprzyzwoicie małą część dochodów, jakie budżet uzyskuje na skutek sprawowania władzy sądowej przez państwo. Według informacji tychże "Izwiestii" w 1997 r. z wpisów w sprawach cywilnych sądy rosyjskie wpłaciły do budżetu 390 mld ówczesnych rubli (ok. 65 mln dol.), a z grzywien i innych opłat w sprawach karnych - 887 mld rb. (ok. 147 mln dol.). Na podstawie wszelkich sądowych tytułów wykonawczych ściągnięto 78,5 bln starych rubli (ok. 13,1 mld dol.). Niestety, zarówno u nas, jak i w Rosji sądom nie przysługuje od tych kwot żadna prowizja, dlatego zarządzający wymiarem sprawiedliwości wciąż stoją z wyciągniętą ręką przed kierownictwem finansów państwa. Nie sprzyja to uzyskaniu rzeczywistej niezależności sądownictwa, nie wpływa dodatnio na powagę orzeczeń sądowych. Jak podała agencja Interfaks, minister sprawiedliwości Rosji Paweł Kraszeninnikow określił warunki pobytu w zakładach penitencjarnych i aresztach śledczych Rosji jako niegodne człowieka, podkreślając, że sądy skazują winnych na pozbawienie wolności, a nie na bytowanie w nieludzkich warunkach. Wyliczył przy tym, że liczba osadzonych w koloniach i aresztach przekroczyła milion osób (liczba ludności Rosji wynosi ok. 147 mln).Zapewnienie elementarnego bezpieczeństwa sędziom stanowi trudny problem: 20 lipca 1997 r. w Sądzie Miejskim w Ust' Ilimie skazany W. Mielnikow sięgnął po pistolet i ostrzelał sędziego W. Wiatkina; 20 kwietnia 1998 r. w Sądzie Rejonowym w Moskwie-Chamownikach podsądny I. Stecyk, niezadowolony z przebiegu rozprawy, pobił sedzię przewodniczącą B. Popową, powodując ciężkie uszkodzenia ciała. W sąsiadującym z Czeczenią chasawjurtowskim rejonie Dagestanu w maju 1998 r. uprowadzono 15-letniego syna miejscowego sędziego A. Chamałowa, a 2 lipca krewni i członkowie rodu zabitego zdemolowali salę rozpraw Sądu Najwyższego Karaczajewo-Czerkiesji i dotkliwie pobili sędziów oraz ochronę milicyjną. Z powodu braku środków zaniechano finansowania ochrony budynków sądowych, rozpoczęły się więc kradzieże, nie tylko przedmiotów wartościowych, lecz przede wszystkim akt spraw karnych; np. 23 lutego 1998 r. w gubernialnym Jarosławlu skradziono akta 81 spraw. Okazało się wówczas, iż od dwu lat sądu nikt nie dozoruje, zdjęto także sygnalizację alarmową.Tymczasem zaś, jak donoszą "Izwiestia", zrozpaczeni wielomiesięcznym oczekiwaniem na wypłacenie zaległych zarobków górnicy Zagłębia Kuźnieckiego coraz przychylniej zdają się odnosić do zabójstwa na zamówienie jako nowego środka walki klasowej, zwłaszcza że Moskwa twierdzi, iż pieniądze dawno przekazała, a wina za zwłokę spoczywa na miejscowym kierownictwie. Rzeczywiście, górnicy zauważyli, iż żaden z miejscowych dyrektorów niewypłacalnych, zaniedbanych, rozkradzionych kopalni nie odpowiada, w tym finansowo, za efekty swego zarządzania. Gorzej - nie zważając na rozpacz szeregowych górników, demonstrują swe bogactwo, jeżdżą nadal prestiżowymi samochodami, budują willę za willą na nazwiska podstawionych krewnych. W tej sytuacji górnicy zaczęli rozważać, by wśród załogi ogłosić zbiórkę na płatnego zabójcę. W rozmowie z dziennikarzem wiceszef tamtejszej gubernialnej milicji ppłk Wiktor Grińko powiedział: - Interesują pana pogłoski o możliwych zabójstwach na zamówienie? Na razie nie skierowaliśmy do sądu ani jednej takiej sprawy. Jednakże jest to powód do zastanowienia - myślę tu o materiałach w stadium dochodzenia.Autor jest doktorem prawa [/INST] W Federacji Rosyjskiej poważnie zreformowano system sądownictwa. Umocniono sędziowską niezależność, do składów orzekających wprowadzono czynnik obywatelski pod postacią sądów przysięgłych, reaktywowano instytucję sędziego pokoju, który niekoniecznie jest prawnikiem, za to uważany jest za człowieka porządnego i cieszącego się szacunkiem współmieszkańców. Okazuje się jednak, że aby wprowadzić wszystkie te zmiany w życie, potrzebne są ogromne pieniądze, których nie ma w budżecie przewidzianym na 1999 rok.Brak środków finansowych odczuwa całe rosyjskie sądownictwo. Wiele budynków, w których mieszczą się sądy, wymaga jak najszybszego remontu, brakuje środków na ogrzewanie i telefony. Dochodziło już do kuriozalnych sytuacji, kiedy na salach sądowych temperatura nie przekraczała 6⁰ C.W historycznym rozwoju sądownictwa walka o władzę sądową i jej sprawowanie związana była w znacznej mierze ze zmaganiami o namacalne, wymierne w pieniądzu dochody sądownicze. Jednak w Federacji Rosyjskiej kwoty asygnowane na potrzeby sądownictwa stanowią nieprzyzwoicie małą część dochodów, jakie budżet uzyskuje na skutek sprawowania władzy sądowej przez państwo. W dodatku w Rosji sądom nie przysługuje od tych kwot żadna prowizja, dlatego zarządzający wymiarem sprawiedliwości wciąż stoją z wyciągniętą ręką przed kierownictwem finansów państwa. Nie sprzyja to uzyskaniu rzeczywistej niezależności sądownictwa ani nie wpływa dodatnio na powagę orzeczeń sądowych.Pojawiają się też inne problemy jak nieludzkie warunki panujące w więzieniach i nieodpowiednia ochrona sędziów (znane są przypadki, kiedy niezadowoleni z przebiegu procesu oskarżeni zabili sędziego czy też pobili sędzinę). </s>
<s>[INST] Streść podany po dwukropku tekst: Tak liczne występowanie inskrypcji pielgrzymich w budowli sakralnej jest zjawiskiem niespotykanym we wschodnim chrześcijaństwieTajemnica królów nubijskich Apostołowie: Piotr (z prawej) i Jan (z lewej) FOT.(c) BOGDAN ŻURAWSKIKRZYSZTOF KOWALSKIPustynia nieopodal Banganarti nad Nilem, między III i IV kataraktą. Archeologiczny wykop sięga siedmiu i pół metra. Robotnicy czują się w nim nieswojo, dlatego co pół godziny schodzi na jego dno archeolog, aby dodawać im ducha. Teraz stoi tam dr Bogdan Żurawski, właśnie przed chwilą dokonał odkrycia - ma przed sobą nietkniętą przez rabusiów kaplicę-kryptę grobową pokrytą średniowiecznymi malowidłami ściennymi i napisami sporządzonymi czarnym tuszem. Na zamurowanym wejściu trzy krzyże świadczą o trzech pochowanych w środku zmarłych. To trzej królowie. Ale nie Kacper, Melchior i Baltazar. Ci tutaj żyli około tysiąca lat później.W bliźniaczych kryptach spoczywa dwudziestu monarchów. Tak sądzą archeolodzy, bo tylu przedstawiają portrety wewnątrz kościoła wzniesionego nad podziemiami. Kościół o wymiarach 25 x 25 m odkryli Polacy w ubiegłym roku, krypty grobowe - w połowie marca. Zawierają groby chrześcijańskich władców Nubii.KorzenieStarożytni Egipcjanie nazywali tę krainę Kusz; Grecy - Etiopią, Rzymianie - Nubią. Leży ona nad Nilem, między I a IV kataraktą, Asuanem a Chartumem, na obszarze współczesnego Egiptu i Sudanu. Kto dotarł do nilowej wyspy Elefantyna w Egipcie (zachęcają do tego biura podróży), ten już postawił nogę w historycznej Nubii. Encyklopedie sprzed pierwszej wojny określają jej terytorium na blisko 800 tys. km kw., zaś ludność na około miliona. Jeszcze na początku XX wieku dominowały tam plemiona Kenusi i Mahassi, lecz dziś stosunki antropologiczne są dużo bardziej skomplikowane i nierozpoznane.Na tym terytorium od epoki kamienia ścierały się wpływy egipskie i afrykańskie. Tędy przebiegał od niepamiętnych czasów szlak handlowy między Morzem Śródziemnym a wnętrzem i południem kontynentu. Z Nubii i przez Nubię płynęło do Egiptu złoto, potem żelazo, a przez cały czas niewolnicy. Właśnie w Nubii, na zapleczu państwa faraonów, wykształciło się w I tysiącleciu p.n.e. państwo Kusz. Przedmioty odkopane w jego dwóch stolicach - starszej Napata i młodszej Meroe - zdobią wszystkie podręczniki sztuki starożytnej.Burzliwe były relacje między Nubią a potężnym sąsiadem z północy. Wzajemne najazdy powtarzały się regularnie. Wprawdzie Egipt dominował kulturowo i gospodarczo, ale militarna siła Nubii, zwłaszcza jej jazda, były nieustannym zagrożeniem. Ostatecznie Nubia uległa podbojowi faraonów XVIII dynastii (1570 - 1345 p.n.e.). Z kolei za rządów słabej dynastii XX (1200 - 1085 p.n.e.) odzyskała niepodległość i właśnie wtedy powstało państwo Kusz. Jego potęga rosła, aż doszło do tego, że - na krótko - zawładnęło Egiptem. XXV dynastia egipska (715 - 663 p.n.e.) nazywana jest nubijską, ponieważ na egipskim tronie zasiadali czarni faraonowie z głębi afrykańskiego lądu.Gdy Rzym zawładnął Egiptem, nie sięgnął już królestwa Kusz. Wiodło ono niezależny politycznie żywot, wchodziło w układy z imperium. Właśnie wtedy, w III wieku n.e., w państwie pojawiły się plemiona Nuba - to od nich wywodzi się nazwa Nubia.KrzyżOkoło 350 roku n.e. król Ezana władający państwem Aksum (tereny dzisiejszej Etiopii, miasto o tej nazwie istnieje do dziś) podporządkował sobie część Nubii. Królestwo Aksum było już schrystianizowane, toteż od tej pory nowa religia zaczyna przenikać na obszary, na których czczono wcześniej bóstwa egipskie, greckie, rzymskie i oczywiście rdzenne afrykańskie. Nubii nikt nie ochrzcił jak choćby Polski, ona sama z wolna nasączała się tą wiarą. Jakie było to najstarsze nubijskie chrześcijaństwo?-Takie jak gdzie indziej w owym czasie - stwierdza dr Tomasz Waliszewski z Instytutu Archeologii Uniwersytetu Warszawskiego. - Dopiero Paweł poniósł je "pomiędzy pogany", czyli poza Palestynę, do społeczności nieżydowskich. Ten "exodus" spowodował, że w pierwszych wiekach nowej ery powstała prawdziwa mozaika Kościołów, istny perski dywan: ortodoksi, prawosławni, grekokatolicy, koptowie, monofizyci, jakobici, melkici, maronici, Kościoły z rodowodem bizantyjskim, syryjskim, etiopskim, natchnieni mnisi reformatorzy zakładający nowe wspólnoty, odłamy wiernych naśladujących anachoretów...Wiele z tych nurtów docierało oczywiście do Nubii, lecz najsilniejsze źródło nubijskiego chrześcijaństwa biło w egipskiej Aleksandrii. Za panowania Justyniana I aleksandryjski kapłan Julian zaszczepił w Nubii monofizytyzm. Teodozjusz, monofizycki patriarcha aleksandryjski, wyświęcił Longina na biskupa Nubii. Toteż naturalną koleją rzeczy Nubijczycy pozostawali pod wpływem aleksandryjskich monofizytów, zaś ci byli związani z chrześcijaństwem koptyjskim.Kim byli Koptowie? "Chrześcijańskimi potomkami starożytnych Egipcjan" - jak obrazowo określa ich prof. Lech Krzyżaniak - zarówno pod względem metrykalnym, jak i wyznaniowym. Swoją tradycję i wiarę w dogmaty czerpali znad Nilu.Tak było. W łonie chrześcijaństwa koptyjskiego, w Aleksandrii wyodrębnił się nurt uznający tylko jedną, czyli boską naturę Chrystusa, odrzucający Jego naturę ludzką. Sobór w Chalcedonie potępił w 451 roku monofizytyzm. Od tamtej pory Koptowie stanowią w chrześcijaństwie odrębną grupę. Wiele wskazuje, że właśnie takie było chrześcijaństwo w Nubii.Prawdopodobnie kościół w Banganarti był pod wezwaniem Archanioła RafałaFOT. (c) BOGDAN ŻURAWSKIPolitykaW drugiej połowie IV wieku n.e. na gruzach królestwa Kusz powstało państwo Nobadów, związane z tajemniczą populacją nazywaną przez archeologów "X". Jego dzieje dalekie są od poznania. W każdym razie, w VI wieku jego chrystianizacja była daleko zaawansowana. Tak daleko, że w 564 roku zostało to potwierdzone oficjalnie. Państwo Nobadów nie było monolitem, w jego obrębie zawiązały się chrześcijańskie państewka - Mukurra, Meris, Alwa, zresztą zwalczające się wzajemnie. Te waśnie nie przeszkadzały jednak istnieniu kultu. Przeciwnie, rozkwita on od VI wieku, powstają liczne kościoły, klasztory. I właśnie wtedy następuje coś, co wedle dzisiejszych pojęć powinno podciąć nubijskie chrześcijaństwo: arabskie podboje. 0koło 650 roku Arabowie zaczynają najazdy na Nubię. Odtąd, jak niegdyś chrześcijaństwo, tak teraz islam zaczyna z wolna sączyć się do tej krainy. Lecz bez przemocy, bez nawracania mieczem, w ramach chrześcijańskiej państwowości. Dziwne, a jednak tam i wtedy było to możliwe.W Nubii, krainie obleganej przez żywioł muzułmański, dominowali wciąż chrześcijanie. Czuli się na tyle bezpiecznie, byli na tyle zamożni, że wznosili budowle związane z kultem. Islam miał zwyciężyć dopiero w XIV wieku. Dopiero w 1350 roku chrześcijański król Nubii miał przejść na wiarę Proroka. Ale do tego czasu w najlepsze budowano kościoły. Właśnie jedną z takich świątyń, o której nubiolodzy dotychczas nie wiedzieli nic, odkopali w ubiegłym roku polscy archeolodzy w Banganarti; a w marcu tego roku - natrafili pod nim na królewskie grobowce:- Jest to niezwykłe odkrycie, gdyż w żadnym ze znanych kościołów nubijskich nie zachowało się aż tyle przedstawień władców, nie mówiąc już o ich grobowcach. Świadczy to zarówno o randze tego miejsca, jak i zamożności jego fundatorów - podkreśla Magdalena Łaptaś z Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego, naoczny świadek tegorocznego odkrycia.PielgrzymiDoktor Bogdan Żurawski: "Nie ulega dla mnie wątpliwości, że odkryliśmy kaplice pośmiertnego kultu królewskiego. Zostały wzniesione najpóźniej w VII wieku, a więc w okresie formowania się chrześcijańskiej państwowości nubijskiej. Tym bardziej że w dwóch przypadkach portretom towarzyszyły kommemoratywne inskrypcje dedykacyjne. Trzeba bowiem wiedzieć, że władca Nubii był jednocześnie zwierzchnikiem nubijskiego Kościoła, właścicielem całej ziemi w królestwie i jedyną osobą spoza kleru mającą prawo wstępu do sanktuarium kościoła".Toteż nic dziwnego, że w tym obiekcie sakralnym, z kaplicami i grobami władców, uprawiano ich pośmiertny kult i że był on najpopularniejszym w Nubii miejscem pielgrzymek. Ze względu na relikwie kościół został otoczony murem obronnym. Liczba inskrypcji pozostawionych w kaplicach przez pątników przyprawia o zawrót głowy. Co jakiś czas starsze napisy pokrywano cienką zaprawą, aby uczynić miejsce dla nowych.Doktor Adam Łajtar, epigrafik pracujący w tym roku na wykopaliskach z archeologami, opowiada o napisach: "Ściany kościoła w Banganarti pokrywają oprócz malowideł także bardzo liczne inskrypcje wydrapane w tynku lub rzadziej malowane czarną farbą jako pamiątki wizyt składanych przez różne osoby świeckie i duchowne. W dotychczas odsłoniętej partii budowli można się doliczyć około 200 inskrypcji, przy czym w niektórych miejscach, na przykład na filarach przy wejściu do apsyd, napisy przylegają szczelnie do siebie, a nawet zachodzą jeden na drugi, tworząc prawdziwy gąszcz. Tak liczne występowanie inskrypcji pielgrzymich w budowli sakralnej jest zjawiskiem niespotykanym nie tylko w Nubii, lecz i na skalę całego wschodniego chrześcijaństwa. Inskrypcje zredagowane są bądź po grecku, bądź po staronubijsku albo też są mieszaniną elementów zapożyczonych z obu tych języków. Typowy napis zbudowany jest według schematu: »Ja, taki a taki, napisałem«. Oprócz tego występują inwokacje i krótkie modlitwy wykorzystujące cytaty z Pisma Świętego".FenomenBanganarti w konstelacji afrykańskiej architektury chrześcijańskiej jest zjawiskiem zupełnie wyjątkowym. Źródła siły przyciągania rzesz pielgrzymów należy upatrywać w afrykańskiej instytucji świętego królestwa, w którym władca jest obdarzony licznymi przywilejami zarezerwowanymi dla wyższego kleru. Instytucja świętego królestwa nubijskiego wzorowana jest na modelu bizantyjskim, w którym cesarz przedstawiony w aureoli świętego uważany jest za osobę świętą. Królowie Nubii cieszyli się podobnym prestiżem. Dlatego miejsce składania ich zwłok w Banganarti było tak ważnym punktem dla pątników. Zresztą zwyczaj pielgrzymowania do grobów świętych pozostał do dziś silnym elementem duchowego pejzażu Sudanu, z tym że rolę chrześcijańskich władców przejęli wyznawcy proroka.W XVI wieku w Nubii powstał Sułtanat Sennar, podbity w 1821 r. przez paszę Egiptu Muhammeda Alego. Tę konfigurację zniszczył Mahdi, odrywając znaczną część Nubii w 1883 r. Dziś krainą tą władają: Egipt, Sudan i islam - patrząc życzliwie i aktywnie wspomagając poczynania archeologów wydobywających spod piasku chrześcijańską przeszłość i zapomniane przez wieki imiona królów pochowanych w Banganarti. - [/INST] Dr Bogdan Żurawski dokonał niezwykłego odkrycia: na pustyni nieopodal Banganarti nad Nilem, między III i IV kataraktą, w odkopanym niedawno przez Polaków kościele, natrafił na grobowce chrześcijańskich królów Nubii. W żadnym ze znanych kościołów nubijskich nie zachowało się aż tyle przedstawień władców, nie mówiąc już o ich grobowcach. Imponująca jest również liczba inskrypcji pozostawionych w kaplicach. Zdaniem dra Żurawskiego odkryte kaplice były miejscem pośmiertnego kultu królewskiego i popularnym celem pielgrzymek. Zostały wzniesione najpóźniej w VII wieku, a więc w okresie formowania się chrześcijańskiej państwowości nubijskiej. Banganarti w konstelacji afrykańskiej architektury chrześcijańskiej jest zjawiskiem zupełnie wyjątkowym. Źródła siły przyciągania rzesz pielgrzymów należy upatrywać w afrykańskiej instytucji świętego królestwa, w którym władca jest obdarzony licznymi przywilejami zarezerwowanymi dla wyższego kleru. Instytucja świętego królestwa nubijskiego wzorowana jest na modelu bizantyjskim, w którym cesarz przedstawiony w aureoli świętego uważany jest za osobę świętą. Królowie Nubii cieszyli się podobnym prestiżem. </s>
<s>[INST] Streść podany po dwukropku tekst: Kościół i twórcyCzas wspólny i czas osobnyRYS. JANUSZ KAPUSTAKATARZYNA KOŁODZIEJCZYKMieliśmy spotkanie w wieży przy warszawskim kościele św. Anny na Krakowskim Przedmieściu, u księdza Wiesława Niewęgłowskiego. Zaledwie kilka osób. Był wczesny okres jaruzelskiej wojny. Nieoczekiwanie odezwał się dzwonek domofonu. Po chwili nasze obawy rozproszył Wiktor Woroszylski, który zjawił się niespodziewanie. Prosto z miejsca internowania.To nie przypadek sprawił, że zwolniony z interny poeta skierował swe kroki najpierw do księdza. Tak, jak nie było przypadkiem to, że zaledwie kilka godzin po wprowadzeniu stanu wojennego twórcy polskiej kultury udali się do świątyń i znaleźli oparcie w Kościele.W Teatrze Dramatycznym trwały obrady niezależnego Kongresu Kultury Polskiej. Intelektualiści publicznie przełamywali państwowy, PRL-owski monopol w dziedzinie "nadbudowy". Już przeszło rok krzepiące słowo "Solidarność" dodawało odwagi, otwierało nowe możliwości i powoli docierało do najbardziej odległych miejsc w kraju. Aż do chwili, kiedy generał Wojciech Jaruzelski rozkazał pojmać w środku nocy z 12 na 13 grudnia 1981 roku, tysiące mężczyzn oraz kobiet z "Solidarności" i osadzić ich w miejscach odosobnienia.Naród się nie cofnieW niedzielę rano, 13 grudnia, uczestnicy Kongresu, którzy - nieświadomi nocnych wydarzeń - udali się do znajdującego się w pobliżu Teatru Dramatycznego kościoła Wszystkich Świętych na poranne nabożeństwo, by w ten sposób rozpocząć trzeci dzień obrad, sporządzali już listy pierwszych internowanych. Potem, Traktem Królewskim, przeszli do kościoła św. Anny. Tu złożyli podpisy pod pierwszymi protestami przeciwko aktowi bezprawia.Dwa dni później polski Episkopat oświadczył: "Nasz ból jest bólem Narodu, sterroryzowanego przez siłę wojska (...) Naród nie cofnie się i nie może zrezygnować z demokratycznej odnowy, która została ogłoszona w naszej Ojczyźnie."Następnego dnia padły pierwsze strzały. Zginęli górnicy. Nie były to strzały ostatnie, ani ostatnie śmiertelne ofiary stanu wojennego. Linia podziału niebezpiecznie się w kraju zaostrzyła. Dla Kościoła i dla tych, którym wojnę wydała partia komunistyczna, nastał czas odmowy i sprzeciwu. Ten czas był wspólny.Zbliżeniu Kościoła z ludźmi kultury i nauki poświęcił się ksiądz Wiesław Niewęgłowski jeszcze w latach 60. Doktor teologii, wykładowca akademicki, publicysta i literat. Założył ruch "Odnowić Oblicze Ziemi". Do dziś jest duchowym opiekunem literatów i poetów, dziennikarzy i aktorów, ludzi nauki i intelektualistów. Próbę przedstawienia efektów swojej pracy i przemyśleń podjął ksiądz Wiesław w wydanej niedawno książce "Nowe Przymierze Kościoła i Środowisk Twórczych".Czas przyciąganiaPomyli się jednak ten, kto sądzi, że wydarzenia nocy z 12 na 13 grudnia 1981 roku, stały się początkiem Nowego Przymierza, o jakim pisze ksiądz Niewęgłowski, lub że stało się to w dniu, w którym padły pierwsze strzały. Zaczęło się wcześniej. Wcześniej, niż sierpniowe dni 1980 roku, kiedy w czasie ciągnącego się bez końca strajku, stoczniowcy rozpoczynali kolejny niepewny dzień od Mszy ŚwiętejWzajemne przyciąganie, to lata 60. - pisze autor. Sam podjął wówczas w Warszawie nowe inicjatywy, otwierając podwoje Kościoła zrazu dla tych, którzy lubili sacrosongi, a dla poetów i miłośników poezji - Wieczory Jednego Wiersza. Potem były Tygodnie Kultury Chrześcijańskiej i Duszpasterstwo Środowisk Twórczych. Warszawskie doświadczenie przybrało niebawem szerszy, krajowy wymiar.Takiemu rozumieniu roli Kościoła sprzyjał rozpoczynający się w tym czasie Sobór Watykański II, zarazem głęboki nurt umysłowy, który wywarł istotny wpływ na całe chrześcijaństwo. Kościół się otworzył. Stawał się mniej konfesyjny. Szukał sposobów ożywienia swojej obecności w życiu wiernych poprzez kulturę, bez ambicji - jak pisze ksiądz Wiesław - tworzenia jednego modelu kultury. Nie bez znaczenia był fakt, że Kościół przenosił już od pewnego czasu akcenty z tego, co było określane jako kultura katolicka, na to, co oznaczało kulturę chrześcijańską i humanistyczną.Początki zbliżenia twórców i Kościoła w Polsce, to w gruncie rzeczy czas mało znany, bądź - po części - zapomniany. Uważna lektura pracy księdza Niewęgłowskiego uzmysławia wagę rzeczy, które się dokonywały, a które sprawiły, że świecka elita elit z jednej strony oraz duchowni wraz z Kościołem z drugiej, stali się sobie bliżsi. Przytoczone fakty i zwięzły opis wspólnie podejmowanych przedsięwzięć, przedstawiony na 255 stronach i zestawiony w tablicach, jest przekonujący i robi wrażenie.Bez dysonansówZwiązki pomiędzy kulturą a religią są jednym z głównych tematów towarzyszących rozważaniom człowieka odkąd zaczął on myśleć. W pracy księdza Niewęgłowskiego są odniesienia do niektórych z tych rozważań. Autor przywołuje je z umiarem i ich świadomie nie pogłębia. W podobny sposób ksiądz odnosi się do poszczególnych koncepcji kultury.Więcej natomiast jest w książce wątków, które pozwalają zrozumieć ówczesny fenomen socjologiczny, odnoszący się do pojęcia wiarygodności czyli zaufania. W okresie stanu wojennego był to decydujący i rozstrzygający o danej osobie lub instytucji znak rozpoznawczy. Tu się wszystko zaczynało, bądź też kończyło.Dla ówczesnych opozycjonistów żadna instytucja nie była tak wiarygodna, jak Kościół. Z jednej strony, wynikało to z samej jego natury. A w przypadku Polski - także z głębokiego związania religii z dziejami narodu. Począwszy od chrztu, poprzez trudny okres rozbiorów państwa, kiedy Kościół był dla Polaków Ojczyzną, czy potem - w czasach PRL - gdy prymas Stefan Wyszyński był więziony.W wysiłkach, zmierzających do przerwania monopolu marksistowskiej kultury w latach 60. i 70., kiedy polskie duchowieństwo występowało już z konkretną ofertą wobec twórców, Kościół kładł nacisk na konieczność ocalenia narodowej tożsamości. Nic tak silnie nie przemawiało do narodu. Bo ciągle nie był wolny: "A wy, czy umiecie bronić tego, co stanowi ducha Narodu? Czy umiecie bronić cegieł i kamieni węgielnych naszej kultury ojczystej i rodzimej, moralności chrześcijańskiej? (...) Czy za miskę soczewicy, za kęs chleba i lęk o utratę posady nie sprzedajecie potężnych i wspaniałych dóbr?" - pytał prymas Stefan Wyszyński.Był wtedy rok 1974 i słowa prymasa znacznie wyprzedziły swój czas. Ale już wówczas - jak zauważa ksiądz Niewęgłowski - "związek twórców z Kościołem dokonywał się na dwóch płaszczyznach: obywatelskiej oraz religijnej". W tych kwestiach dysonansu nie było. Przesłanie Jana Pawła II, wyrażone podczas jego pierwszej pielgrzymki w ojczyźnie, w 1983 roku, kiedy więzienia były przepełnione, potwierdziło prawdę, wyrażoną przez Kardynała Tysiąclecia. Papież mówił wtedy: "Czuwam - to znaczy także czuję się odpowiedzialny za to wielkie wspólne dziedzictwo, któremu na imię Polska. To imię nas wszystkich określa. To imię nas wszystkich zobowiązuje. To imię nas wszystkich kosztuje."W programach, prezentowanych w trakcie Tygodni Kultury Chrześcijańskiej, uczestniczyli tłumnie nie tylko katolicy. Przybywał każdy, kto chciał się spotkać "z osobami, w których widziano autorytety swego czasu" - jak to ujął ksiądz Wiesław. Wśród tych autorytetów wielu nie było i nie stało się później katolikami, bądź ludźmi wierzącymi w innego Boga. Ale wszystkich ich łączyły "sprawy polskie" i poniekąd wartości uniwersalne. W ten sposób budowano wiarygodność. Wszak sceptycy i agnostycy byli doradcami w gdańskiej stoczni. Również bez nich nie byłoby czerwcowych wyborów w 1989 roku.Przenikliwość KościołaMa rację autor, gdy pisze, że lata 60. stanowiły przełom we wzajemnych związkach między kulturą a religią, choć oba te obszary mieściły się w dwóch różnych światach. W czasach PRL światy te stawały często przeciw sobie. Wielu twórców i intelektualistów zachęcałopolski naród do entuzjastycznej budowy komunizmu. Kto by wtedy pomyślał, że za niespełna dwadzieścia lat rozpocznie się strajk w Stoczni Gdańskiej im. Lenina i że rozpocznie on czas odliczania ostatnich chwil komunizmu w Polsce i wokół niej.Kto mógł przewidzieć, że robotnicy udźwigną swoją rolę, bo tym razem nadejdzie wsparcie osób świeckich, wywodzących się z kręgów Kościoła i związanego z nimi środowiska intelektualistów, także tych, którzy byli daleko od wiary religijnej? Prezentowane przez nich na zamkniętych spotkaniach polityczne koncepcje nie były już od dawna buntem przeciwko totalitaryzmowi. Tam, w Gdańsku, razem ze stoczniowcami, opowiedzieli się publicznie za takim wyborem, który określał głębszy sens ludzkiego życia. Tego nikt, także duchowieństwo, nie było w stanie przewidzieć.A jednak Kościół jest przenikliwy. Jego rzeczywistość jest inna. Patrzy dalej i jest cierpliwy. Pewnie dlatego, kiedy nadszedł czas, Kościół był gotowy. To znaczy, w sierpniu, gdy powstawała "Solidarność", i potem, kiedy wprowadzono stan wojenny. I za każdym razem, gdy wahadło zdarzeń wychylało się niebezpiecznie poza granice wyznaczane przez PZPR, czy reżim Jaruzelskiego, wtedy szczególny rodzaj zawierzenia Kościołowi i osobom wywodzącym się z jego kręgów, miał na czym bazować. Stawał się swobodnym i naturalnym pogłębianiem zawiązanego we wcześniejszych latach Nowego Przymierza.Na czym to polegało?Nigdzie jednak autor nie precyzuje, w jakim sensie odwołuje się do tego pojęcia, choć zawarł je w tytule swej książki. Niewykluczone, że - wedle księdza Wiesława - sama zwartość jego pracy daje wystarczającą odpowiedź w przypadku wątpliwości. Być może, należy to uznać za zaletę, bo jak wszystkie sprawy między Bogiem a człowiekiem, także sprawy Przymierza wymykają się aptekarskim miarom.W Biblii i teologii Przymierze jest dwustronnym układem, jaki zawarł Bóg z człowiekiem. Najpierw w Starym, a potem w Nowym Testamencie. W tym dwustronnym układzie z góry przewagę ma miłosierna Boża inicjatywa. I w tym sensie Przymierze jest podstawą odnowienia tego związku na przyszłość z powodu niewierności człowieka. To odnowienie jest właśnie Nowym Przymierzem. Ma charakter trwały i zostało przypieczętowane przez Chrystusa, który jest jednocześnie jego poręczycielem.W ten sposób pojęcie Przymierza wyjaśniają ojcowie Benedyktyni z Tyńca w opracowaniu do Pisma Świętego Starego i Nowego Testamentu.Zbliżenie środowiska ludzi kultury do Kościoła i do Boga, o którym pisze ksiądz Niewęgłowski, nastąpiło nie tylko z tęsknoty do sacrum i z potrzeby Boga. Po części z powodu opresji, czy trudnych dla społeczeństwa okoliczności, a głównie z protestu przeciwko fałszowi i zakłamaniu. A jeżeli tak było, a przecież temu nie da się zaprzeczyć, to na pewno nie do takich kwestii chciałby autor zredukować sens zbliżenia twórców i Kościoła. Jego zdaniem, wiele osób "próbując działać w Kościele, nie przyjmowało do wiadomości jego duchowej rzeczywistości. (...) Nie można być w Kościele dlatego, że doznało się zawodu, czy rozczarowania poza nim".Trudno jednak oprzeć się myśli, że właśnie przybycie do świątyni agnostyków, czy osób chłodnych wobec wiary - choćby trwało tylko moment - mogło być, lub też jest największym zyskiem Kościoła.Że spotkanie Kościoła ze sceptykami jest wartością samą w sobie wielką. Dla osób niewierzących, bo zetknęli się z fenomenem siły, której nie znali, a którą wierni czerpali z innej, duchowej rzeczywistości; teraz także ci, którzy nie wierzyli w Boga, mogli sami osobiście mówić od ołtarza do wiernych i brać udział w akcie prawdy wobec uniwersalnych wartości, tak brutalnie zanegowanych przez władzę. Dla Kościoła takie spotkania były także szansą - bo umożliwiały lepsze rozpoznanie znaków czasu i być może pozwoliły zbliżyć się do zrozumienia tezy, że "prześladowania religijne w komunizmie nie pochodzą stąd, że jest on ateistyczny, ale stąd, że jest totalitarny" - jak przy innej okazji pisał w jednym ze swoich esejów Tadeusz Mazowiecki.Należałoby zatem zgodzić się ze stwierdzeniem, że zbliżenia te, niezależnie od tego, iż wielu twórców i intelektualistów opuściło świątynie, kiedy niebezpieczeństwo minęło, stanowią wspólną wartość. Tym bardziej że wiadomo, iż nie jest sztuką porozumieć się z przekonanymi, lecz z tymi, którzy naszych przekonań nie podzielają.Ksiądz Wiesław przyjmuje ten fakt do wiadomości, ale trudno nie wyczuć dystansu, z jakim takie przypadki traktuje.Niektórym zabrakło sił- Odeszli tylko ci, którzy przyszli do Kościoła z powodów pozaduchowych, pozareligijnych. Ci, którzy przyszli dla Pana Boga, dla Pana Boga zostali - mówi ksiądz Niewęgłowski, komentując fakt, że drogi rozeszły się w wielu przypadkach po czerwcowych wyborach 1989 roku. Ale czy to znaczy, że Nowe Przymierze miało charakter niestały? Takiej tezy nie stawia, ale nie tai, że pogłębienie związku między twórcami a Kościołem "nie stało się sposobnością do pogłębionej refleksji metafizycznej o człowieku, o Bogu (...) być może niektórym zabrakło sił".Dystans, z jakim pisze o tych sprawach, bierze się stąd, że jego prawda jest prosta i bezapelacyjna: religia bez kultury zamienia się w zabobon, a kultura bez religii staje się tandetna i nie stanowi niczego. Tymczasem wiara, iż bez kontaktu z wiecznym źródłem sensu wszystko pozostaje puste, jest nie dla każdego twórcy jednakowo dostępna i przekonywająca. A jeśli tak jest, to nie przekonani powinni stać się wyzwaniem dla polskiego duchowieństwa. Ale się nim nie stali...Można założyć, że autorowi książki bardziej bliskie będzie stwierdzenie ojca Andrzeja Kłoczowskiego, który w jednym ze swoich szkiców pisał: "Nie jest możliwe budowanie kultury poza wartościami, nie tylko dlatego, że człowiek stale nimi - świadomie czy nieświadomie - oddycha, ale i dlatego, że wywodząc się z pnia praktycznego działania, sfera ludzkiej aktywności stale zakłada jakiś aksjologiczny fundament, jak prawdę chociażby". Podobnie - dodajmy - jak dobro i piękno, bez których twórczość nie może się obejść. "Niektórym nie starczyło sił..."? Z pewnością. Ale czy polskie duchowieństwo jest zadowolone z odpowiedzi Kościoła na sytuację, jaka powstała po wyborach 1989 roku?Wobec działań siłowychPytanie prymasa Wyszyńskiego o miskę soczewicy stało się chlebem powszednim większości Polaków w czasie jaruzelskiej wojny. Znalazło się wielu, których pełna miska nie znęciła i wielu, którzy się nie ulękli. Więzieni, pozbawieni pracy, wyrzuceni poza nawias na wiele lat, w większości nie podpisali deklaracji lojalności. "Wobec ludzi kultury podjęto działania siłowe. Nastąpiła fala represji". Ten fragment stanu wojennego, jak i "sprzeciw wobec zniewolenia Polski, odmowa w szerzeniu nieprawdy o sytuacji politycznej, narodowej", a przede wszystkim sprawnie zorganizowana przez Kościół pomoc tym, którzy znaleźli się w potrzebie - znajdują rzetelne odzwierciedlenie w książce księdza Niewęgłowskiego."Podjęto pacyfikację twórców. Pierwsze, niezhołdowane, padło Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich, które zostało rozwiązane 19 marca 1982 r. (...) Tego samego dnia powołano dyspozycyjne Stowarzyszenie Dziennikarzy PRL, któremu przekazano budżet, budynki, oraz pełne zaplecze należące do SDP" - przypomina autor. Potem podjęto podobne kroki wobec innych środowisk twórczych.Strzał był celny. Jak pisze ksiądz Wiesław - w ten sposób autorzy stanu wojennego dokonali podziału wewnątrz dziennikarzy, aktorów, literatów, plastyków i innych twórców. Dodajmy - także wśród robotników poprzez utworzenie konkurencyjnego związku zawodowego OPZZ.Teraz dawne podziały zostały przypieczętowane. Powstały też nowe podziały i nowe urazy. Z wniosków, które się w tej sytuacji narzucają, zwrócę uwagę na dwa.Po pierwsze, przeciągające się do dzisiaj spory wokół oceny tego, co się wtedy stało, to nie są jedynie swary kłótliwych Polaków. Chodzi o coś znacznie groźniejszego. Zostały wtedy zniszczone więzy środowiskowe, które przecież w żadnym kraju nie powstają na zamówienie, ani z dnia na dzień. Wiadomo, że głębokie podziały w łonie poszczególnych grup środowiskowych, blokują możliwość solidarnej odpowiedzi w razie zagrożenia.Po drugie. Przekazanie przez generała Jaruzelskiego całego majątku, należącego do zdelegalizowanych w latach 80. stowarzyszeń, nowo powołanym proreżimowym organizacjom, oznacza uwikłanie osób, które przejmowały ten dobytek, w co najmniej moralną współodpowiedzialność za skutki tych decyzji. Ten fakt utrudnia do dziś porozumienie między polskimi elitami twórczymi. Także w sprawach najważniejszych.Trudno oprzeć się uwadze, że takiego rozwiązania spraw mogliby pogratulować autorom stanu wojennego jedynie najbardziej zaciekli wrogowie polskiego państwa. Bowiem nie tak dawno temu na zabiegi niektórych sąsiadów, obliczone na rozbicie społeczeństwa, większość była odporna.Rzecz jasna, podziałów nie należy utożsamiać z różnicami politycznymi, które są stanem naturalnym i spełniają użyteczną rolę w systemie demokratycznym. Natomiast fakt, że szesnaście lat po wprowadzeniu stanu wojennego skutki ówczesnego m o r a l n e g o podzielenia społeczeństwa stanowią nadal przeszkodę w porozumiewaniu się Polaków, nie rokuje dobrze na przyszłość.Zapaść duchowa?Wiele wskazuje na to, że zasypywanie podziałów w społeczeństwie nie stanie się wyzwaniem dla Kościoła. Żeby to nastąpiło, trzeba by zadośćuczynić warunkom, od których spełnienia uchylają się ci, których dzisiejszą zasługą jest to, iż głoszą, że zmienili polityczne barwy.Przejęcie przez nich haseł i celów "Solidarności" nie przekreśliło tego, co dzieli. Miało natomiast korzystny wpływ na wizerunek Polski w oczach Zachodu, a ich samych uchroniło od politycznego niebytu. Czy jest rolą Kościoła dotrzeć do beneficjentów jaruzelskiej wojny, tych, którzy - jak słyszymy od przywódców SdRP - są wiernymi katolikami i podjąć te kwestie (skłonić ich do odpowiedzialności)? Nie wiem. Choć przecież, tak jak władza i odpowiedzialność jest sferą polityki, tak też wina i przebaczenie są domeną Kościoła. Kościół potrafi zmienić nie tylko człowieka, ale sam również się zmienia. Znaczenie tego stwierdzenia trudno przecenić ze względu na nowe możliwości, które się przed Kościołem i twórcami otwierają. Zdaniem autora książki możliwości te wywołały jednocześnie "zachwyt i oburzenie". Oburzenie spowodowało bezpośrednie zetknięcie się z zakazaną dotąd "kulturą europejską", "masową, wyraźnie toksyczną" - twierdzi autor, do czego nie było przygotowane ani społeczeństwo, ani polscy twórcy, którzy znaleźli się w ten sposób na "kulturowym i cywilizacyjnym rozdrożu". To zaś powodowało "pogłębienie się stanu zapaści duchowej społeczeństwa" - pisze ksiądz Niewęgłowski. Do nowych zagrożeń zalicza także wolność posuniętą do absurdu.Wypada zgodzić się z autorem, jeśli ma na myśli cywilizacyjne odpryski zachodniej kultury i obyczajowości. Są one jednak odrzucane zarówno w Polsce, jak i na Zachodzie (m.in. agresja, narkotyki, terror, aborcja), podobnie jak źle rozumiana wolność do czynienia zła. W żadnym jednak razie nie te zjawiska stanowią o wartościach, z którymi utożsamiany jest system zachodnich demokracji i nie te "wartości" powodują, iż Polska oraz inne państwa chcą się znaleźć w zachodnich instytucjach i organizacjach.Druga kwestia. Jak dotąd Polacy - podobnie jak wcześniej inne narody, które są dziś członkami Unii Europejskiej - nie stanęli przed dylematem: zachować własną kulturę, czy też "wejść do Europy" "za cenę tożsamości narodowej, chrześcijaństwa". Są to jednak problemy, których, na szczęście, nie podziela większość polityków i większość społeczeństwa, a także Kościół jako całość.Rację ma autor, gdy zwraca uwagę na fakt, iż pluralizm kulturowy stwarza zarówno nowe szanse, jak i nowe zagrożenia dla środowisk twórczych oraz dla Kościoła. W tym przypadku jest sceptykiem - i dostrzega więcej zagrożeń niż szans.Zastanawiając się nad bilansem zbliżenia między twórcami a Kościołem, autor - mimo wielu gorzkich uwag - twierdzi, że Nowe Przymierze nie zostało zerwane, a jedynie osłabione. Jeżeli tak, to jest to wyraz nadziei na jego wzmocnienie, być może poprzez nową rolę Kościoła. Możliwość odegrania takiej roli - choćby w procesie integracji Polski ze strukturami zachodnimi - dojrzeli polscy biskupi podczas swojej niedawnej wizyty w Brukseli. Tej szansy - powiedzmy szczerze - polskie duchowieństwo do niedawna nie dostrzegało. Wiele zależy teraz od Kościoła, aby proces integracji stał się znów czasem wspólnym, a nie osobnym. Ks. Wiesław Niewęgłowski "Nowe Przymierze Kościoła i Środowisk Twórczych w Polsce w latach 1964-1996 (Doświadczenie warszawskie)". Wydawnictwo PWN, Warszawa 1997. [/INST] Ksiądz Wiesław Niewęgłowski przedstawił efekty swojej pracy na temat zbliżenia Kościoła z ludźmi kultury w książce "Nowe Przymierze Kościoła i Środowisk Twórczych". Autor przedstawił początki współpracy Kościoła i świeckich elit w latach 60., kiedy po Soborze Watykańskim II Kościół zaczął inicjować wydarzenia kulturalne. Kościół akcentował wtedy silnie konieczność ocalenia narodowej tożsamości, dlatego wszystkich uczestników wydarzeń kulturalnych łączyła nie religia, lecz "sprawy polskie" i wartości uniwersalne. Zdaniem autora po wprowadzeniu stanu wojennego pogłebiło się zawiązane wcześniej między twórcami i Kościołem Nowe Przymierze. Należy jednak dodać, że zbliżenie do Kościoła mastąpiło również jako sprzeciw wobec opresji i zakłamania władzy. Po wyborach 1989 roku wielu z Kościoła odeszło. Zdaniem autora byli to głównie ci, którzy wcześniej kierowali się powodami pozaduchowymi. Jak podkreśla autor Nowe Przymierze osłabione po 1989 roku może zostać odbudowane, jeśli Kościół odważy się dzisiaj odegrać ważną rolę w procesie integracji Polski ze strukturami zachodnimi. </s>
<s>[INST] Streść podany po dwukropku tekst: STANY ZJEDNOCZONERodzice, posyłający dzieci do szkół publicznych, domagają się reformy oświaty. Wszelkimi środkami bronią się przed nią nauczycielskie związki zawodowe. Swoboda zagrożona tabliczką mnożeniaJACEK KALABIŃSKI z WaszyngtonuZębami, pazurami i dolarami bronią się związki nauczycielskie w Ameryce przed wprowadzeniem bonów oświatowych, które pozwoliłyby rodzicom na swobodny wybór między szkołami publicznymi, prywatnymi i wyznaniowymi. Nauczyciele twierdzą, że nowy system niechybnie skazałby dzieci z ubogich rodzin na najgorsze szkoły. Badania opinii publicznej wykazują jednak, że właśnie najuboższe rodziny najbardziej chcą wprowadzenia bonów.Tylko co dziesiąte dziecko z 52-milionowej rzeszy uczniów podstawowych i średnich szkół amerykańskich chodzi do szkoły prywatnej. Tymczasem poziom szkół publicznych jest przedmiotem nieustannych, a zasadnych lamentów już od kilkunastu lat. Dyskusja o konieczności reformy oświaty trwa bez przerwy, ale potężne związki zawodowe nauczycieli blokują wszelkie próby stworzenia systemu, w którym szkoły musiałyby ze sobą konkurować i podnosić poziom.Zadowolenie ucznia najważniejszeTylko w dwóch miastach amerykańskich, Cleveland w stanie Ohio i Milwaukee w stanie Wisconsin, udało się eksperymentalnie wprowadzić bony oświatowe. Z tego systemu może skorzystać zaledwie 3 tysiące dzieci z najuboższych rodzin w Cleveland i 15 tysięcy dzieci w Milwaukee. Badania naukowców z Uniwersytetu Harvarda potwierdziły, że objęci tymi programami uczniowie znacznie poprawili umiejętność czytania, pisania i rachowania. Umiejętności te w szkołach publicznych są na alarmująco niskim poziomie. Przeprowadzone na skalę międzynarodową testy wykazały, że koreańskie trzynastolatki są w matematyce najlepsze, a amerykańskie najsłabsze. Ale mniemanie o swoich umiejętnościach mają dokładnie odwrotne. Na pytanie, czy jesteś dobry w matematyce, twierdząco odpowiedziało tylko 23 proc. dzieci koreańskich, ale za to aż 68 proc. uczniów amerykańskich. "Obowiązującym w Ameryce dogmatem jest teza, iż uczniowie przede wszystkim muszą być z siebie zadowoleni, czemu towarzyszy pogląd, że najważniejsze jest, aby szkoła była dla młodzieży atrakcyjna" - pisze murzyński konserwatywny socjolog Thomas Sowell i dodaje, że te zasady udało się wdrożyć, ale kosztem katastrofalnego spadku poziomu nauczania.Jedna trzecia uczniów najstarszych klas publicznych szkół średnich nie wie, że proklamację likwidującą w Ameryce niewolnictwo wydał Abraham Lincoln. Połowa w ogóle nie słyszała, kim był Józef Stalin, a trzydzieści procent nie potrafi wskazać Wielkiej Brytanii na mapie świata.Wprowadzone na początku lat 60. testy SAT, mające badać poziom umiejętności absolwentów szkoły średniej, a stanowiące jedno z podstawowych kryteriów przy przyjmowaniu do szkół wyższych, zostały w zeszłym roku "dogłupione", aby można było twierdzić, że spadająca w istocie przeciętna wiedzy stale rośnie, a także, by ukryć rozbieżności między poziomem uczniów białych i czarnych. Krytycy zmian bezskutecznie dowodzili, że może raczej należałoby przeciwdziałać powszechnemu wśród czarnych dzieci kultowi nieuczenia się i ostracyzmowi wobec tych murzyńskich kolegów, którzy mają lepsze stopnie. Ale edukacyjny establishment postawił na swoim.10 tysięcy dolarów na uczniaUtrzymywane z kieszeni podatników szkoły publiczne są nieprawdopodobnie kosztowne. W Dystrykcie Kolumbii - jak oficjalnie nazywa się miasto Waszyngton - roczne nakłady na jednego ucznia przekroczyły już 9600 dolarów. Postępy waszyngtońskich uczniów w nauce nie są najgorsze w kraju. Jeszcze gorzej spisują się dzieci na amerykańskich Wyspach Dziewiczych na Morzu Karaibskim. Jest to raczej słaba pociecha. Najbardziej ekskluzywne w Waszyngtonie szkoły prywatne stopnia ponadpodstawowego, do których posyłają swoje dzieci senatorzy, członkowie rządu i - do niedawna - będący zdecydowanym przeciwnikiem bonów oświatowych prezydent Bill Clinton, pobierają czesne niewiele wyższe od ponoszonych przez podatników kosztów edukacji w szkołach publicznych, a jednocześnie doskonale przygotowują swoich absolwentów do studiów na takich renomowanych uniwersytetach, jak Harvard, Yale i Princeton. Czesne w szkołach katolickich wynosi od jednej trzeciej do połowy nakładów na ucznia w systemie szkół publicznych, a poziom - mierzony okulawionymi, ale będącymi jedynym normatywnym instrumentem testami SAT - jest wyższy o 30 proc. z okładem.Badania opinii publicznej przeprowadzone na zlecenie stowarzyszenia murzyńskich nauczycieli wykazują, że 78 proc. murzyńskich rodziców chciałoby dostawać bony oświatowe, aby móc posłać dzieci do szkół poza wielkomiejskimi gettami. Bonów chce też 65 proc. Latynosów, ale tylko 48 proc. białych Amerykanów. Reszta białych ulega argumentom "postępowych" środków przekazu, albo po prostu ma cały problem w nosie, gdyż i tak posyła dzieci do szkół prywatnych. Decydować o własnych dzieciachW Denver w stanie Kolorado rozgorzał ostatnio zażarty spór. Trzy i pół tysiąca ojców i matek dzieci murzyńskich i latynoskich, którzy podpisali zbiorowy pozew sądowy, domagało się wprowadzenia bonów. Podobnie jak w wielu miastach amerykańskich także w Denver dzieci z murzyńskich części miasta dowożono autobusami do szkół w lepszych dzielnicach, co miało doprowadzić do integracji rasowej w szkołach publicznych. Ale przed dwoma laty program ten został zawieszony. W szkołach w uboższych dzielnicach natychmiast pogorszyły się wyniki uczniów. Wśród białych czwartoklasistów czytać umie 58 proc., wśród murzyńskich i latynoskich tylko 24 proc.Większość mieszkańców stanu Kolorado poparła wprowadzenie bardzo skromnych bonów edukacyjnych na sumę 2500 dolarów rocznie na ucznia. Całkowicie murzyńskie szkoły prywatne w Denver, gdzie czesne wynosi właśnie około 2500 dolarów, mają znacznie lepsze wyniki nauczania od szkół publicznych, których budżety dają im 4700 dolarów rocznie na ucznia. Ale związki nauczycielskie stanęły okoniem. Rodzice z Denver, w przeciwieństwie do rodziców z innych miast, nie poddali się i oddali sprawę do sądu.Przeciwnicy swobody wyboru szkoły posługują się wieloma argumentami. Twierdzą, że pozostawieni samopas rodzice będą wybierać złe szkoły. Natomiast ci, którzy będą potrafili dokonać wyboru, zabiorą swoje dzieci z gorszych szkół, w których pozostaną najsłabsi, nie mający szans na wydźwignięcie się. Swoboda wyboru dla rodziców - głoszą działacze nauczycielscy - jest sprzeczna z amerykańskim systemem wartości, w którym szkoła jest jedna dla wszystkich. Pogłębi podziały społeczeństwa na tle rasowym, finansowym i religijnym. Doprowadzi też do finansowania szkół parafialnych z budżetu państwowego, co byłoby sprzeczne z konstytucyjną zasadą rozdziału państwa i Kościoła, bardzo ściśle przestrzeganą w USA.W każdym calu postępowy "New York Times" ostrzegał przed trzema laty, że system bonów wyciągnie najzdolniejsze dzieci biedoty ze szkół publicznych. "Co zostanie po odciągnięciu tej śmietanki?" - martwił się autor redakcyjnego artykułu. Socjolog Sowell zadał sobie trud sprawdzenia, ilu dziennikarzy piszących redakcyjne komentarze w "Timesie" posyła własne dzieci do szkół publicznych. Odpowiedź: żaden.Obrona przywilejówUpór nauczycieli i elit politycznych przy nienaruszalności monopolu szkół publicznych ma dwie przyczyny: są to ideologia i pieniądze.Większy z dwóch nauczycielskich związków zawodowych, Amerykańskie Stowarzyszenie Edukacji (NEA), ma 2,2 miliona członków, roczne wpływy szacowane na 785 milionów dolarów i wyłożoną marmurami siedzibę w Waszyngtonie, której remont kosztował 52 miliony dolarów. NEA jest najliczniejszym związkiem zawodowym w USA. Na lobbing wydaje 39 milionów dolarów rocznie. W ostatnich latach wyłożyło ponad 9 milionów na fundusze wyborcze kandydatów do Kongresu. Z sumy tej tylko 37 tysięcy dostali republikanie, cała reszta została wypłacona demokratom. NEA konsekwentnie finansuje kandydatów lewicowych. Najwięcej dostają ultraradykałowie, jak David Bonior ze stanu Michigan, który na Kapitolu uważany jest za najgroźniejszego demagoga w Izbie Reprezentantów, czy niezłomnie prozwiązkowy Richard Gephard, który właśnie przystąpił do wyścigu o prezydenturę w roku 2000, starając się Clintona i Gore'a obejść z lewa. Trudno powiedzieć, aby NEA nie miało sukcesów. Mimo że propozycje wprowadzenia bonów oświatowych zostały złożone w połowie wszystkich parlamentów stanowych, wszędzie udało się je zablokować. Kiedy dla uratowania będącego w stanie upadku systemu szkolnego Dystryktu Kolumbii zarządzająca nim Izba Reprezentantów miała uchwalić rozdawanie bonów, umiejętny lobbing NEA sprawił, że prezydent Clinton z góry zapowiedział swoje weto. Sprawa upadła. NEA potrafiło też storpedować wprowadzenie w Kalifornii systemu tzw. szkół czarterowych. Są to szkoły publiczne, które mają swobodę układania programów i przyjmowania uczniów z całego rejonu inspektoratu szkolnego, a nie tylko ze ścisłego rejonu. NEA na zwalczanie szkół czarterowych wydało - według ocen dziennika "Los Angeles Times" - ponad 14 milionów dolarów, prowadząc kampanię w telewizji, prasie i na wiecach.W cotygodniowym komentarzu swojego prezesa, publikowanym jako płatne ogłoszenie na łamach czytanego przez stołeczne elity polityczne "Washington Post", dzielni edukatorzy twierdzą, że NEA stanowczo zmienia swoją politykę. "W Kalifornii doprowadziliśmy do przeznaczenia przez stan dodatkowych 771 milionów dolarów na zmniejszenie liczebności klas od przedszkola do trzeciej z obecnych czterdziestu uczniów do dwudziestu" - pisze prezes NEA, Keith Geiger. Nie wspomina o tym, że jego organizacja latami skutecznie zwalczała system sprawdzania umiejętności nauczycieli. Testy w Kalifornii wykazały, że jedna piąta z przebadanych 65 tysięcy nauczycieli nie ma podstawowych kwalifikacji zawodowych. Wielu nie potrafiło poprawnie liczyć i pisać.Zmarły w tym roku Albert Shanker, prezes konkurencyjnego wobec NEA związku Amerykańska Federacja Nauczycielska, przyznawał, że z fachowością nauczycieli jest fatalnie: "Do szkół przychodzą uczyć ludzie, którzy w innych krajach nie dostaliby się na wyższe studia". AFN, która podejmuje pewne wysiłki na rzecz poprawy sytuacji w oświacie i zdaje sobie sprawę, że wkrótce może wybić sądna godzina dla systemu edukacji publicznej, ma trzykrotnie mniej członków od NEA. Zwolennicy reorganizacji szkół w Milwaukee pokazywali w miejscowej telewizji nakręcone ukrytą kamerą taśmy wideo, na których nauczyciele spędzali godziny lekcyjne na czytaniu kryminałów lub gazet, podczas gdy uczniowie robili, co im się podobało. Ale i to nie pomogło. System bonów oświatowych nie został rozszerzony.W stanie Nowy Jork średnie koszty prawne usunięcia nauczyciela z pracy wynoszą 200 tysięcy dolarów. W roku 1990 jeden z nauczycieli "edukacji specjalnej" powędrował do więzienia za sprzedanie kokainy policyjnym tajniakom. Poparcie związków nauczycielskich sprawiło, że przez półtora roku, jakie spędził za kratkami, inspektorat oświatowy musiał wypłacać mu pełne pobory.I tak jesteśmy ważniNie chodzi tylko o finansowe przywileje dla zawodu nauczycielskiego. Bardzo silna jest także motywacja ideologiczna przeciwników bonów oświatowych. Szkoły prywatne i wyznaniowe są na ogół bardziej konserwatywne od publicznych. W wielu podstawowych szkołach prywatnych dzieci noszą mundurki. Znacznie wyższe są wymagania jeżeli chodzi o zdobycie wiedzy encyklopedycznej, począwszy od tabliczki mnożenia, niemal kompletnie wypartej przez kalkulator ze szkół publicznych. Na lekcjach matematyki wymaga się umiejętności rozwiązania zadania, a nie "oszacowania" z grubsza, jaki będzie wynik. W pojęciu obecnego pokolenia nauczycieli uformowanego przez wywodzących się ze studenckiej rebelii lat 60. profesorów pedagogiki jest to po prostu skandaliczne ograniczenie wolności ucznia, kaleczenie jego osobowości. Szkoły amerykańskie - nawet prywatne czy uważane za skrajnie rygorystyczne szkoły katolickie - nie wymagają od uczniów, aby nauczyli się na pamięć wszystkich części szkieletu gołębia, co skutecznie zniechęcało do biologii przeważającą większość polskich siódmoklasistów. Nikt nie każe wykuwać na pamięć długich XIX-wiecznych poematów. Co prawda w amerykańskiej szkole katolickiej dziecko raczej rzadko jest chwalone i zachęcane do pracy przez nauczycieli, ale też nie usłyszy powszechnego w ustach polskich nauczycieli stwierdzenia, że jest idiotą. Postępowi nauczyciele uważają jednak, że nikt nie ma prawa narzucać w klasie swojej prawdy i wszystko jest względne. Reporter gazety "Los Angeles Times" spędził miesiąc w ostatniej klasie szkoły średniej. Na koniec pytał młodzież, czego się nauczyła. Oto przykładowe odpowiedzi chłopca uważanego za najzdolniejszego w klasie: "Nauczyłem się, że w wojnie wietnamskiej Korea Północna i Południowa walczyły ze sobą, że w końcu zawarto pokój wzdłuż 38. równoleżnika i coś wspólnego miał z tym Eisenhower".Reporter zapytał, czy przeszkadzałoby chłopcu, gdyby dowiedział się, że niezupełnie tak to wyglądało. "Nie za bardzo. Od panny Silver nauczyliśmy się przede wszystkim, że możemy wyrażać swoje opinie i ktoś dorosły nas wysłucha, nawet gdybyśmy nie mieli racji. Dlatego jest naszą ulubioną nauczycielką. Sprawia, że czujemy, iż jesteśmy ważni". Nauczycielka dodała, że dla niej absolutnym priorytetem jest doprowadzenie uczniów do swobodnego wyrażania swej osobowości.Zmarły przed kilkoma laty psychoterapeuta Carl Rogers uważał, że najważniejszym zadaniem szkoły jest podbudowanie pewności siebie u młodzieży i uświadomienie uczniom, że wszyscy są równi niezależnie od nabytej wiedzy, rasy i pochodzenia. Dla bardzo wielu pedagogów amerykańskich ważniejszy od przyswajania wiedzy jest "multikulturalizm" szkoły i wytrzebienie podyktowanych przesądami różnic psychologicznych między chłopcami i dziewczynkami.Właśnie szkoła publiczna jest miejscem tego gigantycznego eksperymentu. Bogatsi rodzice mogą posłać dzieci do innych szkół, ale nie zwalnia ich to od płacenia w pełnym wymiarze podatków na edukację publiczną. Amerykańskie przepisy nie przewidują odpisów podatkowych na edukację w szkołach podstawowych i średnich, jedynie minimalne odpisy w bardzo ograniczonych wypadkach na studia wyższe. Klasa średnia i uboższa musi zaciskać zęby i piędź po piędzi wydzierać nauczycielskim związkom zawodowym ich przywileje. [/INST] Związki nauczycielskie w Ameryce bronią się przed wprowadzeniem bonów oświatowych, które pozwoliłyby rodzicom na swobodny wybór między szkołami publicznymi, prywatnymi i wyznaniowymi. Nauczyciele twierdzą, że nowy system skazałby dzieci z ubogich rodzin na najgorsze szkoły. Badania opinii publicznej wykazują jednak, że właśnie najuboższe rodziny najbardziej chcą jego wprowadzenia. Doświadczenie również pokazało, że program bonów wpływa na poprawę umiejętności czytania, pisania i rachowania uczniów. Trzeba dodać, że te umiejętności są na alarmująco niskim poziomie w szkoła publicznych. Reformę oświaty skutecznie blokują związki zawodowe, które kierują się nie tylko ochroną swoich przywilejów, ale również kwestiami ideologicznymi. Uważają, że konserwatywne szkoły prywatne i wyznaniowe ograniczają wolność ucznia. </s>
<s>[INST] Streść podany po dwukropku tekst: Afera w PZU SA - Zakład płacił za nieruchomości nawet kilkanaście razy za dużo - Miliony wypływały z firmyZiemię drogo kupięNabycie tej działki w Bydgoszczy w czerwcu 2000 roku, to jeden z najbardziej podejrzanych zakupów nieruchomości, dokonanych przez PZU. Chociaż jej wartość rynkowa tylko trochę przekraczała półtora miliona złotych, PZU zapłacił za nią dużo więcejFOT. BERTOLD KITTELBERTOLD KITTELZ powodu niekorzystnych umów akceptowanych przez były zarząd PZU, z firmy wyprowadzono - w latach 1999 - 2000 - miliony złotych. Wyłudzenie pieniędzy z PZU było ogromnym przedsięwzięciem. Przeprowadziła je dobrze zorganizowana grupa, która dla zatarcia śladów przerzucała pieniądze przez konta nieistniejących firm, podstawionych ludzi, za pomocą fałszywych dokumentów. Tylko na jednej transakcji zakupu ziemi w Bydgoszczy PZU stracił dwa miliony złotych. Niekorzystny zakup był jedną z ostatnich decyzji zarządu PZU, związanego z zawieszonym w tamtym czasie prezesem Władysławem Jamrożym.Przez kilka ostatnich lat PZU SA skupował działki w większych polskich miastach. Mają na nich stanąć centra likwidacji szkód i oceny ryzyka. Transakcji, w imieniu PZU SA, dokonywała spółka zależna - PZU Development. Jej pracownicy otrzymywali bardzo szerokie pełnomocnictwa.Dziś tymi zakupami interesuje się prokuratura, okazało się bowiem, że PZU słono przepłacał za nieruchomości - w Lublinie, Nowym Sączu czy Kielcach firma przepłaciła od dwóch do 13,5 raza.Tajemniczy interes Jedną z takich podejrzanych transakcji był zakup dużej działki w Bydgoszczy, do którego doszło w czerwcu 2000 roku. Chociaż jej wartość rynkowa tylko trochę przekraczała półtora miliona złotych, PZU zapłacił za nią dużo więcej.Motel w Ogonkach. To tu, według Wojciecha Łukaszka przekazano pieniądze. Choć motel leży przy ruchliwej trasie, tuż nad jeziorem, gdzie kręci się mnóstwo ludzi, nikt nie mógł podejrzewać, że w czarnym neseserze spoczywają dwa miliony wyłudzone z PZUFOT. BERTOLD KITTEL- Cena działki wynosiła 3,7 miliona złotych - poinformował "Rz" Adam Taukert, rzecznik prasowy PZU SA. Nie chciał wyjaśnić, skąd się wzięła różnica. - Tę sprawę, z doniesienia Ministerstwa Skarbu, bada prokuratura. Dlatego nie będę się wypowiadał.W PZU nie pracuje już żadna z osób odpowiedzialnych za zakup działki w Bydgoszczy.Działka wielkości ok. sześciu tysięcy metrów kwadratowych, na której ma stanąć centrum likwidacji szkód w Bydgoszczy, leży prawie w centrum miasta. Jednak, chociaż miejsce jest atrakcyjne, do działki jest nie najlepszy dojazd - wąska uliczka między myjnią samochodową i ogrodzonym, zapuszczonym ogrodem.Właścicielem działki był znany w Bydgoszczy handlarz złotem Włodzimierz Bogucki. Zastajemy go w jego sklepie z biżuterią. Jest niewysokim, szpakowatym mężczyzną. Twierdzi, że zawarł transakcję zgodnie z prawem, więc nie boi się kłopotów. Doradzali mu najlepsi prawnicy. Odprowadził podatek, a pieniądze zainwestował już w nowy interes. Nie chce mówić o szczegółach: cenie, pośrednikach.Nie wiedziałem, że chodzi o PZUZ naszych ustaleń wynika, że w sprzedaży bydgoskiej działki wzięło udział kilkanaście osób, a sama transakcja była poważnym przestępczym przedsięwzięciem, w wyniku którego z PZU SA wyprowadzono dwa miliony złotych. Agenci nieruchomości z Bydgoszczy z zaskoczeniem przyjęli wiadomość o transakcji. Osiem największych firm pośrednictwa w Bydgoszczy jest bowiem połączonych siecią komputerową i wymienia się informacjami. - Wiedzielibyśmy, gdyby któreś z bydgoskich biur sprzedało działkę - mówi jeden z naszych rozmówców. - Uznaliśmy, że sprzedawca znalazł kupca prywatnie.Pośrednikiem w sprzedaży ziemi była spółka z Włocławka, której prezesem jest Grażyna Bończewska. "Rz" ustaliła, że jej firma powstała kilka tygodni przed transakcją. Dziwne jest też to, iż sprzedaży ziemi w Bydgoszczy dokonała firma z odległego o 100 kilometrów Włocławka.Udało nam się dotrzeć do Wojciecha Łukaszka - jednego z uczestników tej operacji, który w szczegółach wyjaśnił nam kulisy transakcji.- Jestem załamany, pół godziny temu z mojego domu wyjechali panowie z Centralnego Biura Śledczego - mówi. - Czterech facetów z bronią u pasa, dzieci się przestraszyły. Zabrali z domu dokumenty, notatniki. Przysięgam, że dopiero teraz dowiedziałem się, iż chodzi o aferę w PZU. Oglądałem w telewizji, jak zatrzymywali Wieczerzaka i ani przez myśl mi nie przeszło, że jestem zamieszany w podobną aferę. A teraz grozi mi zarzut o pomoc w praniu pieniędzy.Łukaszek to z wyglądu czterdziestokilkuletni mężczyzna. Mieszka w zadbanym domu położonym pod lasem w miejscowości Pozezdrze (powiat giżycki). Mówi z lekkim śląskim akcentem, ale jak sam twierdzi, choć pochodzi ze Śląska, długo mieszkał w Przemyślu i na Ukrainie. Od lat robi interesy, dlatego ma rozległe kontakty w całym kraju.- W marcu zeszłego roku zadzwoniła do mnie z Włocławka Grażyna Bończewska. Znam ją, prowadzi pośrednictwo nieruchomości, w przeszłości razem robiliśmy interesy - mówi Łukaszek. - Poprosiła, żebym pomógł jej znaleźć jakieś inne biuro pośrednictwa w handlu nieruchomościami.Łukaszek skontaktował się ze swoim dawnym znajomym Adamem Pasikowskim i poprosił o znalezienie jakiegoś biura.- Umówiłem go z Bończewską. Przyjechali, usiedli, podpisali jakieś umowy - opowiada. Zapewnia, że nie wiedział, o jakie umowy chodziło.Według Łukaszka, Bończewskiej towarzyszył niejaki Piotr Borkowski - tajemniczy mężczyzna z Warszawy, zdaniem Łukaszka szczupły, ok. czterdziestoletni. - Poznałem go kilka lat temu, pracował wtedy w biurze prowadzącym procesy upadłościowe. Miał biuro w biurowcu PKS przy Dworcu Zachodnim w Warszawie - mówi. Do niedawna Borkowskiego można było spotkać w biurze eleganckiej spółdzielni mieszkaniowej w centrum stolicy. - On tu przychodził towarzysko, nigdy nie pełnił żadnej funkcji - dowiedzieliśmy się w biurze.Mazurski tropZaproszony przez Łukaszka Pasikowski przywiózł fałszywe, jak się później okazało, umowy, zgodnie z którymi nieistniejąca firma niejakiego Władysława Haszczakiewicza z Drohojowa pod Przemyślem zleca Bończewskiej znalezienie działki pod planowane centrum likwidacji szkód w Bydgoszczy.W tym samym czasie, wiosną 2000 roku, Bończewska dogadała się z Boguckim - handlarzem złotem z Bydgoszczy, tym, który od dłuższego czasu bezskutecznie szukał kupca na działkę. Ustalili, że w zamian za ustaloną prowizję Bończewska znajdzie kupca na jego działkę. Tym samym właścicielka biura istniejącego od kilku tygodni stała się zarazem przedstawicielem kupującego i sprzedającego. Od obu dostała też zwyczajową prowizję.16 czerwca 2000 r. zarząd PZU SA w Warszawie pod przewodnictwem Jacka Berdyna akceptuje warunki transakcji. Berdyn, uważany za lojalnego i oddanego współpracownika Władysława Jamrożego, jest p.o. prezesem - w miejsce zawieszonego pod koniec stycznia 2000 roku Jamrożego. Kilkanaście dni po zaakceptowaniu bydgoskiej transakcji, 29 czerwca, rada nadzorcza odwołała zarząd - z innych powodów.Jamroży twierdzi dziś, że nie słyszał o bydgoskiej transakcji. - Byłem wtedy zawieszony i nie podejmowałem żadnych decyzji - mówi. Z Jackiem Berdynem nie sposób się skontaktować, bo nikt w PZU nie wie, gdzie teraz pracuje.28 czerwca zeszłego roku - czyli dzień przed odwołaniem zarządu - odbyło się spotkanie w biurze notarialnym. Zjawił się Bogucki (handlarz złotem, właściciel działki), Bończewska (pośredniczka w sprzedaży nieruchomości) i Piotr Kudlak - ekspert ds. marketingu w PZU Development, wyposażony w pełnomocnictwo podpisane przez wiceprezesa PZU SA Jacka Berdyna i członka zarządu PZU Jacka Mejznera. Kudlak nie pracuje już w PZU Development. Nie zastaliśmy go także w domu na warszawskim Targówku, w którym jest zameldowany.Z aktu notarialnego wynika, że PZU zapłacił za działkę 3,7 miliona złotych. Z dokumentów transakcji wynika też, że na konto sprzedających trafiło z tego zaledwie 1,6 miliona złotych. 2,025 miliona zł przelano na konto firmy Grażyny Bończewskiej, a 75 tysięcy zostało u notariusza jako depozyt. Miał on być wypłacony Bończewskiej po eksmitowaniu ostatnich lokatorów zamieszkujących ruderę na działce.Jak wyprać dwa milionyTego samego dnia, czyli 28 czerwca 2000, Bończewska przelewa dwa miliony złotych z konta swojej spółki do oddziału PBK w Giżycku na konto firmy żony Łukaszka. Uzasadnieniem przelewu są rzekome "koszty związane z pozyskaniem tej nieruchomości", poniesione na rzecz firmy Władysława Haszczakiewicza z Drohojowa. Z faktury nie wynika, jakie to koszty, mimo że przekroczyły one wartość ziemi. I dlaczego pieniądze poszły do Giżycka na konto firmy żony Łukaszka, skoro firma Haszczakiewicza jest spod Przemyśla, czyli drugiego końca Polski?Kulisy operacji finansowych, do których doszło po transakcji, wyjaśnia Wojciech Łukaszek.- Kilka tygodni po spotkaniu w moim domu Bończewska znowu poprosiła mnie o pomoc. Powiedziała, że ma przelać na konto firmy Haszczakiewicza dwa miliony złotych, ale nie ma do niego zaufania i woli, żeby pieniądze poleżały na moim koncie - mówi Łukaszek. - Oj, ale byłem głupi, że się zgodziłem!Łukaszek wykorzystał do tej operacji konto firmy swojej żony. Firma miała siedzibę w Rynie, a konto w banku w niedalekim Giżycku. - Żona wtedy wyjechała za granicę, a ponieważ firmę likwidowaliśmy i były jakieś rozliczenia, więc w zaufaniu zostawiła mi podpisane czeki - mówi. - Kiedy dwa miliony wpłynęły na konto po prostu wypełniłem czek i podjąłem pieniądze.Dwa miliony wpłynęły na konto 28 lub 29 czerwca zeszłego roku. - Nie od razu je wypłaciłem, bank potrzebował kilku dni na zebranie takiej kwoty. Na początku lipca pojechałem do banku, zapakowałem pieniądze do skórzanego nesesera i pojechałem z Giżycka w kierunku Węgorzewa - opowiada.Po dwa miliony przyjechała pośredniczka z Włocławka Grażyna Bończewska w towarzystwie Piotra Borkowskiego. - Przyjechali ciemnym passatem Borkowskiego. Czekali na mnie w motelu w Ogonkach, to jest kilka kilometrów od mojego domu w kierunku Węgorzewa. Przekazałem im pieniądze w tym motelu - mówi.Borkowski to najbardziej tajemnicza postać w całej operacji.- Nie mam wątpliwości, że za całą tą operacją stał Borkowski. Pojawił się już podczas spotkania w moim domu. Potem to jemu wręczyłem neseser z dwoma milionami - twierdzi Łukaszek. - Znałem go wcześniej niż Bończewską, dzięki niemu ją poznałem.Słabe punkty planuUczestnicy konspiracyjnego spotkania w motelu w Ogonkach mogli czuć się bezkarnie. Pieniądze zatoczyły duże koło, na wszystko były podkładki, nikt nie czuł się oszukany. Niczyich podejrzeń nie wzbudziło też spotkanie w motelu - leży nad samym jeziorem, przy ruchliwej turystycznej trasie, kręci się mnóstwo ludzi. Nikt nie mógł podejrzewać, że w czarnym neseserze spoczywają dwa miliony wyłudzone z PZU.A jednak nie powinni spać spokojnie, okazało się bowiem, że popełnili błąd. W czasie kontroli Urzędu Kontroli Skarbowej okazało się, że umowa i faktura firmy Haszczakiewicza z Drohojowa są fałszywe. Firma od pewnego czasu jest wyrejestrowana, a pod jej adresem znajduje się zakład usług budowlanych, którego właściciel nie ma nic wspólnego z Haszczakiewiczem.- Jakiś miesiąc temu zadzwoniła do mnie z Włocławka Bończewska z karczemną awanturą, że ma przeze mnie kłopoty, że urząd skarbowy ją będzie ścigał. W czasie kontroli okazało się że firma Haszczakiewicza (ta, której faktury były podkładką do wyprowadzenia pieniędzy) od dawna nie istnieje, a faktura i umowa są nieważne - mówi Łukaszek. - Ale co jej miałem powiedzieć? Przecież ja tego Haszczakiewicza nie znałem, to był człowiek Pasikowskiego. A poza tym on się nawet nigdzie nie pojawił, Pasikowski miał przecież tylko podpisane przez tamtego dokumenty.Łukaszek jest roztrzęsiony. Udostępnił konto firmy żony bez jej wiedzy. - Dowiedziała się o wszystkim od policjantów z CBŚ. Jak przyjechali przed piątą, byłem w Giżycku i ściągnęli mnie przez komórkę. Żona chce się ze mną rozwieść, straciła do mnie zaufanie. Po co mi to było? - żali się. Przysięga, że to jedyna taka transakcja, w której wziął udział. Utrzymuje, że nic z niej nie miał. -OSOBY WYSTĘPUJĄCE W TEKŚCIE:1. Piotr Borkowski - zdaniem Łukaszka tajemniczy organizator wyprowadzenia dwóch milionów z PZU. To on w motelu nad jeziorem przejął neseser z dwoma milionami złotych.2. Grażyna Bończewska - właścicielka i prezes spółki "Grażyna Bończewska" z Włocławka pośredniczącej w zakupie nieruchomości.3. Włodzimierz Bogucki - handlarz biżuterią z Bydgoszczy. Nadwyżki inwestuje w nieruchomości, które stara się potem zyskownie sprzedać. Sprzedał działkę PZU SA.4. Piotr Kudlak - pracownik PZU Development - w imieniu firmy kupił działkę od Boguckiego. Posługiwał się pełnomocnictwem Jacka Mejznera i Jacka Berdyna z zarządu PZU SA. Nie ma wątpliwości co do oryginalności jego pełnomocnictw.5. Wojciech Łukaszek - przedsiębiorca z Pozezdrza (woj. warmińsko-mazurskie). Pomógł w transferze dwóch milionów złotych wyprowadzonych z PZU w czasie zakupu działki w Bydgoszczy, grozi mu za to zarzut pomocy w praniu brudnych pieniędzy.6. Adam Pasikowski - znajomy Łukaszka, załatwił pośrednictwo, na które miała być wystawiona fikcyjna faktura przez firmę Grażyny Bończewskiej. Przywiózł dokumenty podpisane przez niejakiego Władysława Haszczakiewicza. Okazało się, że dokumenty są sfałszowane, bo firma Haszczakiewicza nie istnieje.7. Władysław Haszczakiewicz - jego nazwisko figuruje na fakturze i umowie, on sam nigdy fizycznie nie brał udziału w transakcji.8. Jacek Berdyn - p.o. prezes PZU. Uważany za człowieka lojalnego wobec zawieszonego prezesa Władysława Jamrożego. Udzielił pełnomocnictwa na zakup działki w Bydgoszczy, zaakceptował warunki zakupu działki.BYDGOSKA TRANSAKCJAPZU SA zapłacił w 2000 roku za działkę wielkości ok. sześciu tysięcy metrów kwadratowych w Bydgoszczy 3,7 miliona złotych. Z naszych ustaleń wynika, że do sprzedającego ziemię trafiło zaledwie 1,6 miliona. Reszta pieniędzy, ponad dwa miliony złotych, została wyprowadzona przez konta dwóch firm. Ostatnia z firm wypłaciła pieniądze tajemniczemu mężczyźnie z Warszawy, zajmującemu się m.in. pośrednictwem nieruchomościami. W operacji tej wzięło udział kilka firm i kilkanaście osób.KOMENTARZPZU bez kontroliPZU ubezpiecza miliony Polaków. Ale gdy się ubezpiecza miliony ludzi, trzeba dbać o rozsądne i odpowiedzialne zarządzanie firmą, by nie stracić zaufania i pieniędzy swoich klientów. Wygląda na to, że w poprzednim kierownictwie PZU myślano o wszystkim, ale nie o tym.Opisana dziś na naszych łamach historia jednej transakcji Powszechnego Zakładu Ubezpieczeń łamie wszelkie normy przyjęte w biznesie. Nieruchomość w Bydgoszczy kupił on za cenę dwukrotnie przekraczającą jej wartość - tylko po to, by ogromne pieniądze trafiły w prywatne ręce. Co było potem? Walizki pieniędzy, tajemniczy motel, fałszywy pośrednik, lewe konto. To brzmi niczym scenariusz gangsterskiego filmu, a nie opis działań największej polskiej firmy ubezpieczeniowej.Odpowiedzialność karną powinni ponieść uczestnicy tej oszukańczej transakcji. Nie sposób jednak nie zapytać, gdzie wtedy, gdy miały miejsce opisywane zdarzenia, byli członkowie zarządu PZU? Jak kontrolowała ich działania rada nadzorcza? W jaki sposób nadzór właścicielski sprawowało Ministerstwo Skarbu, które miało większościowy pakiet akcji?PZU i jego siostrzana spółka PZU Życie od dawna były obiektem zainteresowania mediów. Poprzednie kierownictwa obu instytucji przez wiele miesięcy raczyły nas mieszaniną nieudolności i prywaty. Wszystko wskazuje na to, że tej drugiej było znacznie więcej.W końcu ekipy kierownicze największych polskich ubezpieczycieli trafiły pod lupy policji i prokuratury. Szkoda, że tak późno.Ewa Kluczkowska [/INST] Były zarząd PZU akceptował niekorzystne dla firmy umowy, przez co ta straciła w latach 1999-2000 miliony złotych. Pieniądze wyłudzała dobrze zoganizowana grupa, która przelewała środki na konta nieistniejących firm i podstawionych ludzi, posługując się fałszywymi dokumentami. PZU SA od kilku lat skupował w większych miastach działki, na których miały stanąć centra likwidacji szkód i oceny ryzyka. Transakcji w imieniu firmy dokonywała spółka zależna PZU Development, której pracownicy szybko uzyskiwali obszerne pełnomocnictwa. Okazało się jednak, że firma za działki znacznie przepłacała. Transakcjami zainteresowała się prokuratura. Jedną z podejrzanych operacji było kupno w Bydgoszczy działki za 3,7 miliona złotych. Do sprzedawcy trafiło jednak tylko 1,6 miliona. Pozostała kwota wyprowadzona została przez konta dwóch firm. Ostatnia z nich wypłaciła pieniądze tajemniczemu mężczyźnie z Warszawy. W transakcję zamieszanych było kilka firm i kilkanaście osób. Pośrednikiem sprzedaży w tej transakcji nie była żadna z największych firm pośrednictwa z Bydgoszczy, ale spółka z oddalonego o 100 kilometrów od Bydgoszczy Włocławka, która powstała kilka tygodni przed transakcją. Jeden z uczestników operacji, Wojciech Łukasik, zdradził Gazecie Wyborczej szczegóły przesięwzięcia. Łukaszek zarzeka się, że nie miał pojęcia, że operacja, w której wziął udział, służyła praniu pieniędzy. Z pewnością bydgoska transakcja łamie wszelkie przyjęte w biznesie normy. Wygląda na to, że poprzednie kierownictwo PZU nie dbało o odpowiedzialne zarządzanie firmą i naraziło PZU na stratę zaufania i pieniędzy swoich klientów. </s>
<s>[INST] Streść podany po dwukropku tekst: SPRZEDAŻJak obliczyć dochód Darowane akcje i udziały w spółceOd dochodu uzyskanego ze sprzedaży akcji spółki akcyjnej i udziałów spółki z o o. uzyskanych w drodze darowizny trzeba co do zasady zapłacić podatek dochodowy. Dochodem jest w takim wypadku różnica między ceną uzyskaną ze sprzedaży a wartością darowanych akcji z momentu zawarcia umowy darowizny. Taki sposób ustalania dochodu obowiązuje także w razie sprzedaży przez obdarowanego akcji nabytych przez darczyńcę bezpłatnie lub na warunkach preferencyjnych na podstawie ustawy z 1990 r. o prywatyzacji przedsiębiorstw państwowych, a w przyszłości również w razie sprzedaży darowanych akcji uzyskanych przez darczyńcę na podstawie ustawy z 30 sierpnia 1996 r. o komercjalizacji i prywatyzacji przedsiębiorstw państwowych. W świetle art. 17 ust. 1 pkt 6 ustawy o podatku dochodowym od osób fizycznych (dalej: updf) przychody z odpłatnego przeniesienia (sprzedaży, zamiany) tytułu własności udziałów w spółkach, akcji oraz innych papierów wartościowych, należne, choćby nie zostały faktycznie otrzymane, są przychodem z kapitałów pieniężnych. Podatek od dochodów Tylko wyjątkowo, gdy ustawa wyraźnie to przewiduje - podatek dochodowy płaci się od przychodów (np. art. 28 i 30 pkt 1-4 i 6 updf). Podatek płaci się więc od dochodów uzyskanych ze sprzedaży udziałów w spółkach, akcji oraz innych papierów wartościowych. Potwierdza to art. 44 ust. 8 updf normujący sposób opłacania zaliczek na podatek z racji takiej sprzedaży. Wynika z niego jednoznacznie, że podstawą ustalania zaliczki jest dochód z tej sprzedaży. Podatnicy, którzy osiągnęli taki dochód, są obowiązani samodzielnie obliczyć i wpłacić do urzędu skarbowego zaliczkę w wysokości 20 proc. tego dochodu (jeżeli nie jest on objęty zwolnieniem przewidzianym w art. 52 pkt 1 lit. a updf). Co z kosztami Rzecz w tym, iż żaden przepis nie normuje szczegółowo sposobu ustalania dochodu z racji sprzedaży udziałów, akcji, obligacji i innych papierów wartościowych. Dochód zaś to przychód minus koszty jego uzyskania. Obowiązuje więc tu ogólna reguła ustanowiona w art. 22 updf, według której kosztami uzyskania przychodów są wszelkie koszty poniesione w celu ich osiągnięcia , z wyjątkiem wymienionych w art. 23 updf, które dla celów podatkowych nie są za takie uważane.Według zaś art. 23 ust. 1 pkt 38 updf nie uważa się za koszty uzyskania przychodów m.in. wydatków na objęcie lub nabycie udziałów albo wkładów w spółdzielni, udziałów w spółce albo akcji i innych papierów wartościowych. W przepisie tym jednocześnie wyraźnie się zastrzega, iż wydatki takie są jednak kosztem uzyskania przy ustalaniu dochodu ze sprzedaży udziałów, akcji i innych papierów wartościowych. Sprawa jest stosunkowo prosta, gdy np. akcje sprzedaje osoba, która nabyła je w wyniku umowy spółki, w drodze umowy kupna- sprzedaży, a nawet nieodpłatnie lub na warunkach preferencyjnych na podstawie ustawy z 1990 r. o prywatyzacji przedsiębiorstw państwowych czy nowej ustawy z 30 sierpnia 1996 r. o komercjalizacji i prywatyzacji przedsiębiorstw państwowych (akcje uzyskane w trybie tej ostatniej ustawy będzie wolno sprzedać dopiero po upływie dwóch lat od dnia zbycia przez Skarb Państwa pierwszych akcji na zasadach ogólnych, a uzyskane przez pracowników będących członkami zarządu spółki - po trzech latach od tego momentu). Przyjmuje się, że w razie razie sprzedaży akcji otrzymanych nieodpłatnie nie ma kosztu ich nabycia (kosztu uzyskania przychodu), lub inaczej - jest on zerowy. A zatem cały przychód jest dochodem. Gdy akcje zostały nabyte na warunkach preferencyjnych, po obniżonej cenie - kosztem jest cena ich nabycia. Dochodem ze sprzedaży będzie różnica między przychodem (uzyskana cena) a tak ustalonym kosztem nabycia (por. Witold Bień: Dochody z kapitałów i ich opodatkowanie w 1996 r., seria Vademecum Podatnika nr 70, wyd. Difin, str. 100). W razie darowizny A jak przedstawia się kwestia kosztów nabycia, jeżeli sprzedający akcje (udziały w spółce, obligacje, inne papiery wartościowe) nabył je w drodze darowizny? Jak obliczyć dochód ze sprzedaży, od którego będzie płacona najpierw zaliczka na podatek, a potem, po doliczeniu w zeznaniu rocznym do innych dochodów - przypadający na nią podatek? Co będzie w takim wypadku kosztem uzyskania przychodu?Jak sygnalizowali czytelnicy, urzędy skarbowe przyjmowały najpierw, że skoro darowizna jest darmowa, to nabywca nie poniósł żadnych kosztów nabycia akcji, a więc w razie ich sprzedaży, tak jak przy sprzedaży przez pracownika akcji nabytych bezpłatnie, dochód jest równy przychodowi, słowem, podatkiem objęta jest cała kwota uzyskana ze sprzedaży akcji. W takim układzie darowizna akcji uzyskanych przez darczyńcę bezpłatnie zupełnie by się "nie opłacała", zwłaszcza jeśli zważyć, że darowizna o wartości przekraczającej kwoty wolne jest obciążona podatkiem od spadków i darowizn. Oczywiście jeszcze gorsza byłaby kalkulacja w wypadku sprzedaży przez obdarowanego akcji, które darczyńca nabył na warunkach preferencyjnych czy po prostu za cenę rynkową. Wartość z umowy Wedle wyjaśnień Ministerstwa Finansów z lutego 1997 r. przy ustalaniu dochodu ze sprzedaży udziałów i akcji otrzymanych w drodze darowizny przyjmuje się jako koszt uzyskania wartość akcji ustaloną w umowie darowizny. Musi więc być zawarta oficjalna umowa, najlepiej, dla celów dowodowych - na piśmie. Wskazówką interpretacyjną mógł tu być art. 21 ust. 1 pkt 50 lit. b) updf. Dotyczy on wprawdzie zupełnie innej kwestii: zwolnienia z podatku przychodów otrzymanych w związku ze zwrotem udziałów lub wkładów w spółdzielni, wkładów w spółce albo z umorzeniem udziałów lub akcji w spółce mającej osobowość prawną, ale można wyciągnąć z niego wnioski co do sposobu ustalania kosztu nabycia także udziałów w spółkach, akcji czy innych papierów wartościowych uzyskanych przez sprzedającego w wyniku darowizny. Przychody otrzymane w związku ze zwrotem udziałów lub wkładów w spółdzielni, wkładów w spółce albo z umorzeniem udziałów lub akcji w spółce mającej osobowość prawną są zwolnione od podatku dochodowego w części stanowiącej koszt nabycia. W świetle art. 21 ust. 1 pkt 50 lit. b) updf, jeśli nabycie nastąpiło w drodze spadku lub darowizny, ekwiwalentem kosztu nabycia jest wysokość wartości udziałów, wkładów, akcji z dnia nabycia spadku lub darowizny. W wypadku bowiem ich zwrotu lub umorzenia zwolnione od podatku na podstawie tego przepisu są przychody do wysokości ich wartości z dnia nabycia spadku lub darowizny. Analogiczne zasady obowiązują w razie sprzedaży uzyskanych w drodze spadku lub darowizny udziałów w spółce cywilnej, komandytowej, z o.o. Jeżeli ich wartość w momencie darowizny przekracza wspomniane kwoty wolne, będzie trzeba zapłacić podatek od nadwyżki ponad tę kwotę. Wniosek oczywisty Wniosek z interpretacji Ministerstwa Finansów jest oczywisty: w razie zamierzonej sprzedaży akcji nabytych bezpłatnie albo na warunkach preferencyjnych opłaca się najpierw darować je komuś z rodziny. Jeżeli sprzedającym będzie obdarowany, obciążenie podatkowe, przy uwzględnieniu ewentualnej daniny od spadków i darowizn, będzie znacznie mniejsze, niż gdyby akcje te sprzedawał pracownik, który otrzymał je na warunkach preferencyjnych lub nieodpłatnie. Jeżeli więc np. ojciec darował córce w styczniu 1997 r. nabyte bezpłatnie akcje wartości 25.000 zł, powstał przede wszystkim obowiązek zapłacenia podatku od spadków i darowizn. Kwota wolna dla osób należących do I grupy podatkowej (najbliższa rodzina) wynosiła wówczas 6100 zł. Dla ustalenia, czy limit ten nie został przekroczony, sumuje się wszystkie darowizny między tymi samymi osobami z ostatnich pięciu lat. Podatek od spadków i darowizn płaci się od nadwyżki ponad kwotę wolną, tutaj więc od 18.900 zł. Obliczony według skali dla nabywców z I grupy podatkowej, wynosiłby 933 zł. Jeżeli córka akcje te sprzeda np. za 30.000 zł, zapłaci podatek (najpierw w formie zaliczki) od różnicy, czyli od 5000 zł. Ponieważ dochody ze sprzedaży akcji, udziałów itd. sumuje się w zeznaniu podatkowym z innymi dochodami opodatkowanymi na zasadach ogólnych, faktyczne obciążenie podatkiem dochodu ze sprzedaży tych walorów będzie zależeć od wysokości zsumowanego dochodu tej osoby i wynosić w 1997 r.: 20, 32 lub 44 proc. Gdy np. cała kwota dochodu ze sprzedaży akcji przypada na dochód opodatkowany stawką 44 proc., w podanym przykładzie obciążone nią będzie tylko 5000 zł, a podatek dochodowy wyniesie 2200 zł (5000 zł x 44 proc.). Obciążenie na rzecz fiskusa, łącznie z podatkiem od spadków i darowizn, wyniesie 3133 zł (933 zł + 2200 zł). Gdyby zaś sprzedawała je osoba (pracownik), która nabyła je na warunkach preferencyjnych lub bezpłatnie, jej obciążenie byłoby znacznie wyższe. Jak już bowiem wspomniano, przy sprzedaży akcji otrzymanych bezpłatnie (darmo) koszt ich nabycia (koszt uzyskania przychodu) jest zerowy. Przychód ze sprzedaży jest więc równy dochodowi. Podatkiem ustalonym według skali, po doliczeniu dochodu ze sprzedaży, obciążona byłaby cała uzyskana cena, a zatem w naszym przykładzie - 30.000 zł.Sprzedający takie akcje pracownik, jeżeli kwota uzyskana ze sprzedaży w całości mieściłaby się w dochodach opodatkowanych stawką 44 proc., oddałby fiskusowi 13.200 zł. Liczby te mówią same za siebie. Zwolnienie ograniczone Przypomnijmy jeszcze, że zaliczkę na podatek dochodowy od dochodu ze sprzedaży udziałów, akcji, obligacji i innych papierów wartościowych osoba, która uzyskała dochód ze sprzedaży akcji nabytych na warunkach preferencyjnych lub bezpłatnie albo z takich akcji otrzymanych w darowiźnie, musi obliczyć samodzielnie i wpłacić do urzędu skarbowego najpóźniej do 20 miesiąca następującego po tym, w którym uzyskała dochód. W tym samym terminie ma obowiązek złożyć deklarację o wysokości tego dochodu (PIT-13). Dochód z akcji musi uwzględnić następnie w zeznaniu rocznym, dopisując go do innych w nim wykazanych. To samo dotyczy sprzedaży uzyskanych w darowiźnie udziałów w spółce z o.o., cywilnej, komandytowej. Na podstawie bowiem art. 52 updf do 31 grudnia 2000 r. zwolnione od podatku dochodowego są tylko dochody (czyli różnica między ceną nabycia a ceną sprzedaży) uzyskane ze sprzedaży akcji dopuszczonych do obrotu publicznego, nabytych na podstawie publicznej oferty, na Giełdzie Papierów Wartościowych albo w regulowanym pozagiełdowym obrocie publicznym. Zwolnienie to więc nie obejmuje akcji otrzymanych w drodze darowizny lub np. nabytych na zasadach preferencyjnych przez pracowników prywatyzowanych firm, z których powstały spółki giełdowe.IZABELA LEWANDOWSKA [/INST] Od dochodu uzyskanego ze sprzedaży akcji spółki akcyjnej i udziałów spółki z o o. uzyskanych w drodze darowizny płaci się podatek dochodowy. W świetle ustawy o podatku dochodowym od osób fizycznych przychody z odpłatnego przeniesienia tytułu własności udziałów w spółkach, akcji oraz innych papierów wartościowych są przychodem z kapitałów pieniężnych. Przepisy nie ustalają sposobu ustalania dochodu ze sprzedaży udziałów, akcji, obligacji i innych papierów wartościowych ani sposobu obliczania kosztów uzyskania przychodu. Urzędy skarbowe przyjmowały, że w przypadku darowizny koszt nabycia jest zerowy, a podatkiem obejmowano całą kwotę uzyskaną ze sprzedaży akcji. Ministerstwo Finansów wyjaśnia, że przy ustalaniu dochodu ze sprzedaży udziałów i akcji otrzymanych w drodze darowizny koszt uzyskania to wartość akcji ustalona w umowie darowizny.Przy sprzedaży akcji nabytych bezpłatnie albo na warunkach preferencyjnych najlepiej darować je najpierw komuś z rodziny, wtedy obciążenie podatkowe będzie mniejsze.Należy pamiętać o wpłaceniu zaliczki na podatek dochodowy od sprzedanych akcji nabytych na warunkach preferencyjnych lub bezpłatnie. </s>
<s>[INST] Streść podany po dwukropku tekst: Prawa własności stołecznych scenZagrać we własnym domuJAN BOŃCZA-SZABŁOWSKIZdecydowana większość warszawskich teatrów nie ma prawa własności do użytkowanych przez siebie budynków. Sceny zlokalizowane są często w dość nietypowych miejscach. Założony przez Erwina Axera Teatr Współczesny mieści się na plebanii, Teatr Mały - w domu towarowym, Ateneum w budynku kolejarzy, w Baju była niegdyś bożnica, zaś budynek Teatru na Targówku miał być pierwotnie stacją metra.Pomysł, by kilkanaście teatrów stołecznych podlegało aż czterem podmiotom prawnym, mógłby być świetną pożywką dla twórców teatru absurdu. Są bowiem cztery teatry wojewódzkie, pięć powiatowych, dwanaście scen podlega władzom miejskim, a trzy resortowi kultury. Wysokość dotacji nie zależy od poziomu artystycznego, lecz szczodrości organu założycielskiego.Władze Warszawy zastanawiały się niedawno, czy przy stale rosnącym czynszu przynajmniej dla kilku teatrów wynajmujących sale nie warto by poszukać nowych siedzib, w budynkach należących do miasta. Zdaniem Jana Budkiewicza, przewodniczącego podkomisji kultury i sztuki Rady m.st. Warszawy, miasto powinno znaleźć nową siedzibę dla Teatru Muzycznego Roma, Teatru Nowego oraz natychmiast wyjaśnić sytuację prawną założonego przez Tadeusza Łomnickiego Teatru Na Woli.- Na zebraniu podkomisji kultury uznaliśmy, że sprawa Teatru Na Woli nadaje się do prokuratora. Dyrektor placówki Bogdan Augustyniak prowadzi bardzo trudne rozmowy na temat prawa własności z zajmującym część budynku bankiem. Nie wiedzieć czemu, nie ma żadnego wsparcia ze strony dzielnicy. A sprawa jest skomplikowana, bo miejsce, gdzie znajduje się sala teatralna, należy do banku, zaś okalający parking - do teatru.- Władze dzielnicy od kilku lat opóźniają, a nawet blokują, formalne wydanie tytułu własności działki przyznanej Teatrowi Na Woli jeszcze za czasów jego założyciela Tadeusza Łomnickiego - mówi Bogdan Augustyniak. - Równocześnie te same władze udzielają zgody na budowę w sąsiedztwie teatru kilku spółkom developerskim; a te plac będący własnością teatru traktują jak mienie niczyje.Konieczna jest przeprowadzka kierowanego przez Adama Hanuszkiewicza Teatru Nowego. Ponieważ budynek, w którym mieści się scena, jest własnością prywatną, władze miasta nie chcą przeprowadzić w nim remontu ani modernizacji. Pojawił się projekt budowy nowej sceny dla zespołu Hanuszkiewicza na sąsiedniej, należącej do miasta działce. Budynek zostałby wykorzystany również na siedzibę Teatru Muzycznego Roma. Pomysł uznano za dyskusyjny. Przeciwnicy chętnie przeciwstawiali tę budowę innym, ich zdaniem, pilniejszym. Ale były też głosy poparcia.- Kłopoty lokalowe Teatru Nowego i Romy są tak duże, że każdej szansie uzyskania przez nie nowego budynku można tylko przyklasnąć - mówi Kazimierz Kaczor, prezes ZASP. - Wszystkie pozostałe teatry warszawskie wymagają co najmniej solidnych remontów. Ich stan techniczny w porównaniu do standardów europejskich jest po prostu opłakany.Zainteresowane strony są zgodne, że należałoby jak najszybciej uregulować sytuację własnościową Teatru Muzycznego Roma. Są jedynie rozbieżności co do sposobu rozwiązania.- Co miesiąc płacimy kurii ok. 150 tys. zł, nie mając faktycznie żadnej perspektywy na przyszłość - mówi Jan Budkiewicz. - Kuria biskupia zaproponowała, że przekaże Romę za Pałac Prymasowski. Taka wymiana jednak nie wchodzi w rachubę, bo pod koniec lat 80. pałac kupiły Zjednoczone Przedsiębiorstwa Rozrywkowe. Teatr Roma wymaga remontu. Dzisiejszy stan gmachu zagraża bezpieczeństwu ludzi. Rozważaliśmy więc np. przeprowadzkę Romy do Sali Kongresowej, lub adaptację dla jej potrzeb budynków dawnej elektrociepłowni na Powiślu. Niestety oba warianty okazały się niemożliwe do realizacji.- Roma rzeczywiście wymaga remontu, bo przez wiele lat traktowana była jak mienie niczyje - przyznaje Wojciech Kępczyński, dyrektor teatru. - Jednak pomysły przenosin do elektrociepłowni lub Sali Kongresowej uważam za kuriozalne. Strona kościelna wykazywała w rozmowach o ewentualnej wymianie dużo dobrej woli. Skoro Pałac Prymasowski nie wchodzi w grę, należałoby zaproponować inny obiekt. Stanowczo uważam, że Roma powinna pozostać w dotychczasowej siedzibie, która ma nie tylko wspaniałą historię, ale teraz dzięki sponsorom, będzie jednym z najnowocześniejszych i najlepiej wyposażonych teatrów muzycznych w Polsce. A poza tym nie należy zapominać o czymś takim jak genius loci.Związek emocjonalny z miejscem mocno akcentuje też Maciej Englert, dyrektor Teatru Współczesnego: - Paradoks polega na tym, że zarówno działka, na której stoi teatr, jak i sam budynek należą do parafii św. Zbawiciela, natomiast plac obok, na którym stoi barak, jest własnością teatru. O przenosinach w inne miejsce nie ma mowy, bo oczywiście chcemy zachować historyczny gmach teatru. Zastanawiamy się jednak, czy nie udałoby się na naszym placu wznieść budynku dla parafii, a potem wymienić się działkami. Bez wsparcia finansowego ze strony miasta lub jakiegoś inwestora tej sprawy nie rozwiążemy.O konieczności rozbudowy Teatru Polskiego i przeniesieniu tam Sceny Kameralnej mówi dyrektor naczelny placówki Jerzy Zaleski. - W dobudowanej części znalazłaby się zarówno Scena Kameralna jak i sale prób. Po wybudowaniu nowych pomieszczeń nie tylko polepszyłyby się warunki pracy (duża scena nie ma do dziś sali prób), ale nie musielibyśmy płacić wysokiego czynszu za Scenę Kameralną i będąc w jednym budynku moglibyśmy zmniejszyć liczbę etatów obsługi technicznej.Niecodzienną sytuację lokalową mają Teatr Kwadrat i Teatr Mały: - Polimex, któremu płacimy czynsz, nie jest jeszcze właścicielem budynku. W sądzie toczy się proces o prawo własności - twierdzi Edmund Karwański, dyrektor Kwadratu. - Na Czackiego Kwadrat ma jedynie scenę, widownię i garderoby. Zaplecze rozlokowane jest w innych punktach miasta. Niewielki magazyn - w piwnicy na Płockiej, na Cichej zaś mamy kawałek placu, gdzie ustawiliśmy kontenery. Mieści się tam malarnia i magazyn dekoracji. Co roku chcą nam to zburzyć, ale na moje prośby odwlekają tę decyzję. Gdy pozbędziemy się tego zaplecza, nie będzie teatru.- Teatr Mały płaci czynsz aż dwóm instytucjom - mówi dyrektor Mieczysław Marszycki. - Kinu Relax, które ma prawo własności do podziemnej części teatru, czyli sceny, szatni i widowni, oraz Domom Towarowym Centrum, do których należy część pomieszczeń teatralnych na parterze. Korzystając z przebudowy Domów Centrum chcieliśmy zrobić oddzielne, bezkolizyjne wejście, ale sprawa nie jest prosta, bo przechodziłoby ono przez teren istniejącego niegdyś kiosku. O tę kilkumetrową działkę wiedzie spór Ruch.Nieuregulowane prawo własności da znać o sobie wkrótce w przypadku Teatru Baj. - Historii naszej siedziby można by poświęcić grubą księgę - uważa Krzysztof Niesiołowski, dyrektor Baja. - Zajmujemy część budynku, który w 1914 roku wybudowany został przez gminę żydowską. Była tu bursa, szkoła oraz jedyna w Polsce bożnica zbudowana w kształcie rotundy. Tam, gdzie jest dziś nasza scena, po wojnie był dom modlitwy, który Towarzystwo Społeczno-Kulturalne Żydów przebudowało na Teatr Żydowski. Bożnicę rozebrano w 1955 roku. Teatr zaś przeniósł się na ulicę Królewską, a potem na plac Grzybowski. Co ciekawe, po przeprowadzce Teatru Żydowskiego, TSKŻ nie tylko udostępniło salę teatralną Bajowi, ale do 1968 roku płaciło za niego czynsz. Teraz gmina żydowska stara się o prawo własności do swoich budynków. Nie czuję zagrożenia dla teatru. Po prostu, komu innemu będziemy płacić czynsz.Budowa drugiej jezdni ulicy Prostej spowoduje konieczność wyburzenia części budynków należących do Muzeum Techniki dawnych Zakładów Norblina, w których ma siedzibę Scena Prezentacje.- Budowa nowej jezdni to nieokreślona przyszłość, więc chwilowo nie ma zagrożenia dla teatru - uważa inż. Jerzy Jasiuk, dyrektor Muzeum Techniki. - Teren Zakładów Norblina, mieszczący się w samym centrum stolicy, szczególnie w ostatnich latach wydaje się jednak łakomym kąskiem. Zgłaszają się inwestorzy, którzy chcą zlokalizować tu sklepy, restauracje itp. A ponieważ kapitalizm wchodzi do nas dość bezwzględnie, wszystko jest możliwe. [/INST] Wiekszość stołecznych teatrów nie ma prawa własności do użytkowanych przez siebie budynków. Z powodu stale rosnącego czynszu władze Warszawy myślą o znalezieniu dla niektórych z nich nowych siedzib. Nowej siedziby pilnie potrzebują Teatr Roma i Teatr Nowy, których budynki są w fatalnym stanie. Niechętni przenosinom są dyrektorzy teatrów związani ze swoimi siedzibami emocjonalnie. Trzeba wyjaśnić skomplikowana sytuację prawną Teatru Na Woli. </s>
<s>[INST] Streść podany po dwukropku tekst: PLUSKWA MILENIJNAMinister Marek Biernacki spędzi sylwestra w MSWiAPaństwo podwyższonej gotowościInformatycy nie będą mieć w tym roku sylwestra - tak można podsumować informacje o przygotowaniach do problemu roku 2000, które zebrała "Rzeczpospolita". Nie będą też świętować policjanci, strażacy i wojsko. Służby mundurowe postawiono w stan podwyższonej gotowości. Wszystkie instytucje podkreślają kluczową rolę energetyki. Kogokolwiek spytać - banki, szpitale, firmy telekomunikacyjne - każdy uważa, że będzie dobrze, o ile energetyka nie zawiedzie.Rząd twierdzi, że Polska jest dobrze przygotowana do problemu roku 2000 (PR 2000). Premier Jerzy Buzek nie wyklucza, że "mogą się zdarzyć drobne zakłócenia", ale zapewnia, że "wszystkie zasadnicze systemy", takie jak energetyczny czy bankowy, są dobrze przygotowane. Szef Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Administracji Marek Biernacki, który koordynuje te przygotowania, ocenia, że jesteśmy gotowi poradzić sobie z problemem związanym ze zmianą daty "w 92 procentach". Na wszelki wypadek spędzi jednak sylwestra w MSWiA.Japonia wita wcześniejMinisterstwa, urzędy wojewódzkie i samorządy organizują w sylwestra dyżury sztabów antykryzysowych. Zapewniają też, że - zgodnie z zarządzeniem premiera - przygotowały plany awaryjne na wypadek problemów ze sprzętem elektronicznym w pierwszych dniach 2000 roku.Informacje o najważniejszych wydarzeniach będzie zbierać Centrum Zarządzania Kryzysowego.- Za przygotowania do PR 2000 odpowiada nie tylko rząd - podkreśla rzecznik MSWiA Marcin Trzciński. - Jesteśmy krajem zdecentralizowanym. Odpowiedzialność ponoszą także samorządy.Resort spraw wewnętrznych przygotował plany na wypadek różnych zagrożeń - w sferze obronności i bezpieczeństwa (np. nieoczekiwany atak rakiet "urwanych z uwięzi", awarie sieci energetycznych i rurociągów), gospodarczej (np. brak możliwości korzystania z kart płatniczych, zakłócenia w pracy giełdy, awarie kas fiskalnych w sklepach) i sferze społecznej (np. panika).- Nie wiemy, co się stanie, bo PR 2000 nikt jeszcze nie przeżył - mówi Marcin Trzciński. - Ale mamy szczęście, bo kilka godzin przed nami Nowy Rok będą witać np. Japonia, Korea czy Tajwan. Będziemy na bieżąco sprawdzać doniesienia z tych krajów.Pojawiają się informacje, że wiele elektrowni nuklearnych w krajach byłego ZSRR nie jest przygotowanych na zagrożenie milenijną pluskwą. Trzciński zapewnia, że rząd i na to jest przygotowany - pracować będą wszystkie placówki badające skażenie radioaktywne.Mundurowe gotoweSłużby mundurowe mają w każdego sylwestra więcej pracy niż na co dzień. W tym roku doszło jeszcze zagrożenie PR 2000.W Komendzie Głównej Policji oraz wszystkich komendach wojewódzkich i powiatowych w sylwestra będą działać sztaby kryzysowe. Tak jest co roku, ale tym razem znajdą się w nich dodatkowo specjaliści od łączności i informatyki. Policja zapewniła sobie własne zasilanie i łączność.Podobnie zabezpieczyła się straż pożarna. W połowie grudnia zadecydowano też, że ostatniego dnia roku prawie wszyscy strażacy mają się stawić w swych jednostkach.Do PR 2000 przygotowane jest wojsko. - Służby dyżurne będą stale gotowe do reagowania w sytuacjach kryzysowych. Współdziałamy w tej dziedzinie z NATO - zapewnia rzecznik MON, płk Eugeniusz Mleczak.Do zagrożeń związanych z PR 2000 przygotowują się służby specjalne. Zarówno Wojskowe Służby Informacyjne, jak i UOP przygotowały plany na wypadek awarii w pierwszych dniach stycznia. Specjaliści obu służb będą dyżurować w nocy z 31 grudnia na 1 stycznia.Sterowanie rękąWiększość instytucji zapewnia, że przygotowała i przetestowała plany awaryjne. Ponieważ - jak sądzą - sami zrobili wszystko, za najpoważniejsze zagrożenie uważają przerwy w dostawie energii. W agregaty prądotwórcze wyposażyła swoje obiekty Gazownia Warszawska. Miejskie Przedsiębiorstwo Wodociągów i Kanalizacji w Warszawie ma ręczny system sterowania. Jest też duża rezerwa wody. Gorzej, gdy zabraknie prądu na dłuższy czas i przestaną pracować pompy.Takich problemów nie będą mieć wodociągi krakowskie. - Ludzie mogą być spokojni. Produkcja wody nie jest sterowana komputerowo - mówi Wojciech Mamak, główny informatyk krakowskich wodociągów.Producenci energii, czyli elektrownie, zapewniają, że w kraju jest 20-procentowa rezerwa i nie będzie skoków napięcia. Przedstawiciele elektrowni, zapewniając o swojej gotowości, pytają, czy tak samo przygotowani są dostawcy energii.- Wszyscy spędzają sylwestra w firmie - mówi o kierownictwie Polskich Sieci Elektroenergetycznych rzeczniczka PSE Regina Wegnerowska. Kierownictwo PSE zostało włączone w skład specjalnego sztabu, który będzie czuwał nad pracą systemu.Respiratory muszą działaćDo zmiany daty starannie przygotowują się szpitale. - Będzie większa obsada lekarska, pielęgniarska, dodatkowe dyżury na niektórych oddziałach - mówi dr Marek Migdał z Centrum Zdrowia Dziecka w Warszawie. - Moment zmiany daty przejdziemy na awaryjnym zasilaniu.- Szpitale muszą być zawsze przygotowane na awarie, by nie wysiadły respiratory - dodaje Krzysztof Bik, dyrektor Centrum Zdrowia Matki Polki w Łodzi.Skomplikowane struktury zabezpieczające przed problemem milenijnym powołał Zakład Ubezpieczeń Społecznych. Pełnomocnicy ds. PR 2000 oraz zespoły antykryzysowe działają w centrali i w każdym z 52 oddziałów. Od dzisiaj zespoły będą pełniły całodobowe dyżury. Czy to oznacza, że nie będzie opóźnień w wypłacie rent i emerytur? - Pieniądze na wypłaty z początku stycznia prześlemy poczcie do 29 grudnia - mówi Anna Warchoł, rzeczniczka ZUS.Telekomunikacja Polska ma sztaby kryzysowe w centrali i w terenie. - Zarząd nie jest w to zaangażowany, ale będzie informowany na bieżąco - zapewnia Michał Potocki z Biura Prasowego Telekomunikacji.Pełne bankomaty Polski system bankowy nie obawia się problemu roku 2000 - twierdzi Związek Banków Polskich.Krzysztof Mielnicki, rzecznik NBP mówi, że "w przypadku stanowisk o strategicznym znaczeniu dla NBP zwiększenie dyspozycyjności jest niezbędne".W innych bankach też będą dyżury. - Jest to także związane z zamknięciem finansowym roku. Będą i informatycy, i księgowe - mówi Sebastian Łuczak z Pekao SA.Na wszelki wypadek 31 grudnia banki nie będą obsługiwać klientów. Każdy klient otrzyma historię i saldo swego tegorocznego rachunku, który bank wydrukuje dzień wcześniej. Cały czas czynne będą bankomaty. Rozliczająca transakcje kartami płatniczymi firma PolCard zapewnia, że nie będzie żadnych problemów.Kolej korzysta z 33 źródeł energii i - jak zapewnia - wszystkie będą działać 1 stycznia. Na wszelki wypadek na stacjach przygotowano baterie i agregaty, a do kas trafiły stare bloczki biletowe, na wypadek awarii kas. W rezerwie będą czekać lokomotywy spalinowe.W polskich liniach lotniczych działać będzie sztab kryzysowy pod przewodnictwem prezesa LOT. Na 1 stycznia LOT zaplanował jeden rejs czarterowy. Bernadeta Waszkielewicz, Andrzej StankiewiczOkreśleń jest wiele - pluskwa milenijna, problem roku 2000 (PR 2000), Y2K - ale wszystkie oznaczają jedno: o północy z 31 grudnia 1999 na 1 stycznia 2000 wiele setek milionów urządzeń elektronicznych na całym świecie może przestać działać, bo nie będzie w stanie poprawnie odczytać daty. Przez wiele lat programiści kodowali rok w postaci dwóch ostatnich cyfr. Urządzenia wykorzystujące daty mogą zacząć niepoprawnie działać przy przejściu z roku 1999 (zapisanego jako "99") na rok 2000 ("00"). Błędne działania urządzeń cyfrowych wystąpią szczególnie w pierwszych sekundach Nowego Roku - może dojść do katastrof i poważnych awarii. Błędne działanie systemów związane z PR 2000 może objawiać się przez wiele miesięcy. [/INST] Po północy z 31 grudnia 1999 na 1 stycznia 2000 wiele setek milionów urządzeń elektronicznych na całym świecie może przestać działać, bo nie będzie w stanie poprawnie odczytać daty. Sytuacja ta określana jest jako problem roku 2000 lub pluskwa milenijna. Rząd twierdzi, że Polska jest dobrze przygotowana do tego problemu. Ministerstwa, urzędy wojewódzkie i samorządy organizują w sylwestra dyżury sztabów antykryzysowych. Resort spraw wewnętrznych przygotował plany na wypadek różnych zagrożeń. Postawiono w stan podwyższonej gotowości służby mundurowe. Do zagrożeń związanych z PR 2000 przygotowują się też m.in. szpitale, banki, firmy telekomunikacyjne, kolej i linie lotnicze. Większość instytucji za najpoważniejsze zagrożenie uważa przerwy w dostawie energii. </s>
<s>[INST] Streść podany po dwukropku tekst: STANY ZJEDNOCZONEDziałacze chrześcijańscy oburzają się, kiedy nazywa się ich fundamentalistamiWyzwanie Pierzastego WężaRYS. JAN BONAWENTURA OSTROWSKIWOJCIECH KLEWIECW parku miejskim w San Jose w Kalifornii stanął posąg Pierzastego Węża - Quetzalcoatla. Wielu mieszkańców drażni widok olbrzymiej, ważącej blisko 10 ton bryły. Jak twierdzą świadkowie, rzeźba wcale nie przypomina indiańskiego boga, wywołuje natomiast mieszane wrażenia estetyczne. Miejscowych chrześcijan dodatkowo wzburzyła świadomość, że budowa pomnika ku czci pogańskiego bóstwa pochłonęła blisko pół miliona dolarów z kasy miasta, które nosi imię św. Józefa.Przeciwnicy posągu wnieśli więc sprawę do sądu. W ubiegłym roku wymiar sprawiedliwości orzekł, że nie ma nic niestosownego w obecności figury przedstawiającej boga Azteków i Majów w jednym z publicznych parków Doliny Krzemowej, światowego zagłębia techniki komputerowej. Sąd orzekł, że rzeźba jest dziełem "sztuki świeckiej", a nie przykładem "symboliki religijnej". Sługom Temidy nie udało się bowiem odnaleźć żyjących wyznawców Qutzalcoatla.Straszydło na piedestaleTrzy dni wcześniej ten sam sąd uznał jednak, że krzyż, który od ponad 60 lat stoi na jednym ze wzgórz okalających inne kalifornijskie miasto - San Francisco - nie może być własnością publiczną. Krzyż jest symbolem jednej tylko religii i jego obecność w miejscu publicznym pozostaje w sprzeczności z obowiązującą w Kalifornii konstytucyjną zasadą neutralności władzy wobec kwestii religijnych - zadecydowali sędziowie. Niedawno Sąd Najwyższy nie zgodził się uznać krzyża za "kulturalną atrakcję" San Francisco, i w ten sposób ostatecznie podtrzymał orzeczenie sądu niższej instancji.Dla niektórych decyzje dotyczące krzyża i figury Quetzalcoatla są kolejnymi przejawami kampanii, jaką w USA ośrodki laickie prowadzą przeciw religii. - Środowiska świeckie usiłują usuwać symbole religijne z życia publicznego. Nie sądzę, aby statua na wzgórzu w San Francisco naruszała czyjeś prawa czy raziła uczucia - powiedział "Rzeczpospolitej" w rozmowie telefonicznej Peter Wilkes, pastor South Hill Community Church, jednego z protestanckich kościołów w San Jose. - Nie zapominajmy, że Ameryka to kraj bardzo religijny, ponad 90 procent ludzi wierzy w Boga. Trzeba pamiętać o mniejszościach, ale przecież większość też ma swoje prawa - uważa duszpasterz. Tymczasem posąg Quetzalcoatla w parku miejskim w San Jose był dla większości wyzwaniem. Nie dość bowiem, że za publiczne pieniądze stworzono dzieło, które - jak twierdzi pastor Wilkes - nikomu się nie podoba, to na dodatek powstało miejsce kultu pogańskiego. - Znalazła się grupa ludzi związanych z ruchem New Age, którzy zbierali się u stóp posągu Quetzalcoatla i oddawali mu cześć. Mamy tę scenę zarejestrowaną na taśmie wideo. Oczywiście nie chcemy wyolbrzymiać znaczenia grupy wyznawców New Age, niemniej nie da się zaprzeczyć, że ktoś przychodził do parku, aby wielbić Pierzastego Węża. Sąd jednak zignorował to zjawisko, uznając pogański rytuał za religię wymarłą - mówi pastor. Wykradzione słowoPrzeciwników posągu Quetzalcoatla brytyjski tygodnik "Economist" określił mianem "chrześcijańskich fundamentalistów". - Nie podoba mi się ta definicja. W Ameryce słowo "fundamentalista" ma zabarwienie pejoratywne, oznacza kogoś, kto występuje przeciw rozumowi i logice. Odnosi się często do osób słabo wykształconych, które myślą w sztywny sposób. Ja przez 16 lat uczyłem przedmiotów ścisłych na różnych uniwersytetach. Publikowałem prace naukowe, niektóre zostały nawet przetłumaczone na polski - mówi pastor Wilkes. - Jestem głęboko przekonany, że intelektualne racje chrześcijaństwa są przytłaczające. Obawiam się zatem, że określenie "fundamentalista" nie bardzo do mnie pasuje.Wypowiedź pastora przypomina, że pojęcie "fundamentalizm", kiedyś odnoszące się do ideologii amerykańskich protestantów, którzy uważali, że wszelkimi dziedzinami życia powinny kierować nakazy Biblii, źródła jedynej prawdy, dziś zostało zawłaszczone na użytek propagandy i mediów. Za sprawą wiadomości przekazywanych z niektórych krajów może się bowiem często zrodzić przekonanie, że fundamentalista - islamski, chrześcijański, czy jakikolwiek inny - jest nie tylko fanatykiem religijnym, gotowym narzucać swą wiarę pozostałym, ale też zbrodniarzem. Dowiadujemy się więc, że to fundamentaliści, a nie terroryści podrzynają gardła pasażerom autobusów w Algierii, szykują się do ataku na życie papieża lub detonują bomby w izraelskich kawiarniach. Nic dziwnego zatem, że ludzie wiernie przestrzegający nakazów swej religii - czyli po prostu prawdziwie wierzący - nie życzą sobie, aby opisywać ich za pomocą tych samych pojęć, jakich używa się wobec terrorystów. - Nie jesteśmy fundamentalistami - zapewnił "Rzeczpospolitą" wielebny P.T. Mammen, jeden z protestanckich duchownych zaangażowanych w akcję obrony krzyża w San Francisco. - Co więcej, nasza grupa składa się nie tylko z osób wierzących. Poparło nas wielu mieszkańców, którzy po prostu przyzwyczaili się do obecności krzyża, a także rozmaite organizacje, niekoniecznie religijne. 95 proc. osób mieszkających w San Francisco chce, aby krzyż pozostał tam, gdzie się znajduje - twierdzi pastor. Nie wszystko straconePrzez ponad 60 lat wydawało się, że mierzący blisko 30 metrów krzyż w San Francisco - ponoć najwyższy w Ameryce - nikomu nie przeszkadzał. U jego podnóża odbywały się uroczystości religijne i pikniki. Aż okazało się, że obecność krzyża jest niezgodna z konstytucją i o jego losach musiał stanowić sąd. Jak do tego doszło? - Sprawę krzyża 10 lat temu skierowała do sądu grupa ok. 20 osób, wśród nich byli m.in. działacze ruchu na rzecz świeckości państwa. Wytoczyli miastu proces - mówi pastor Mammen. W wyniku utarczek sądowych zapadło orzeczenie, które pozwala przypuszczać, że w batalii o symbole religijne zwycięstwo odnieśli zwolennicy państwa świeckiego. Niewykluczone zatem, że w przyszłości dojdzie do próby zmiany nazwy miasta San Francisco, która jednoznacznie kojarzy się z katolicyzmem. Podobne zwycięstwo strona świecka odniosła też w San Jose. O ile jednak w przypadku posągu Quetzalcoatla działacze chrześcijańscy, jak się wydaje, stoją na straconej pozycji - usunięcie posągu z parku jest bardzo kosztowne, Pierzasty Wąż pozostaje więc tam i nikt nie wie, co z nim zrobić - o tyle w walce o krzyż w San Francisco nie wszystko wydaje się stracone. Wielebny Mammen wątpi na przykład, czy krzyż zostanie rozebrany. - Teren, na którym figura się znajduje, został kiedyś podarowany miastu. Jeśli więc miasto przekaże ziemię prywatnej osobie, towarzystwu czy związkowi religijnemu - a można przypuszczać, że tak się stanie - wówczas krzyż będzie mógł pozostać na swoim miejscu - mówi pastor.Czy jednak w państwie świeckim wierzący mają prawo toczyć spór o obecność wartości i symboli religijnych w życiu publicznym wówczas, kiedy nie wszyscy sobie tej obecności życzą? Czy nie zostaje tu naruszona wolności sumienia innych? Pastor Mammen nie ma wątpliwości. - Wierzący nie żyją we własnym, oderwanym świecie. Są aktywni na arenie politycznej, uczestniczą w wydarzeniach dotyczących zarówno wspólnoty, jak i kraju. Nie ma w tym nic niewskazanego, że publicznie upominają się o swe prawa.Podobnego zdania jest pastor Wilkes. - Prawo polega na tym, że jedni narzucają poglądy lub wartości innym. Pytanie zatem nie powinno brzmieć: czy wolno narzucać wartości religijne, lecz: jakie wartości wolno narzucać. Chidzi także o metody. Pastor Wilkes przypomina, że kiedy państwo wymusza coś na obywatelach, narusza wolność sumienia. Na tym jednak opiera się istnienie państwa prawa, w którym działają mechanizmy demokracji. Dlatego też - uważa wielebny Peter Wilkes - wierzący, jak wszyscy pozostali, mają prawo głosić swe wartości, lecz nie mogą narzucać ich siłą. Powinni raczej troszczyć się o przekonanie większości do swoich racji i urzeczywistniać swe cele za pomocą metod demokratycznych.Cele i środkiW prowadzeniu publicznych batalii wielebny Wilkes zdobył niemałe doświadczenie. W oczach wielu mieszkańców Doliny Krzemowej pastor uchodzi bowiem za jednego z tych duchownych, którzy stoją na czele opozycji przeciw zalegalizowaniu związków homoseksualistów. Warto zauważyć, że lokalna prasa obiektywnie przyznaje, iż pastor nie wygląda na uczestnika prawicowej krucjaty. Liczący 59 lat duchowny ubiera się w czarną, skórzaną kurtkę, nosi niedbale eleganckie spodnie i sportowe koszule.- To prawda, że nie przepadam za garniturem i krawatem. W niedzielę jednak staram się wyglądać porządnie - mówi duchowny. Pastor nie przepada również za tym, że opisuje się go jako przedstawiciela "prawicy religijnej". Jak wiadomo, ruch określany tym mianem i skupiający kilka milionów wierzących różnych wyznań, miał wielki udział w zwycięstwie, jakie Partia Republikańska odniosła w wyborach do Kongresu trzy lata temu. - Niekiedy potrafię być bardzo radykalny, i to wcale nie w tych dziedzinach, które są bliskie prawicy. Gdy chodzi o biednych lub o przeciwstawianie się rasizmowi, bliżej mi raczej do lewicy - podkreśla. Zaangażowanie w wielką politykę, jak na przykład walkę przeciw szczególnym prawom dla homoseksualistów, pastor uznaje jednak za niewielką część swej działalności publicznej. - Naszym głównym zadaniem jest służba - mówi. Na co dzień włącza się więc z wiernymi w takie akcje, jak sprzątanie miasta (niedawno zmobilizowali kilka tysięcy osób, które usuwały w San Jose graffiti). Na szczeblu lokalnym współpracuje z politykami. - Przemawiamy głośno dopiero wówczas, kiedy widzimy, że społeczeństwo obiera niewłaściwy kierunek w sprawach moralnych - twierdzi duchowny.W jaki sposób dążą do osiągnięcia swych celów? Przede wszystkim zachęcają wiernych do działania, aby w sprawach, o które toczy się walka, pisali do polityków, wywierali nacisk na przedstawicieli władz. - Pod petycją wyrażającą sprzeciw wobec zalegalizowania związków homoseksualistów w ciągu około dwóch tygodni zebraliśmy 60 tysięcy podpisów - zarówno w kościołach protestanckich, jak i katolickich - zapewnia pastor. Przedostać się na łamyNieocenionym narzędziem okazują się też media. - W marcu ubiegłego roku zamieściliśmy duże, płatne ogłoszenie w poczytnej miejscowej gazecie "Metro". Wyjaśniliśmy, dlaczego sprzeciwiamy się małżeństwom homoseksualistów, podpisali się przywódcy 200 związków kościelnych. "Metro" jest pismem liberalnym i popiera sprawę gejów, więc nasze poglądy nie miały zbyt wielu szans, aby przedostać się na łamy. Gazeta nie mogła jednak odmówić opublikowania ogłoszenia. Gdyby to uczyniła, byłoby to wbrew prawu o wolności słowa - mówi pastor. - Później zrobiło się o nas głośno, trafiliśmy do radia i telewizji.Ostatecznie decyzję w sprawie małżeństw homoseksualnych w Kalifornii zawieszono. To z pewnością sukces "chrześcijańskich fundamentalistów" z San Jose. Inaczej sprawy mają się w przypadku posągu indiańskiego boga. Z obecnością Quetzalcoatla w parku publicznym trzeba się będzie pogodzić, podobnie zresztą jak z pozbawieniem słowa "fundamentalizm" jego pierwotnego znaczenia. [/INST] W parku miejskim w San Jose w Kalifornii stanął posąg Pierzastego Węża – indiańskiego boga Qutzalcoatla. Jego budowa pochłonęła blisko pół miliona dolarów z kasy miasta, a efekt wywołuje mieszane wrażenia estetyczne. Miejscowi chrześcijanie wnieśli sprawę do sądu. Ten orzekł jednak, że rzeźba jest dziełem sztuki świeckiej, nie zaś symbolem religijnym, bo nie ma żyjących wyznawców Pierzastego Węża. W podobnej sprawie sąd uznał jednak, że chrześcijański krzyż nie może być kulturalną atrakcją San Francisco i pozostawać we własności publicznej, ponieważ byłoby to w sprzeczności z obowiązującą w Kalifornii konstytucyjną zasadą neutralności władzy wobec religii. Obydwa orzeczenia można uznać za przejaw kampanii, jaką w USA ośrodki laickie prowadzą przeciw religii. Np. brytyjski tygodnik "Economist" określił przeciwników posągu Pierzastego Węża mianem "chrześcijańskich fundamentalistów". Wg pastora Wilkesa z San Jose słowo "fundamentalista" zostało zawłaszczone na użytek propagandy i mediów, które próbują uczynić z niego synonim terrorysty i zbrodniarza. Używanie tego pejoratywnego określenia wobec osób głęboko wierzących jest więc niesprawiedliwe. Pastor Mammen z San Francisco podkreśla ponadto, że osoby broniące miejscowego krzyża to nie tylko chrześcijanie. Do inicjatywy przyłączyło się wielu mieszkańców, którzy przyzwyczaili się do obecności tego symbolu religijnego w mieście. Pastor twierdzi, że 95% osób mieszkających w mieście chce, aby krzyż pozostał. Nie przeszkadzał nikomu przez 60 lat, aż nagle 20 osób pod przykrywką walki o świeckość państwa wytoczyło miastu proces w związku z jego obecnością. Sąd poparł ich argumentację. O ile jednak szanse na usunięcie Pierzastego Węża z San Jose wydają się nikłe, sprawa krzyża w San Francisco nie jest jeszcze przesądzona. Jeśli miasto przekazałoby teren, na którym stoi krzyż, osobie prywatnej, ta mogłaby pozostawić go na swoim miejscu. Wierzący mają prawo toczyć spór o obecność wartości i symboli religijnych w życiu publicznym, które przecież aktywnie współtworzą. Pastor Wilkes znany jest w Kalifornii z oporu przeciwko legalizacji związków homoseksualnych. Uważa się go za przedstawiciela "prawicy religijnej", choć jego zdaniem jest to określenie nietrafione. </s>
<s>[INST] Streść podany po dwukropku tekst: SĄDY U INNYCHJak jest w SzwecjiOd powszechnych do specjalnychMAREK ANTONI NOWICKIW odróżnieniu od wielu innych państw europejskich w Szwecji nie ma sądu konstytucyjnego. W każdej jednak sprawie sądy mają prawo do oceny, czy ustawa odpowiada standardom wynikającym z ustawy zasadniczej.Sądy dzielą się na powszechne i szczególne, powszechne z kolei na sądy jurysdykcji ogólnej i powszechne sądy administracyjne. Struktury te działają obok siebie, każda z nich ma trzy instancje. Jurysdykcja ogólnaSystem sądów jurysdykcji ogólnej składa się z sądów rejonowych, apelacyjnych i Sądu Najwyższego.Sądy rejonowe są sądami pierwszej instancji we wszystkich praktycznie sprawach. Jest ich obecnie 96, różniących się wielkością. W wielu jest tylko jeden albo dwóch sędziów, podczas gdy w Sztokholmie orzeka ich ponad stu. Sądy rejonowe orzekają z udziałem ławników wybieranych na trzy lata przez rady municypalne istniejące w granicach jurysdykcji danego sądu. W sprawach karnych sąd orzekający składa się z sędziego zawodowego i ławników - pięciu w sprawach o poważne przestępstwa i trzech w pozostałych. Jeśli oskarżenie dotyczy przestępstw gospodarczych, można dokooptować do składu biegłego z zakresu finansów. W sprawach rodzinnych w składzie, poza sędzią, jest trzech ławników. W innych procesach cywilnych, głównie majątkowych, sąd orzeka w składzie trzech sędziów zawodowych. Taka jest zasada, natomiast wiele spraw karnych o drobne przestępstwa może rozpatrywać jeden sędzia. Spór cywilny może być rozstrzygnięty przez jednego sędziego bez ławników, jeśli strony się na to zgodzą lub jeśli sąd uzna, iż sprawa nie nastręcza trudności. W praktyce dzieje się tak w większości spraw rodzinnych i majątkowych.Rolę sądów drugiej instancji pełni sześć sądów apelacyjnych. Każda ze stron może odwołać się od wyroku sądu rejonowego. W niektórych rodzajach spraw wymagane jest jednak specjalne zezwolenie instancji apelacyjnej na przyjęcie sprawy do pełnego rozpatrzenia. Jeśli sąd rejonowy orzekał w składzie jednego sędziego i dwóch ławników, sąd apelacyjny składa się z trzech sędziów zawodowych i dwóch ławników. Jeśli sprawa w I instancji była rozpatrywana bez ławników, apelacją zajmuje się trzyosobowy skład zawodowy. Przy trzech sędziach w I instancji w apelacji jest ich czterech.Na szczycie struktury sądów powszechnych jurysdykcji ogólnej znajduje się Sąd Najwyższy. W 1996 r. w jego składzie było 56 sędziów podzielonych na trzy izby. Tylko w niewielu sprawach SN rozpatruje sprawę w całości. Również tutaj, jak w sądach apelacyjnych, należy uzyskać zgodę na zbadanie sprawy. Decyzję w tej kwestii podejmuje wyznaczony sędzia SN. Warunkiem uzyskania zgody jest znaczenie rozpatrzenia sprawy przez SN ze względu na interes wymiaru sprawiedliwości lub poważny błąd prawny popełniony w toku postępowania przed sądem niższej instancji. Rozpatrywanie sprawy przez SN może być ograniczone do jej części lub konkretnego zagadnienia. W niektórych sprawach zgoda nie jest wymagana. Dotyczy to np. spraw wnoszonych przez prokuratora.SN rozpatruje sprawy zwykle w składzie pięcioosobowym. Ma prawo zajmować się kwestiami faktycznymi i prawnymi. Jeśli izba uzna, iż istnieją podstawy do zmiany dotychczasowego orzecznictwa, przekazuje sprawę na plenarne posiedzenie SN w pełnym składzie lub co najmniej 12-osobowym.Powszechne administracyjnePowszechne sądy administracyjne dzielą się na okręgowe, apelacyjne i Naczelny Sąd Administracyjny. Ich zadaniem jest kontrolowanie przestrzegania prawa przez organa administracji publicznej. Sprawy trafiają do nich głównie w rezultacie odwołania od decyzji tych organów. Przepisy wyraźnie wymieniają decyzje, które mogą być w ten sposób zaskarżone. Wynika z tego, że właściwość sądów administracyjnych obejmuje tylko część działalności administracji.W tym kontekście administrację publiczną można podzielić na trzy kategorie. Jedna, największa, to zwykła administracja państwowa. Teoretycznie istnieje tu ogólne prawo do odwołania się, w ostatniej instancji do rządu. Od 1988 r., pod wpływem niekorzystnych dla Szwecji orzeczeń Europejskiego Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu, Naczelny Sąd Administracyjny uzyskał w niektórych sprawach dotyczących wykonywania władzy publicznej wobec jednostki możliwość zbadania, czy podjęte decyzje są zgodne z obowiązującym prawem. Badanie to, tzw. kontrola legalności, może zakończyć się uchyleniem decyzji. Sąd nie może jednak zastąpić jej własną decyzją.Druga kategoria obejmuje głównie spory między osobami prywatnymi i społecznością. Odwołanie służy do sądu administracyjnego, który orzeka nie tylko o zgodności z prawem, ale również o słuszności kwestionowanej decyzji. Orzeczenie może w tym wypadku zastąpić decyzję organu administracji.Wreszcie trzecia kategoria składa się z decyzji podejmowanych przez samorządowe władze regionalne i lokalne, mające dużą swobodę decydowania zgodnie ze swoimi dyskrecjonalnymi uprawnieniami. Sąd administracyjny ogranicza się w takich sprawach do zbadania zgodności decyzji z prawem.Sądami I instancji są 23 okręgowe sądy administracyjne. Większość spraw rozpoznają w składzie: jeden sędzia zawodowy i trzech ławników. Instancją odwoławczą są cztery administracyjne sądy apelacyjne. Zajmują się one głównie rozpatrywaniem apelacji, ale działają również jako sądy I instancji w sprawach odwołań od decyzji administracyjnych, np. dotyczących zezwoleń na budowę, opieki zdrowotnej oraz kontroli publicznej nad wykonywaniem praktyki lekarskiej, a także decyzji władz o odmowie udostępnienia dokumentu publicznego. Dotyczy to również spraw, w których wchodzi w grę ocena zgodności z prawem decyzji podjętych przez władze lokalne. Administracyjne sądy apelacyjne orzekają w składzie trzech sędziów zawodowych, wyjątkowo, np. w sprawach dotyczących objęcia dziecka opieką publiczną, w składach orzekających są również ławnicy.Najwyższą instancją w tej strukturze jest Naczelny Sąd Administracyjny, który w 1996 r. składał się z 37 sędziów. Dwie trzecie z nich musi posiadać wykształcenie prawnicze. Orzeka w składach pięcioosobowych lub większych.Na tle prawa pracyPoza opisanymi sądami istnieją sądy szczególne, które dzielą się na dwa rodzaje: zupełnie nie związane z sądami powszechnymi oraz takie, które są wyodrębnioną częścią sądownictwa powszechnego. Do pierwszej grupy należą: Sąd Pracy, Sąd ds. Mieszkaniowych, Sąd ds. Rynku, Odwoławczy Sąd Ubezpieczeń, Odwoławczy Sąd Patentowy.Sąd Pracy, powstały w 1929 r., rozpatruje spory dotyczące stosunków między pracodawcą i pracownikiem, łącznie ze sprawami związanymi z interpretacją i stosowaniem układów zbiorowych. Większość spraw tego rodzaju rozpatruje Sąd Pracy, orzekający w pierwszej i ostatniej instancji. Niekiedy orzeka najpierw sąd rejonowy, a ewentualnie potem, w razie odwołania, sprawą zajmuje się Sąd Pracy. Orzeka on w składzie siedmioosobowym. Dwaj członkowie składu są powoływani z rekomendacji organizacji pracodawców, dwaj inni - organizacji pracowników. Zwykle nie mają przygotowania prawniczego. Spośród trzech pozostałych dwaj muszą mieć doświadczenie zawodowego sędziego. Trzecia osoba nie musi być prawnikiem, ma natomiast obowiązek posiadania specjalnej wiedzy na temat warunków na rynku pracy.Do spraw rynkuSąd ds. Rynku utworzono w 1971 r. Rozpatruje sprawy na podstawie ustawy przeciwko ograniczaniu konkurencji i ustawy o praktykach rynkowych. Orzeka w składzie pięcioosobowym. Przewodniczący musi być sędzią, natomiast pozostali członkowie nie muszą mieć przygotowania prawniczego; mają reprezentować interesy biznesu, konsumentów i pracowników.Czynsze najmu i dzierżawneW celu rozpatrywania sporów dotyczących czynszów najmu i dzierżawnych powołano do życia 12 sądów ds. czynszów najmu i drugie tyle ds. czynszów dzierżawnych. Nie są to sądy specjalne w ścisłym tego słowa znaczeniu, ale niezależne organa pełniące funkcje sądownicze. W wielu sprawach jedynym ich zadaniem jest mediacja między stronami. Kiedy indziej działają jak komisje arbitrażowe, a nawet, od czasu do czasu, jak zwykłe sądy. Składają się z przewodniczącego - prawnika i dwu osób reprezentujących interesy wchodzące w grę w danej sprawie. Wyższą instancją w sprawach dotyczących czynszów najmu jest Sąd ds. Mieszkaniowych, stanowiący obecnie specjalny wydział sądu apelacyjnego. Orzeka w składach siedmioosobowych. Trzej sędziowie muszą mieć przygotowanie prawnicze, a zadaniem czterech pozostałych jest reprezentowanie interesów najemców i właścicieli mieszkań. Niekiedy dopuszczalny jest skład czteroosobowy: dwaj prawnicy i dwaj reprezentanci interesów stron. Czasami jednego z prawników zastępuje ekspert w dziedzinie ważnej ze względu na przedmiot sprawy.Ubezpieczenie społeczneKwestie związane z ubezpieczeniem społecznym, np. świadczeniami chorobowymi, badają najpierw organa administracji, tzw. urzędy ubezpieczeń społecznych. Sprawy te do 1991 r. rozpatrywały specjalne sądy ubezpieczeń, później jednak większość z nich przekazano do powszechnych sądów administracyjnych. W pierwszej instancji właściwy jest więc okręgowy sąd administracyjny z prawem odwołania się do apelacyjnego sądu administracyjnego.Specjalny patentowySądem specjalnym jest Odwoławczy Sąd Patentowy, który rozpatruje sprawy dotyczące decyzji Urzędu Patentowego odnoszących się do patentów, znaków towarowych i wzorów przemysłowych. Apelacja od orzeczeń tych sądów przysługuje do Naczelnego Sądu Administracyjnego.Niektóre sądy są całkowicie lub częściowo połączone z sądami powszechnymi. Chodzi o sądy orzekające w sporach ziemskich, a także w sprawach wodnych, morskich, dotyczących wolności prasy i patentów.Ziemskie i wodneDwadzieścia siedem sądów rejonowych pełni również rolę sądów ziemskich rozpatrujących spory związane z gospodarka gruntami i ochroną środowiska. Odwołanie służy do sądu apelacyjnego. Sześć sądów wodnych zajmuje się sprawami na tle prawa o eksploatacji wody w rzekach i jeziorach. Jeden z sądów apelacyjnych, w Svea, służy jako Naczelny Sąd Wodny. Siedem sądów rejonowych jest właściwych w sporach morskich rozpatrywanych jak zwykłe sprawy cywilne. Wolność prasyTylko niektóre sądy rejonowe są uprawnione do zajmowania się sprawami odnoszącymi się do wolności prasy. Są to jedyne sprawy z udziałem ławy przysięgłych, której zadaniem jest orzec, czy określona publikacja lub dokument powinny spowodować sankcję karną. Jeśli odpowiedź jest przecząca, werdykt przysięgłych jest ostateczny. Gdyby jednak przysięgli dopatrzyli się naruszenia prawa karnego, o winie muszą orzec trzej sędziowie zawodowi. Apelacja od tego orzeczenia przysługuje na zasadach ogólnych.W SztokholmieSąd Rejonowy w Sztokholmie ma wyłączną jurysdykcję w niektórych rodzajach spraw patentowych. Urząd Patentowy i Odwoławczy Sąd Patentowy badają zagadnienia związane z przyznaniem patentu, natomiast ten sąd zajmuje się sporami na tle naruszeń lub unieważnienia patentu. Orzeka w składzie trzech sędziów zawodowych i trzech ekspertów powoływanych do każdej konkretnej sprawy w zależności od dziedziny, która jest w niej istotna. Eksperci biorą również udział w orzekaniu w instancji apelacyjnej i w SN.Jeszcze arbitrażoweW Szwecji wiele spraw w dziedzinie handlu i przemysłu załatwiają sądy arbitrażowe. Postępowanie przed nimi jest rodzajem wymiaru sprawiedliwości poza państwowym systemem sądowym. Strony mają pewien wpływ na skład orzekający i ostateczny charakter orzeczenia. Procedura jest tańsza i szybsza.Konsumenci mogą zwrócić się o rozpatrzenie sporu z producentem lub sprzedawcą do Państwowej Komisji Skarg Konsumenckich. Orzeczenie nie jest prawnie wykonalne, jednak w praktyce strony dobrowolnie podporządkowują się wnioskom z niego wynikającym. Jeśli do tego nie dojdzie, każda ze stron może wszcząć postępowanie przed sądem powszechnym.Trochę statystykiW budżecie państwa na 1997 r. resort sprawiedliwości otrzymał 3,3 proc. Według stanu na 1 stycznia 1997 r. w szwedzkich sądach powszechnych było zatrudnionych 1121 sędziów, na każdego z nich przypadało przeciętnie 2,4 etatu obsługi merytorycznej i biurowej. Liczba spraw w sądach rejonowych wyniosła w 1996 r. 140.940 (spadek w stosunku do rekordowego 1993 r. o ponad 35 tys.), w apelacyjnych - 25.656 (niewielki stopniowy spadek) i w SN - 5823 (w ciągu ostatnich trzech lat utrzymuje się na mniej więcej tym samym poziomie). 516 sędziów orzekało w powszechnych sądach administracyjnych (na jednego sędziego 1,6 etatu obsługi). Okręgowe sądy administracyjne zarejestrowały w tym samym okresie 112.190 spraw (o 23 tys. mniej niż w 1993 r.), apelacyjne - 27.579 (o 7,5 tys. mniej niż w 1993 r.), Naczelny Sąd Administracyjny - 7973 (liczba ciągle rośnie). Coraz mniej spraw trafia do sądów ds. czynszów najmu i dzierżawy. W stosunku do 1993 r. ich liczba obniżyła się bardzo wyraźnie. [/INST] W odróżnieniu od wielu innych państw europejskich w Szwecji nie ma sądu konstytucyjnego. W każdej jednak sprawie sądy mają prawo do oceny, czy ustawa odpowiada standardom wynikającym z ustawy zasadniczej. Sądy dzielą się na powszechne i szczególne, powszechne z kolei na sądy jurysdykcji ogólnej i powszechne sądy administracyjne. Struktury te działają obok siebie, każda z nich ma trzy instancje. System sądów jurysdykcji ogólnej składa się z sądów rejonowych, apelacyjnych i Sądu Najwyższego. Powszechne sądy administracyjne dzielą się na okręgowe, apelacyjne i Naczelny Sąd Administracyjny. Ich zadaniem jest kontrolowanie przestrzegania prawa przez organa administracji publicznej. Poza opisanymi sądami istnieją sądy szczególne, które dzielą się na dwa rodzaje: zupełnie nie związane z sądami powszechnymi oraz takie, które są wyodrębnioną częścią sądownictwa powszechnego. Do pierwszej grupy należą: Sąd Pracy, Sąd ds. Mieszkaniowych, Sąd ds. Rynku, Odwoławczy Sąd Ubezpieczeń, Odwoławczy Sąd Patentowy. Sądy całkowicie lub częściowo połączone z sądami powszechnymi to sądy orzekające w sporach ziemskich, a także w sprawach wodnych, morskich, dotyczących wolności prasy i patentów. W Szwecji istnieją również sądy arbitrażowe. </s>
<s>[INST] Streść podany po dwukropku tekst: TECHNOLOGIECyborgi przestają być wyłącznie wymysłem autorów powieści fantastycznonaukowychKomputer sterowany myśląZBIGNIEW WOJTASIŃSKILudzie całkowicie sparaliżowani będą mogli samą myślą sterować komputerem, by porozumieć się z otoczeniem. Niezwykle czułe detektory, odczytujące wybrane fale mózgowe, testowane są w laboratoriach USA, Japonii i Europy. Do łączności z urządzeniami elektronicznymi można wykorzystać jakąkolwiek aktywność układu nerwowego - sygnały elektryczne wytwarzane ruchami gałek ocznych lub impulsy nerwów mięśni.Jeszcze niedawno wszelkie rozważania na ten temat były domeną wyłącznie autorów powieści fantastycznonaukowych. Obecnie uczeni w kilkunastu ośrodkach prześcigają się w konstruowaniu urządzeń coraz sprawniej wykrywających komunikaty myślowe. Neurolodzy Uniwersytetu Emory w Atlancie wypróbowali u dwóch pacjentów system pozwalający sterować kursorem na ekranie monitora - bez pośrednictwa "myszy" lub klawiatury. Prof. Roy Bakaya wszczepił im do ośrodka ruchowego implanty krzemowe w kształcie stożka, zawierające miniaturowe elektrody. Po obrośnięciu komórkami nerwowymi rejestrują fale mózgu przesyłane do komputera poprzez przekaźnik umieszczony tuż pod czaszką. Chory musi tylko skoncentrować uwagę na kursorze, by go przestawić w górę lub w dół, na prawo i na lewo - w to miejsce na ekranie, gdzie umieszczone są wybrane zdania i polecenia.Elektrody w mózguKomunikowanie się przy użyciu takiego systemu jest dość żmudne i kłopotliwe, ale wyłącznie dla ludzi zdrowych. Dla osób całkowicie sparaliżowanych, nie mogących wykonywać żadnych ruchów, nawet mięśniami twarzy, jest jedynym sposobem porozumiewania. Przykładem jest 57-letni mężczyzna, unieruchomiony po udarze mózgu, posługujący się nim od kilku miesięcy. Urządzenie ma jednak tę wadę, że wymaga użycia wszczepów, grożących powstaniem infekcji i uszkodzeniem mózgu. W przyszłości większe zastosowanie znajdą zapewne bardziej wyrafinowane detektory fal mózgowych, wyposażonych w elektrody umieszczane na skórze głowy. Kilka takich rozwiązań jest testowanych w USA, Niemczech oraz Japonii.Tygodnik "New Scientist" informuje, że Niels Birbaumer z uniwersytetu w Tybindze opracował system wyposażony w elektrody umieszczane na głowie chorego - w sąsiedztwie ośrodka ruchowego. W tym obszarze mózgu są wytwarzane fale, które łatwiej rejestrować niż np. fale alfa, nie zawsze wychwytywane przez elektroencefalogram (EEG). Odpowiednio je modulując można przemieszczać kursor, np. na poszczególne litery widniejące w kilku rzędach na monitorze. Kolejno można je tak wybierać, by budować całe zdania. Niestety, jest to dość żmudna praca: na zaznaczenie każdej litery lub spacji potrzeba 80 sekund, a na sformułowanie krótkiej wypowiedzi - aż pół godziny. W ten sposób w Niemczech porozumiewa się już trzech pacjentów cierpiących na SLA - stwardnienie zanikowe boczne. Choroba ta atakuje komórki mózgu i rdzeń kręgowy (tzw. neurony ruchowe przekazujące impulsy do mięśni rąk i nóg). W ciągu kilku lat może doprowadzić do znacznego zaniku mięśni, całkowitej utraty sprawności i kontroli własnego ciała, a w końcu - do śmierci.Elektroniczna telepatiaSterowanie komputerem samą myślą stało się możliwe, gdy uczeni lepiej opanowali skomplikowane odczytywanie i werbalizację sygnałów ludzkiego mózgu. Pomogły w tym bardziej czułe detektory, a także urządzenia pozwalające wyselekcjonować wybrane impulsy elektryczne spośród tysiąca innych, jakie wytwarzane są przez układ nerwowy człowieka, np. podczas ruchu gałką oczną, mrugania powiekami czy połykania śliny. Wyłowione sygnały trzeba jeszcze przetworzyć w konkretne polecenia, np. "przesunąć kursor" na ekranie lub "nacisnąć klawisz" klawiatury. Pierwsze prace nad takimi urządzeniami rozpoczęto już w latach 60., ale obiecujące efekty uzyskano dopiero 30 lat później - na początku lat 90.Dr Norio Fujimaki z ośrodka badawczego Fujitsu w Jokohamie próbował przed kilkoma laty za pośrednictwem elektroencefalogramu wyłowić w mózgu sygnały pojawiające się, gdy pojawi się w nim myśl np. o literze "A". Podobno nawet udało mu się tego dokonać, ale opracowany przez niego system potrzebował aż 10 godzin, by rozpoznać samogłoskę. Lepsze efekty uzyskał dr Emanuel Donchin, amerykański uczony zatrudniony przez ośrodek badawczy Air Force. Zauważył on, że silniejszy sygnał powstaje wtedy, gdy chory rozpozna na monitorze pokazywane przypadkowo litery, o których myślał. Mózg emituje wtedy falę oznaczoną symbolem P-300, nazwaną tak, gdyż trwa zaledwie 300 tysięcznych sekundy od wywołania takiej myśli.System ten usprawnił dr Lawrence Farwell z laboratorium badań nad ludzkim mózgiem w Waszyngtonie: zamiast przypadkowych liter pokazywał na ekranie komputera matrycę z ułożonymi w kolumnach literami oraz kilkoma komendami. Podłączeni do systemu sparaliżowani pacjenci układali zdania, które po komendzie "talk" były odczytywane przez syntetyzator mowy. Podobne urządzenie, tym razem badaczy Uniwersytetu Tottori w pobliżu Osaki (również rejestrujące sygnały P-300), potrafi odczytywać pojedyncze słowa, jakie zaledwie na chwilę pojawiają się w umyśle człowieka. Komputer w ciągu 25 sekund porównuje je z kilkoma zakodowanymi w pamięci wzorami. Japońscy uczeni zapewniają, że jego możliwości będą coraz większe i coraz szybciej będzie potrafił odczytać polecenia pacjentów.HomoelektronicusCzy to oznacza, że kiedyś będzie można rozpoznać nie tylko pojedyncze sygnały, ale również myśli ludzi? Jeszcze niedawno takie pytanie byłoby niedorzeczne. Dziś naukowcy nie są już takimi sceptykami, tym bardziej że wprowadzane są coraz bardziej czułe detektory wyładowań elektrycznych oraz doskonalsze techniki badania mózgu. Tomografy oraz urządzenia do rezonansu magnetycznego pokazują, jaki fragment mózgu jest aktywny podczas różnych czynności umysłowych - czytania, liczenia, postrzegania lub wysiłku intelektualnego. Podejrzewa się, że istotną rolę odgrywają w nich fale mózgowe, które nie tylko są objawem tych czynności, ale zarazem integratorem neuronów znajdujących się w różnych ośrodkach mózgu, niezbędnych do ich wykonania. Co więcej, pojawiły się podejrzenia, że rejestrowanie biotencjałów mózgowych pozwala obrazować nieświadome procesy umysłowe związane z postrzeganiem, mową i motoryką. Sugerują to eksperymenty Stanislasa Dehaene'a z Narodowego Instytutu Zdrowia i Badań Medycznych (INSERM) we Francji, opublikowane na łamach "Nature". Gdyby potwierdziły to kolejne badania, w przyszłości można byłoby zarówno odczytywać niektóre myśli ludzi, jak i wpływać na ich podświadomość.Aktywność elektryczną układu nerwowego można wykorzystać też do bezpośredniego komunikowania się człowieka z komputerem. Elektrody mocowane na głowie do odbioru sygnałów mózgu można umieścić też na skórze do rejestrowania impulsów wytwarzanych w mięśniach podczas skurczów. Dr David Warner, neurofizjolog Akademii Medycznej Loma Linda w Kalifornii, wspólnie ze specjalistami z Uniwersytetu Stanforda opracował urządzenie reagujące na ruchy mięśni twarzy. Zastosował je u sparaliżowanego, dziesięcioletniego chłopca, który po raz pierwszy po wypadku samochodowym mógł posługiwać się komputerem.Podobnie do sterowania urządzeniami elektronicznymi można wykorzystać ruchy gałek ocznych: wystarczy użyć detektory wychwytujące towarzyszące im niewielkie zmiany napięcia twarzy. Nie można zatem wykluczyć, że w przyszłości rakiety będzie można nakierować na cel jedynie wzrokiem. Powstaną systemy rejestrujące zmiany napięcia mięśni, sygnały w mózgu oraz ruch gałek ocznych powstające w razie jakiegoś zagrożenia. "Inteligentne" systemy będą w stanie je właściwie zinterpretować i błyskawicznie zareagować, by uchronić samolot lub samochód przed katastrofą. Phil Kennedy z Uniwersytety Emory chce wykorzystać umieszczane w mózgu implanty do poruszania kończyn sparaliżowanych ludzi. Ma nadzieję, że odpowiednio koncentrując uwagę niepełnosprawni będą mogli wydawać polecenia przytwierdzonym do nóg miniaturowym generatorom impulsów elektrycznych wywołujących skurcz mięśni. W XXI w. cyborgi - istoty będące skrzyżowaniem biologii z elektroniką - przestaną być wyłącznie wymysłem autorów powieści fantastycznonaukowych. [/INST] W laboratoriach USA, Japonii i Europy testowane są detektory, odczytujące wybrane fale mózgowe, dzięki którym ludzie całkowicie sparaliżowani będą mogli myślą sterować komputerem, by porozumieć się z otoczeniem. Niels Birbaumer z uniwersytetu w Tybindze opracował system wyposażony w elektrody umieszczane na głowie chorego, który modulując wytwarzanie fali może przemieszczać kursor, wybierać litery i budować całe zdania. W ten sposób w Niemczech porozumiewa się już trzech pacjentów cierpiących na SLA - stwardnienie zanikowe boczne.Na początku lat 90. uzyskano efekty pracy nad detektorami selekcjonującymi wybrane impulsy elektryczne, które następnie przekształcały wyłowione sygnały w polecenia. Amerykański uczony dr Emanuel Donchin zauważył, że mózg emituje silniejszą falę (P-300), gdy chory rozpozna pokazywane przypadkowo litery, o których myślał. System ten usprawnił dr Lawrence Farwell z Waszyngtonu, kiedy zamiast przypadkowych liter pokazywał na ekranie matrycę z literami oraz komendami, a ułożone przez pacjentów zdania były odczytywane przez syntetyzator mowy. Naukowcy nie są już sceptyczny odnośnie możliwości odczytywania ludzkich myśli. Staje się to bliższe dzięki detektorom wyładowań elektrycznych, tomografom czy urządzeniom do rezonansu magnetycznego. Podejrzewa się, że emitowane fale mózgowe są zarazem integratorem neuronów, a rejestrowanie biotencjałów mózgowych pozwala obrazować nieświadome procesy umysłowe. Aktywność elektryczną układu nerwowego czy ruchy gałek ocznych można wykorzystać do sterowania urządzeniami elektronicznymi. Phil Kennedy z Uniwersytety Emory chce wykorzystać umieszczane w mózgu implanty do poruszania kończyn sparaliżowanych ludzi. W XXI w. cyborgi przestaną być wyłącznie wymysłem autorów powieści fantastycznonaukowych. </s>
<s>[INST] Streść podany po dwukropku tekst: Co czeka gospodarkę polską w następnej dekadzieOptymistyczny początek wiekuWŁADYSŁAW WELFE, ALEKSANDER WELFE, WALDEMAR FLORCZAKPo przejściowym spadku tempa wzrostu PKB w latach 1998-1999 (do 4-5 proc.), gospodarka polska będzie się rozwijać powyżej 6 proc. rocznie. Utrzyma się wysoki wzrost eksportu; spadać będzie inflacja i bezrobocie - wynika z prognozy na następne dziesięciolecie. Największym zagrożeniem rozwoju nadal będą : deficyt handlu zagranicznego oraz silne presje inflacyjne wynikające m.in. z nacisków płacowych czy też żądań dotowania produkcji. Odnotowany na początku tego roku spadek tempa wzrostu można traktować jako symptom recesji (w ramach cyklu koniunkturalnego, silniej zaznaczającego się w krajach transformujących się) albo też jako zjawisko przejściowe wywołane polityką gospodarczą oraz niekorzystnymi czynnikami zewnętrznymi. Skłonni jesteśmy przyjąć za trafną drugą z powyższych hipotez. Uważamy bowiem, iż spowolnienie wzrostu można przypisać następstwom zarówno polityki "schładzania", rozpoczętej w połowie 1997 r., jak i szoków w handlu zagranicznym w 1998 r.Założenia i czynniki zewnętrznePrognozę oparto na podstawowych założeniach średniookresowej polityki gospodarczej, postulującej podtrzymanie wysokiego tempa wzrostu oraz ograniczenie stopy inflacji do poziomu, umożliwiającego wejście do europejskiej unii walutowej. Przyjęto, iż Polska stanie się członkiem Unii Europejskiej ok. 2004 roku, a podmioty gospodarcze krajowe i zagraniczne będą przewidywać następstwa powiększenia UE już w najbliższych latach.Mamy nadzieję, iż nie nastąpią drastyczne zmiany w polityce ekonomicznej, której głównym krótkookresowym wyznacznikiem jest polityka fiskalna nastawiona na redukcję deficytu budżetu państwa i odchodzenie od sztywnej polityki pieniężnej. Stopa procentowa w ujęciu nominalnym podążać będzie za malejącą stopą inflacji, również po to, by nie dopuścić do zbyt dużej różnicy w realnych stopach oprocentowania pomiędzy Polską a krajami uprzemysłowionymi.W ślad za prognozami Project LINK przyjmujemy, że w 2000 r. sytuacja gospodarcza, zwłaszcza w krajach Unii Europejskiej, będzie korzystniejsza niż w latach 1998 i 1999. W rezultacie międzynarodowego kryzysu finansowego nastąpiło w 1998 r. znaczne spowolnienie wzrostu gospodarki światowej (do 1,9 proc.) i handlu międzynarodowego do 3,6 proc. (z 10,6 proc. w 1997 roku). W latach następnych tempo wzrostu w gospodarce światowej będzie jednak systematycznie rosło do ok. 3,2 proc. w 2004 r. Wzrost eksportu w handlu światowym będzie oscylował wokół 5 proc. Ceny natomiast po blisko 7-proc. spadku w 1998 r., związanym ze spadkiem światowego popytu, będą miały powolną tendencję rosnącą do ok. 3 proc. rocznie (dotyczy to w znacznie większym stopniu cen ropy naftowej).Prognoza do 2010 roku [1]Charakterystyczną cechą prezentowanej prognozy jest wysokie tempo wzrostu PKB, które po przejściowym spadku w latach 1998-1999 (do 4-5 proc.), rośnie powyżej 6 proc. na krótko przed przystąpieniu Polski do struktur Unii Europejskiej. Powolne osłabienie wzrostu następuje dopiero w końcu dekady (do ok. 3,5 proc.). Podobnie zachowują się niemal wszystkie składniki popytu finalnego.Wydaje się, że korzystny klimat inwestycyjny i wysoka skłonność do inwestowania utrzyma się w najbliższych latach. Dynamika ulegnie jednak z biegiem lat ograniczeniu. Udział nakładów inwestycyjnych w PKB wyniesie ok. 25 proc. już w bieżącym roku, co wydaje się przekraczać górny pułap osiągany w tym zakresie przez państwa Unii Europejskiej.Wysoka dynamika wzrostu spożycia z dochodów osobistych początkowo osłabnie. Później zaś powróci do poziomu 5-6 proc., a w ostatnich latach prognozy będzie zawierać się w przedziale ok. 2,5-3,5 proc. Ma to swoje źródło we wzroście płac realnych oraz innych składowych dochodów osobistych ludności oraz wzmagającej się tendencji do finansowania przez coraz większy odsetek gospodarstw domowych zakupów dóbr trwałego użytkowania z konsumpcyjnego kredytu bankowego, co będzie utrzymywać się aż do osiągnięcia w tym zakresie standardów europejskich.Szacujemy, iż pomimo realnej aprecjacji złotego, tempo wzrostu eksportu towarów i usług będzie wciąż wysokie. Spodziewane spowolnienie dynamiki wzrostu importu do ok. 9 proc. na początku przyszłego stulecia będzie wynikać ze wzrostu konkurencyjności produkcji krajowej. Zanim tak się stanie, dojdzie jednak do pogorszenia salda obrotów z zagranicą, którego deficyt wzrośnie do ponad 17 mld USD w roku 2007 (w ujęciu SRN) i dopiero później spodziewamy się odwrócenia tych tendencji.Przyrostowi produkcji nie będzie towarzyszyć proporcjonalny wzrost miejsc pracy. W konsekwencji, stopa bezrobocia początkowo nieco wzrośnie, a po roku 2000 powoli, acz systematycznie będzie maleć do ok. 7 proc. w roku 2010.Stopa inflacji będzie maleć stopniowo - w roku 1999 do ok. 10 proc. (średniorocznie), co jest stopą wyższą od oficjalne przewidywanej, która nie bierze pod uwagę efektów deprecjacji złotego z początku tego roku. W związku z ponownym wzrostem cen światowych ropy naftowej i innych surowców, spodziewamy się ustabilizowania tempa wzrostu cen produkcji sprzedanej przemysłu. W rezultacie, presja proinflacyjnych czynników kosztowych, kształtujących ceny produkcji sprzedanej, nie pozwoli na znaczącą obniżkę cen detalicznych.Prognozujemy, iż po realnej deprecjacji złotego w 1999 r., w następnych latach nastąpi powolna aprecjacja złotego względem walut światowych. Wraz z przyjęciem Polski do struktur Unii Europejskiej prowadzona będzie - naszym zdaniem - polityka realnej aprecjacji złotego, dla zmniejszenia różnicy między kursem oficjalnym i opartym na parytecie siły nabywczej.Istotne jest w tym kontekście, jak dalece wzrost PKB per capita zbliży Polskę do krajów wchodzących aktualnie w skład Unii Europejskiej (UE15). Rachunek został przeprowadzony na podstawie kursów odwzorowujących relację parytetów siły nabywczej pieniądza, w stałych cenach (USD) z roku wyjściowego. Dla krajów należących aktualnie do UE założono, iż stopy wzrostu będą jednakowe i nie przekroczą 3 proc. rocznie.PKB per capita w Polsce równał się w 1995 r. w przybliżeniu 1/2 poziomu mniej rozwiniętych krajów UE (por. tabela 2). Zgodnie z naszą prognozą, w 2010 r. Polska miałaby szansę na osiągnięcie PKB per capita na dzisiejszym poziomie Hiszpanii, ale byłby on ciągle wyraźnie niższy niż w tym czasie w Grecji czy Portugalii (ok. 2/3 ich poziomu). Przy założeniach przyjętych w prognozie trzeba byłoby dalszych kilku lat na zrównanie się z najbiedniejszymi krajami UE.Konkluzje i zagrożeniaZ zarysowanej powyżej prognozy wynika, iż oczekiwać można długotrwałego wzrostu gospodarczego, o ile nie zajdą zasadnicze zmiany w średniookresowej polityce makroekonomicznej oraz nie wystąpi ogólnoświatowy kryzys gospodarczy.Istnieją jednak poważne zagrożenia, do których należy zaliczyć przede wszystkim narastający deficyt handlu zagranicznego oraz silne presje inflacyjne. Zagrożenia te mogą ulec dalszej intensyfikacji, jeżeli w polityce ekonomicznej wzięłyby górę tendencje populistyczne lub doszłoby do silnych napięć społecznych na tle na przykład programów restrukturyzacji górnictwa czy przemysłu metalurgicznego. Ustąpienie pod naporem nacisków płacowych czy też żądań dotowania produkcji (także rolnictwa) mogłoby doprowadzić do uruchomienia spirali inflacyjnej, pogorszenia oczekiwanej stopy zwrotu od inwestycji, ograniczenia napływu bezpośrednich inwestycji zagranicznych i wielu innych niekorzystnych zjawisk.[1] Zainteresowanych szczegółami prognozy prosimy o kontakt z Instytutem LIFEA: 90-057 Łódź, Sienkiewicza 73, tel. /fax (42) 636 9432 [/INST] Prognoza PKB na kolejne dziesięciolecie przewiduje, iż gospodarka będzie się rozwijać powyżej 6 proc. rocznie dzięki utrzymaniu wysokiego eksportu, spadku inflacji i bezrobocia. Największym zagrożeniem będą nadal deficyt handlu zagranicznego oraz silne presje inflacyjne. Na początku roku można było zauważyć spadek tempa wzrostu wynikający przede wszystkim z następstw polityki „schładzania” rozpoczętej w roku 1997, jak i szoków w handlu zagranicznym w 1998. Prognozę oparto na założeniach średniookresowej polityki gospodarczej postulującej podtrzymanie tempa wzrostu oraz ograniczenie inflacji umożliwiające wejście Polski do Unii Europejskiej, co jest przewidywane w roku 2004. Powinny za tym iść zmiany w polityce ekonomicznej, a zwłaszcza w polityce fiskalnej nastawionej na redukcje deficytu budżetu. Po międzynarodowym kryzysie finansowym w roku 1998 prognozuje się, że sytuacja gospodarcza w Unii Europejskiej będzie korzystniejsza, prognoza przewiduje wzrost gospodarki światowej do 3,2 proc w roku 2004 i wzrost eksportu w handlu światowym do ok. 5 proc. Długoterminowa prognoza dla Polski do roku 2010 wskazuje na utrzymanie korzystnego klimatu inwestycyjnego, jego udział w PKB wyniesie ok. 25 proc już w bieżącym roku, wzrosną płace realne, a tempo wzrostu eksportu będzie wciąż wysokie. Stopa bezrobocie początkowo nieco wzrośnie, by po roku 2000 powoli maleć, a stopa inflacji będzie maleć stopniowo. W następnych latach nastąpi także aprecjacja złotego względem walut światowych, a PKB per capita ma szanse osiągnąć w roku 2010 poziom dzisiejszej Hiszpanii. </s>
<s>[INST] Streść podany po dwukropku tekst: AUTOGAZBranża niepewna przyszłościMniej gazu, wyższe rachunkiRYS. MARIUSZ FRANSOWSKIADAM JAMIOŁKOWSKI, ARTUR MORKAW ciągu ostatnich kilku tygodni gwałtownie podrożał sprzedawany na stacjach benzynowych autogaz. Główną przyczyną jest spadek importu z Rosji i konieczność sprowadzania go z Europy Zachodniej. Montaż instalacji gazowej pozostaje atrakcyjną propozycją dla posługujących się autem na co dzień, spore zaniepokojenie budzą jednak propozycje, by autogaz objąć akcyzą na równi z innymi paliwami silnikowymi.Rosnące szybko ceny benzyny oraz znaczna liczba paliwożernych aut znajdujących się nadal w eksploatacji stworzyły w naszym kraju spory rynek dla alternatywnych systemów zasilania, w tym przede wszystkim dla najpopularniejszego, wykorzystującego płynny propan-butan (LPG). Szacuje się, że w naszym kraju jeździ około 470 tys. samochodów wyposażonych w instalacje gazowe. Tylko w zeszłym roku w Polsce zamontowano około 140 tys. układów zasilania autogazem, a więc o 40 tys. więcej w porównaniu do najlepszego dotychczas roku 1997. W rezultacie w dziedzinie zasilania gazowego pojazdów mechanicznych zajmujemy trzecie miejsce w Europie - tuż za utrzymującymi od lat prym Włochami i Holandią.Łączna liczba punktów zaopatrujących pojazdy w autogaz przekroczyła już 1900. Działa wiele wyspecjalizowanych stacji gazowych, a ponadto coraz częściej polscy i zagraniczni dystrybutorzy paliw instalują dystrybutory z gazem płynnym na swych stacjach benzynowych. W sumie w Polsce sprzedano w ubiegłym roku 395 tys. ton autogazu (o 32 proc. więcej niż przed rokiem), co stanowi około 39 proc. całości sprzedaży gazu płynnego.Opłacalne nie tylko dla właścicieliO tym, że wciąż są chętni do ponoszenia kosztów montażu drugiego układu zasilania w swym samochodzie przesądzają oczywiście korzyści ekonomiczne. W czasie jazdy na autogazie zużycie paliwa mierzone w litrach na 100 km wzrasta o ok. 13 proc., co wynika z faktu, iż ma on niższą od benzyny wartość energetyczną. Jednak gaz jest ponad dwa razy tańszy od benzyny, a więc oszczędność jest bardzo duża, sięgająca 60 proc. wydatków na paliwo.W tej sytuacji nakłady na montaż instalacji gazowej zwracają się - w zależności od paliwożerności samochodu i kosztu konkretnej instalacji - po przejechaniu mniej więcej 15 do 20 tysięcy kilometrów. W wypadku pojazdów wykorzystywanych na przykład do prowadzenia działalności gospodarczej odpowiada to zaledwie kilku lub kilkunastu tygodniom eksploatacji.Jednak zjawisko montowania instalacji do zasilania gazem przynosi korzyści nie tylko właścicielom samochodów. Oprócz istotnego dla użytkownika zmniejszenia kosztów eksploatacji, montaż instalacji gazowej ma spore znaczenie środowiskowe. Istotną zaletą samochodów zasilanych gazem jest bowiem wyraźnie niższa emisja substancji toksycznych zawartych w spalinach. Emisja tlenku węgla spada aż o połowę, zaś tlenku azotu - o 3 proc. Dotyczy to nowoczesnych jednostek napędowych z katalizatorami - w wypadku starych silników gaźnikowych korzyści są jeszcze większe.Ostatnio jednak zarówno sprzedający gaz płynny, jak i użytkownicy samochodów nim zasilanych są zaniepokojeni.Jeszcze kilka tygodni temu za litr autogazu (gazu płynnego do napędzania samochodów) trzeba było zapłacić ok. 1 zł. W chwili obecnej trzeba już za niego zapłacić nawet ok. 1,4 zł. Wyjątkiem jest Wybrzeże, gdzie wysoka cena autogazu utrzymuje się już od dłuższego czasu.Drożej bo mniejWedług firmy Gaspol (największego dystrybutora autogazu w kraju) rynek gazu płynnego jest obecnie w stanie destabilizacji. Okresowo u niektórych dystrybutorów występują braki gazu. Hurtownicy zmuszeni są do kupowania LPG na giełdach zachodnioeuropejskich, gdyż nie można go kupić na rynkach wschodnich.Zdaniem analityków braki LPG w Rosji wydają się mieć charakter okresowy. Wiąże się ze wzrostem popytu na to paliwo w Europie Zachodniej. Rosjanie zaś chętniej sprzedają je tam niż w Polsce, gdyż możliwe jest uzyskanie wyższych cen. W ostatnim czasie rozpoczęli oni sprzedaż autogazu m.in. do Finlandii.Według Ireneusza Wypycha z biura prasowego PKN Orlen SA już na przełomie czerwca i lipca dało się odczuć zwiększony popyt na autogaz. Spółka ma ok. 20-proc. udział w produkcji tego paliwa, nie jest jednak w stanie zwiększyć jego produkcji, gdyż jest ona w pełni powiązana z procesem destylacji paliw silnikowych.Analitycy zwracają też uwagę na fakt, że w ostatnim okresie popyt na gaz płynny rośnie, co wiąże się z przygotowaniami do sezonu jesienno-zimowego.Za tonę gazu płynnego na giełdzie w Amsterdamie trzeba obecnie zapłacić ok. 262 USD. Cena taka utrzymuje się na zbliżonym poziomie od czerwca. Za gaz z Rosji trzeba zapłacić kilkadziesiąt dolarów mniej.Kierowcy boją się akcyzyOstatnie podwyżki cen autogazu nie przestraszyły kierowców jeżdżących samochodami napędzanymi tym paliwem. Cena gazu, jeśli porówna się ją np. do benzyny bezołowiowej jest bardzo konkurencyjna. Różnica w zależności od regionu Polski wynosi 1,73-1,99 zł na litrze.Bardziej niż kłopoty z zakupem autogazu kierowców niepokoją informacje na temat planów Ministerstwa Finansów, by w przyszłym roku zrównać podatek akcyzowy, płacony w cenie tego paliwa, z podatkiem obowiązującym w przypadku innych paliw silnikowych. Nieoficjalnie mówi się, że akcyza na autogaz miałaby wzrosnąć maksymalnie do poziomu 80 proc. akcyzy paliwowej. Spowodowałoby to wzrost ceny autogazu o 60-85 groszy na litrze (przy obecnych stawkach podatkowych), czyli do poziomu 2-2,25 zł/l.W chwili obecnej akcyza płacona w cenie autogazu stanowi 9,8 proc. akcyzy na benzynę bezołowiową lub 13,2 proc. akcyzy na olej napędowy. Według Polskiej Organizacji Gazu Płynnego w chwili obecnej akcyza płacona w cenie autogazu stanowi w Unii Europejskiej 21 proc. akcyzy na benzynę bezołowiową. Jak powiedziała "Rz" Sylwia Popławska z POGP organizacja zaproponowała rządowi, aby podatek akcyzowy na autogaz podnieść maksymalnie do wysokości 50 proc. akcyzy na benzynę. Nie otrzymała jednak odpowiedzi.TYLKO MARKOWEPrzed kilku laty montaż instalacji do autogazu w samochodzie z zasilaniem wtryskowym bywał zabiegiem ryzykownym. Dziś to już przeszłość - markowi producenci oferują wyroby gwarantujące sprawne i bezawaryjne działanie auta. W fabryce na Żeraniu trwają już przygotowania do rozpoczęcia fabrycznego montażu instalacji gazowych w kilku modelach aut Daewoo. Przestrzec trzeba natomiast przed montażem instalacji niemarkowych, np. pochodzących od wschodnich sąsiadów. To może się źle skończyć.Montaż układu zasilania LPG trwa kilka godzin, w praktyce auto podstawione do warsztatu w godzinach rannych można odebrać jeszcze tego samego dnia. Trzeba się jednak wcześniej umówić. Zestawy montażowe do samochodów poszczególnych marek różnią się od siebie dość znacznie i może się zdarzyć, że mechanik będzie potrzebował czasu na ściągnięcie potrzebnych elementów od dystrybutora.Za instalację do samochodu Polonez z wtryskiem jednopunktowym trzeba zapłacić (ceny z Warszawy wraz z montażem) około 2400 złotych. Instalacja do auta zachodniego kosztuje około 2800 złotych. W wypadku aut gaźnikowych ceny są nieco niższe, zaś montaż w nowoczesnym samochodzie o skomplikowanym układzie zasilania może być droższy o kilkaset złotych.Kupując używany samochód wyposażony w układ zasilania LPG należy żądać oryginalnej gwarancji wystawionej przez warsztat montujący; firmowe placówki zawsze wydają taki dokument. Zazwyczaj znaleźć w nim można także wskazówki dotyczące eksploatacji. Jeśli gwarancji nie ma, lepiej będzie sprawdzić, czy układ LPG pochodzi w całości od jednego producenta, a nie np. z trzech różnych kompletów wymontowanych z samochodów, które trafiły na złom. To jednak w pełni kompetentnie może wykonać tylko fachowiec.Eksploatacja samochodu zasilanego gazem płynnym nie różni się od eksploatacji auta "normalnego" - przyspieszenia są minimalnie mniejsze, ale w codziennej praktyce różnica jest nieodczuwalna. A. J. [/INST] Ze względu na stale rosnące ceny benzyny w Polsce coraz popularniejszy staje się autogaz. W kraju jest prawie 500 tysięcy samochodów wyposażonych w instalacje umożliwiające tankowanie autogazu. Rośnie także liczba stacji gazowych, na których można zaopatrzyć pojazdy w takie paliwo. Gaz jest ponad dwa razy tańszy od benzyny, a oszczędność stosowania go sięga 60 procent wydatków na paliwo. Nakłady na montaż instalacji gazowej zwracają się po przejechaniu około 15 – 20 tysięcy kilometrów. Korzyści odczuwalne są jednak nie tylko dla kieszeni konsumentów, ale też dla środowiska. Samochody zasilane gazem emitują zmnacznie mniej substancji toksycznych zawartych w spalinach. O połowę spada emisja tlenku węgla, a o 3 proc. emisja tleknu azotu. Korzystający z autogazu są jednak coraz bardziej zaniepokojeni stale rosnącymi cenami. Przyczyn podwyżek należy upatrywać w tym, że w Rosji która jest dla Polski głównym eksporterem autogazu, występują okresowo braki gazu związane ze wzrostem popytu na Zachodzie. Rosjanie chętniej sprzedają gaz w Europie Zachodniej niż w Polsce, bo mogą tam uzyskać wyższą cenę. Polscy hurtownicy muszą więc kupować autogaz na giełdach zachodnioeuropejskich, co wiąże się ze wzrostem cen autogazu na stacjach paliw. Kierowców nie mniej niż podywżki niepokoją jednak także plany Ministerstwa Finansów, by za rok zrównać podatek akcyzowy zawarty w cenie gazu z podatkiem obowiązującym przy innych paliwach. Autogaz podrożałby wtedy do 85 groszy na litrze. </s>
<s>[INST] Streść podany po dwukropku tekst: TECHNOLOGIEAutomatyczne skrzynie biegów z możliwością wyboruZmieniaj, kiedy chceszARCHIWUMADAM JAMIOŁKOWSKIAutomatyczne skrzynie biegów zdecydowanie nie cieszą się sympatią Europejczyków. Udział samochodów z takimi przekładniami w całkowitej sprzedaży aut osobowych z trudem zbliża się do 10 proc., podczas gdy w USA przekracza 90 proc. Jednak w najbliższych latach możemy spodziewać się zmian, a to głównie za sprawą wynalazków dopasowanych do "sportowych" aspiracji kierowców ze Starego Kontynentu. Chodzi przede wszystkim o skrzynki automatyczne, które błyskawicznie przełączyć można na ręczne sterowanie. Trudno podać racjonalne przyczyny niechęci do przekładni automatycznych. Wprawdzie Europa to nie Kalifornia, ale kryzys paliwowy dawno już odszedł w niepamięć i różnica w kosztach eksploatacji między wersjami ze skrzynką automatyczną i manualną jest w gruncie rzeczy znikoma. Kijkiem w podłodzePozostaje więc przyznać, że po prostu nie lubimy "tramwajów", uważając je za samochody dla kierowców "niedzielnych" - ofermowatych, niedouczonych i leniwych. Nie chcemy, by automat decydował za nas o zmianie przełożenia, nie pozwalając w dodatku - i to jest po części prawdą - na maksymalne wykorzystanie możliwości silnika. Wolimy "grzebać kijkiem w podłodze", nie wiedząc, że nawet kierowcy Formuły I tylko czasami sami zmieniają biegi. Posługując się przy tym przyciskami na kierownicy, które wymuszają tylko odpowiednie zachowanie przekładni będącej w gruncie rzeczy sportową przekładnią automatyczną. Jednak mimo wszystko cały czas obserwuje się tendencję wzrostową - każdego roku aut ze skrzynią automatyczną sprzedaje się o kilkanaście procent więcej. Co sprawia, że powoli, ale jednak przekonujemy się do nich? Wydaje się, że przede wszystkim nowoczesne rozwiązania techniczne, które sprawiają, że także mając sportowe ambicje można korzystać z "automatu" bez przykrości. Najbardziej interesujący wydaje się system pozwalający mieć na co dzień skrzynię automatyczną, a od święta - manualną, i to o wyraźnie rajdowym image'u. Ręczne sterowanie realizuje się najczęściej za pomocą dźwigni selektora (wybieraka) przekładni automatycznej. Patrząc na nią w pierwszej chwili nie zobaczymy nic nadzwyczajnego - widać normalne położenia Parking, Neutral, Drive Jednak w położeniu Drive można przechylić dźwignię w bok, tak by znalazła się w polu oznaczonym symbolami "+" i "-". Jeśli zrobimy to podczas jazdy, auto będzie nadal poruszać się na tym biegu, na którym jechało wcześniej. Przekładnia przestaje jednak działać jako automatyczna - aby zmienić bieg na wyższy, trzeba pchnąć dźwignię do przodu, w kierunku znaku "+", redukcję biegu uzyskuję się zaś przyciągając ją do siebie.Jak rajdowiecW sumie działa to podobnie do tzw. sekwencyjnej skrzyni biegów stosowanej dość powszechnie w autach rajdowych czy wyścigowych. Trzeba wprawdzie przyzwyczaić się do innego sposobu zmiany przełożeń, ale jest to dość łatwe do opanowania. A system jest naprawdę nieoceniony, gdy przed ciasnym zakrętem trzeba nagle przejść z "piątki" na "dwójkę". Trzy krótkie pociągnięcia dźwigni i po wszystkim To się chyba w Europie spodobało, bowiem coraz więcej producentów oferuje tak wyposażone samochody.Alfa Romeo w modelu 156 proponuje przekładnię tego rodzaju określaną jako Selespeed. Technologia została ponoć zapożyczona z wytwarzanego przez siostrzaną firmę samochodu Ferrari 355 F1. W tym rozwiązaniu biegi zmieniać można zarówno za pomocą drążka selektora, jak też i przycisków na kierownicy.Inne rozwiązanie Alfy to skrzynia biegów Sportronic, dostępna w modelu 166 z dwoma najmocniejszymi silnikami. Nawet największy leniuch może dzięki niej poczuć się sportowcem. Oto dźwignia selektora skrzyni biegów ma aż trzy ważne położenia. Po przesunięciu jej w prawo, samochód jest normalnym autem z automatyczną skrzynią biegów. Zmianą przełożeń kieruje wyłącznie układ elektroniczny, który dostosowuje sposób pracy do stylu jazdy kierowcy. Jeśli jedzie on spokojnie, auto przeistacza się w dostojną limuzynę. Gdy zdecydowanie operuje pedałem gazu, przełączanie biegów odbywa się w sposób bliski sportowemu. Zdecydowanie sportowy tryb jazdy można wybrać przesuwając dźwignię w położenie środkowe. Samochód jest nadal "automatem", ale o typowo sportowym trybie zmiany przełożeń. Na tym jednak nie koniec - przesuwając dźwignię dalej w lewo włączamy ręczne sterowanie zmianą biegów, które odbywa się w opisany już sposób sekwencyjny: krótkie popchnięcie dźwigni do przodu powoduje włączenie biegu wyższego, a przyciągnięcie jej do siebie - redukcję przełożenia. Na początku było PorscheZa protoplastę tego typu rozwiązań uznać trzeba system Tiptronic firmy Porsche, który pojawił się jeszcze na początku lat 90. i jest nieustannie udoskonalany. Obecnie Porsche proponuje skrzynię pięciobiegową, sterowaną za pomocą przycisków na kole kierownicy. Trzeba zań dopłacić - bagatela - 2500 dolarów w wypadku modelu Boxster i ok. 2800 dolarów w wypadku modelu 911. Jednak dla kupujących auta Porsche nie są to chyba zbyt wielkie pieniądze, skoro - według komunikatu producenta - na automat z ręcznym sterowaniem decyduje się prawie co piąty nabywca. Koncern Audi wprowadził system Tiptronic do swego pakietu opcji w roku 1994. Oferowany jest w ponad 40 modelach aut, począwszy od serii A4 po serię A8. Standardowo system ten montuje się do wozów Audi z silnikami ośmiocylindrowymi. Inni nabywcy muszą dopłacić około 2100 dolarów za wersję sterowaną ruchami dźwigni selektora. Aby sterować przekładnią przyciskami na kierownicy, trzeba zapłacić dodatkowo 200-350 dolarów za odpowiednio wyposażone, sportowe koło sterowe. Za zbliżoną cenę, Volkswagen, macierzysty koncern firmy Audi, oferuje również system Tiptronic we flagowym modelu Passat. Własne rozwiązanie, określane jako Steptronic zaproponowała swym klientom w 1995 roku firma BMW. Automatyczną skrzynię z możliwością sterowania sekwencyjnego dźwignią selektora można zamówić we wszystkich modelach serii od 300 do 700 za sumę od 1900 do 2300 dolarów. W samochodach BMW z najwyższej półki - począwszy od modelu 735i - inteligentna przekładnia montowana jest jako wyposażenie standardowe. Jako rozwiązanie alternatywne w modelu M3 bawarski producent proponuje układ określany skrótem SMG, pozwalający na zmianę biegów za pomocą przycisków na kierownicy. Jak informuje BMW, około połowy wszystkich nabywców sportowych "trójek" zdecydowało się na tę opcję kosztującą 2300 dolarów, tak więc układ SMG będzie na pewno oferowany w kolejnych modelach.Lepiej poczekaćTrudno wyliczyć wszystkich producentów mających w ofercie to zarazem wygodne i przyjemne rozwiązanie problemu zmiany biegów. Skrzynie tego typu mają do dyspozycji nabywcy flagowego modelu Volvo o oznaczeniu S80 z silnikiem sześciocylindrowym. Proponuje ją też Chrysler w modelu 300M, a nawet koreański Hyundai w swym najlepszym aucie oznaczonym XG 30. Co mają zrobić nabywcy wozów tańszych? Po prostu poczekać. Przykład dał maleńki Smart. Jego konstruktorzy od początku zrezygnowali z ręcznej zmiany biegów i wyposażyli auto w sześciobiegową przekładnię automatyczną o sterowaniu sekwencyjnym. Wprawdzie Smart to raczej ekskluzywny "maluch", ale na pewno śladem jego producenta pójdą niedługo inni. To przecież ogromnie przyjemne - móc zmieniać biegi tylko wtedy, kiedy ma się na to ochotę [/INST] Automatyczne skrzynie biegów nie cieszą się sympatią Europejczyków. Udział samochodów z takimi przekładniami w całkowitej sprzedaży aut osobowych wynosi niecałe 10 proc. (w USA przekracza 90). Jednak w najbliższych latach możemy spodziewać się zmian - głównie za sprawą skrzyń automatycznych, które przełączyć można na ręczne sterowanie.Ręczne sterowanie realizuje się najczęściej za pomocą dźwigni selektora (wybieraka) przekładni automatycznej. Działa to podobnie do tzw. sekwencyjnej skrzyni biegów stosowanej w autach rajdowych czy wyścigowych.Coraz więcej producentów oferuje tak wyposażone samochody. Alfa Romeo proponuje przekładnię tego rodzaju określaną jako Selespeed. Technologia została ponoć zapożyczona z Ferrari 355 F1.Inne rozwiązanie Alfy to skrzynia biegów Sportronic. Protoplastą tego typu rozwiązań jest system Tiptronic firmy Porsche. Koncern Audi wprowadził Tiptronic w roku 1994. Oferowany jest w ponad 40 modelach aut. Volkswagen, macierzysty koncern firmy Audi, oferuje również system Tiptronic we flagowym modelu Passat. Własne rozwiązanie, określane jako Steptronic, zaproponowała swym klientom w 1995 roku firma BMW. Jako rozwiązanie alternatywne w modelu M3 bawarski producent proponuje układ oznaczany skrótem SMG. Trudno wyliczyć wszystkich producentów mających w ofercie to zarazem wygodne i przyjemne rozwiązanie problemu zmiany biegów. Skrzynie tego typu mają do dyspozycji nabywcy flagowego modelu Volvo o oznaczeniu S80 z silnikiem sześciocylindrowym. Proponuje ją też Chrysler w modelu 300M, a nawet koreański Hyundai. </s>
<s>[INST] Streść podany po dwukropku tekst: AUTOGAZBranża niepewna przyszłościMniej gazu, wyższe rachunkiRYS. MARIUSZ FRANSOWSKIADAM JAMIOŁKOWSKI, ARTUR MORKAW ciągu ostatnich kilku tygodni gwałtownie podrożał sprzedawany na stacjach benzynowych autogaz. Główną przyczyną jest spadek importu z Rosji i konieczność sprowadzania go z Europy Zachodniej. Montaż instalacji gazowej pozostaje atrakcyjną propozycją dla posługujących się autem na co dzień, spore zaniepokojenie budzą jednak propozycje, by autogaz objąć akcyzą na równi z innymi paliwami silnikowymi.Rosnące szybko ceny benzyny oraz znaczna liczba paliwożernych aut znajdujących się nadal w eksploatacji stworzyły w naszym kraju spory rynek dla alternatywnych systemów zasilania, w tym przede wszystkim dla najpopularniejszego, wykorzystującego płynny propan-butan (LPG). Szacuje się, że w naszym kraju jeździ około 470 tys. samochodów wyposażonych w instalacje gazowe. Tylko w zeszłym roku w Polsce zamontowano około 140 tys. układów zasilania autogazem, a więc o 40 tys. więcej w porównaniu do najlepszego dotychczas roku 1997. W rezultacie w dziedzinie zasilania gazowego pojazdów mechanicznych zajmujemy trzecie miejsce w Europie - tuż za utrzymującymi od lat prym Włochami i Holandią.Łączna liczba punktów zaopatrujących pojazdy w autogaz przekroczyła już 1900. Działa wiele wyspecjalizowanych stacji gazowych, a ponadto coraz częściej polscy i zagraniczni dystrybutorzy paliw instalują dystrybutory z gazem płynnym na swych stacjach benzynowych. W sumie w Polsce sprzedano w ubiegłym roku 395 tys. ton autogazu (o 32 proc. więcej niż przed rokiem), co stanowi około 39 proc. całości sprzedaży gazu płynnego.Opłacalne nie tylko dla właścicieliO tym, że wciąż są chętni do ponoszenia kosztów montażu drugiego układu zasilania w swym samochodzie przesądzają oczywiście korzyści ekonomiczne. W czasie jazdy na autogazie zużycie paliwa mierzone w litrach na 100 km wzrasta o ok. 13 proc., co wynika z faktu, iż ma on niższą od benzyny wartość energetyczną. Jednak gaz jest ponad dwa razy tańszy od benzyny, a więc oszczędność jest bardzo duża, sięgająca 60 proc. wydatków na paliwo.W tej sytuacji nakłady na montaż instalacji gazowej zwracają się - w zależności od paliwożerności samochodu i kosztu konkretnej instalacji - po przejechaniu mniej więcej 15 do 20 tysięcy kilometrów. W wypadku pojazdów wykorzystywanych na przykład do prowadzenia działalności gospodarczej odpowiada to zaledwie kilku lub kilkunastu tygodniom eksploatacji.Jednak zjawisko montowania instalacji do zasilania gazem przynosi korzyści nie tylko właścicielom samochodów. Oprócz istotnego dla użytkownika zmniejszenia kosztów eksploatacji, montaż instalacji gazowej ma spore znaczenie środowiskowe. Istotną zaletą samochodów zasilanych gazem jest bowiem wyraźnie niższa emisja substancji toksycznych zawartych w spalinach. Emisja tlenku węgla spada aż o połowę, zaś tlenku azotu - o 3 proc. Dotyczy to nowoczesnych jednostek napędowych z katalizatorami - w wypadku starych silników gaźnikowych korzyści są jeszcze większe.Ostatnio jednak zarówno sprzedający gaz płynny, jak i użytkownicy samochodów nim zasilanych są zaniepokojeni.Jeszcze kilka tygodni temu za litr autogazu (gazu płynnego do napędzania samochodów) trzeba było zapłacić ok. 1 zł. W chwili obecnej trzeba już za niego zapłacić nawet ok. 1,4 zł. Wyjątkiem jest Wybrzeże, gdzie wysoka cena autogazu utrzymuje się już od dłuższego czasu.Drożej bo mniejWedług firmy Gaspol (największego dystrybutora autogazu w kraju) rynek gazu płynnego jest obecnie w stanie destabilizacji. Okresowo u niektórych dystrybutorów występują braki gazu. Hurtownicy zmuszeni są do kupowania LPG na giełdach zachodnioeuropejskich, gdyż nie można go kupić na rynkach wschodnich.Zdaniem analityków braki LPG w Rosji wydają się mieć charakter okresowy. Wiąże się ze wzrostem popytu na to paliwo w Europie Zachodniej. Rosjanie zaś chętniej sprzedają je tam niż w Polsce, gdyż możliwe jest uzyskanie wyższych cen. W ostatnim czasie rozpoczęli oni sprzedaż autogazu m.in. do Finlandii.Według Ireneusza Wypycha z biura prasowego PKN Orlen SA już na przełomie czerwca i lipca dało się odczuć zwiększony popyt na autogaz. Spółka ma ok. 20-proc. udział w produkcji tego paliwa, nie jest jednak w stanie zwiększyć jego produkcji, gdyż jest ona w pełni powiązana z procesem destylacji paliw silnikowych.Analitycy zwracają też uwagę na fakt, że w ostatnim okresie popyt na gaz płynny rośnie, co wiąże się z przygotowaniami do sezonu jesienno-zimowego.Za tonę gazu płynnego na giełdzie w Amsterdamie trzeba obecnie zapłacić ok. 262 USD. Cena taka utrzymuje się na zbliżonym poziomie od czerwca. Za gaz z Rosji trzeba zapłacić kilkadziesiąt dolarów mniej.Kierowcy boją się akcyzyOstatnie podwyżki cen autogazu nie przestraszyły kierowców jeżdżących samochodami napędzanymi tym paliwem. Cena gazu, jeśli porówna się ją np. do benzyny bezołowiowej jest bardzo konkurencyjna. Różnica w zależności od regionu Polski wynosi 1,73-1,99 zł na litrze.Bardziej niż kłopoty z zakupem autogazu kierowców niepokoją informacje na temat planów Ministerstwa Finansów, by w przyszłym roku zrównać podatek akcyzowy, płacony w cenie tego paliwa, z podatkiem obowiązującym w przypadku innych paliw silnikowych. Nieoficjalnie mówi się, że akcyza na autogaz miałaby wzrosnąć maksymalnie do poziomu 80 proc. akcyzy paliwowej. Spowodowałoby to wzrost ceny autogazu o 60-85 groszy na litrze (przy obecnych stawkach podatkowych), czyli do poziomu 2-2,25 zł/l.W chwili obecnej akcyza płacona w cenie autogazu stanowi 9,8 proc. akcyzy na benzynę bezołowiową lub 13,2 proc. akcyzy na olej napędowy. Według Polskiej Organizacji Gazu Płynnego w chwili obecnej akcyza płacona w cenie autogazu stanowi w Unii Europejskiej 21 proc. akcyzy na benzynę bezołowiową. Jak powiedziała "Rz" Sylwia Popławska z POGP organizacja zaproponowała rządowi, aby podatek akcyzowy na autogaz podnieść maksymalnie do wysokości 50 proc. akcyzy na benzynę. Nie otrzymała jednak odpowiedzi.TYLKO MARKOWEPrzed kilku laty montaż instalacji do autogazu w samochodzie z zasilaniem wtryskowym bywał zabiegiem ryzykownym. Dziś to już przeszłość - markowi producenci oferują wyroby gwarantujące sprawne i bezawaryjne działanie auta. W fabryce na Żeraniu trwają już przygotowania do rozpoczęcia fabrycznego montażu instalacji gazowych w kilku modelach aut Daewoo. Przestrzec trzeba natomiast przed montażem instalacji niemarkowych, np. pochodzących od wschodnich sąsiadów. To może się źle skończyć.Montaż układu zasilania LPG trwa kilka godzin, w praktyce auto podstawione do warsztatu w godzinach rannych można odebrać jeszcze tego samego dnia. Trzeba się jednak wcześniej umówić. Zestawy montażowe do samochodów poszczególnych marek różnią się od siebie dość znacznie i może się zdarzyć, że mechanik będzie potrzebował czasu na ściągnięcie potrzebnych elementów od dystrybutora.Za instalację do samochodu Polonez z wtryskiem jednopunktowym trzeba zapłacić (ceny z Warszawy wraz z montażem) około 2400 złotych. Instalacja do auta zachodniego kosztuje około 2800 złotych. W wypadku aut gaźnikowych ceny są nieco niższe, zaś montaż w nowoczesnym samochodzie o skomplikowanym układzie zasilania może być droższy o kilkaset złotych.Kupując używany samochód wyposażony w układ zasilania LPG należy żądać oryginalnej gwarancji wystawionej przez warsztat montujący; firmowe placówki zawsze wydają taki dokument. Zazwyczaj znaleźć w nim można także wskazówki dotyczące eksploatacji. Jeśli gwarancji nie ma, lepiej będzie sprawdzić, czy układ LPG pochodzi w całości od jednego producenta, a nie np. z trzech różnych kompletów wymontowanych z samochodów, które trafiły na złom. To jednak w pełni kompetentnie może wykonać tylko fachowiec.Eksploatacja samochodu zasilanego gazem płynnym nie różni się od eksploatacji auta "normalnego" - przyspieszenia są minimalnie mniejsze, ale w codziennej praktyce różnica jest nieodczuwalna. A. J. [/INST] W Polsce wielką popularnością cieszy się autogaz, pozwalający zaoszczędzić nawet do 60% kosztów eksploatacji samochodu. Sytuacja na rynku jest jednak niestabilne. Zmniejsza się import z Rosji, a hurtownicy zaopatrują się na droższych giełdach zachodnioeuropesjkich. Kierowcy boją się też zapowiadanej podwyżki akcyzy. Autogaz wciąż jest jednak kuszącą alternatywą dla benzyny, której ceny nadal są dużo wyższe. </s>
<s>[INST] Streść podany po dwukropku tekst: ROSJAMoskwa chce sprzedać Pekinowi broń za miliardy dol. Komentatorzy przypominają jednak, że kiedyś może być ona użyta przeciwko Rosjanom.Zwrot ku AzjiPIOTR JENDROSZCZYKz MoskwyRozpoczynająca się dzisiaj wizyta przewodniczącego Chin Jiang Zemina w Rosji jest logicznym przedłużeniem serii moskiewskich spotkań Borysa Jelcyna, w jakich uczestniczyli przywódcy Wspólnoty Niepodległych Państw, premier Indii oraz minister spraw zagranicznych Iranu. Równocześnie z Iraku wróciła rosyjska delegacja rządowa, która przywiozła podpisane porozumienie naftowe. Można wierzyć moskiewskim mediom dopatrującym się w tych wydarzeniach dowodów na przesunięcie akcentów rosyjskiej polityki zagranicznej w kierunku Azji. Zmianę taktyki łączy się z nazwiskiem Jewgienija Primakowa, od ponad roku szefa dyplomacji rosyjskiej.Trudno byłoby jednak upatrywać w zbliżeniu z Chinami i innymi krajami azjatyckimi próby zawarcia sojuszu politycznego czy wojskowego na wschodzie dokładnie w czasie, gdy Zachód, nie bacząc na sprzeciwy Moskwy, realizuje plan rozszerzenia NATO. W opinii moskiewskich ekspertów Rosja, aktywizując swą azjatycką politykę, pragnie zwiększyć pole manewru, tym bardziej że rosyjskie elity polityczne są coraz mocniej rozczarowane stosunkami z Zachodem.W rok po złożonej w czasie wizyty Jelcyna pekińskiej deklaracji Jiang Zemina, charakteryzującej stosunki pomiędzy obu państwami jako "konstruktywne partnerstwo wybiegające w XXI wiek", obaj przywódcy podpiszą w Moskwie kilka dokumentów. Deklaracja polityczna na temat "wielobiegunowości świata" pozwoli być może na interpretację pojęcia konstruktywnego partnerstwa. Nikt w Moskwie nie oczekuje jednak rewelacji. Nic nie wskazuje na to, aby Chińczycy zamierzali odstąpić od swej polityki równego dystansu w stosunku do Rosji i do USA. Pragmatyczne kierownictwo Chińskiej Republiki Ludowej jest jednak zainteresowane w zacieśnieniu więzi gospodarczych z Rosjanami. Pekin daje wyraźnie do zrozumienia, że przy ich pomocy zamierza unowocześnić swą armię. Równocześnie godzi się na zawarcie porozumienia w sprawie faktycznej demilitaryzacji granicy z Rosją. Porozumienie to zostanie podpisane nie tylko przez Jiang Zemina i Borysa Jelcyna, ale także przez przywódców Kazachstanu, Tadżykistanu i Kirgistanu. W ostatnim tygodniu szczegóły tego dokumentu uzgadniał w Chinach rosyjski minister obrony Igor Rodionow.Rozczarowanie ZachodemAzjatyckiemu zwrotowi w rosyjskiej polityce zagranicznej towarzyszy w Moskwie przekonanie, że stosunki Rosji z Zachodem wchodzą w stadium kryzysu. Chodzi przy tym nie tylko o plany NATO. "Niezawisimaja Gazieta" opublikowała kilka dni temu niektóre założenia projektu dokumentu o nazwie "Obraz Rosji", przygotowanego na niedawne posiedzenia Rady Polityki Zagranicznej i Obronnej przy prezydencie Jelcynie. Składająca się z politologów, dyplomatów, ekspertów i polityków Rada zamierza do końca roku opracować obszerny dokument, który będzie analizą miejsca i perspektyw Rosji w polityce światowej.Po zapoznaniu się z opublikowanymi w "Niezawisimej Gazietie" niektórymi tezami tego opracowania można odnieść wrażenie, że jego autorami byli nacjonalistyczni politycy z obozu komunistycznego czy też działacze z otoczenia Władimira Żyrinowskiego lub Aleksandra Lebiedzia. Jedno z głównych założeń głosi bowiem, że na Zachodzie, a zwłaszcza w USA, nastąpiła szczególna aktywizacja sił, które chcą zapobiec odrodzeniu Rosji jako "wpływowego podmiotu stosunków międzynarodowych". Tego rodzaju kampania ma być przede wszystkim skutkiem niezadowolenia Zachodu z faktu, iż Rosja powoli staje na nogi. Gdy więc rosyjski biznes coraz bardziej się umacnia, kraje zachodnie pragną roztoczyć kontrolę nad napływającymi do Rosji inwestycjami zagranicznymi, aby nie doprowadzić do szybkiego "odrodzenia kraju". Takie spojrzenie na stosunki z Zachodem nie jest w Moskwie niczym wyjątkowym. Podczas zorganizowanego niedawno "okrągłego stołu" rosyjskich politologów w sprawie integracji Rosji z Białorusią przewijała się teza, że wycofanie się Jelcyna w ostatniej chwili z podpisania uzgodnionego wcześniej porozumienia było wynikiem działań prozachodnich polityków w rządzie (zwłaszcza Anatolija Czubajsa) i nacisków Zachodu. Na razie nie ma konkretnych dowodów na to, iż tego rodzaju myślenie wyznacza kierunki rosyjskiej polityki. Wręcz przeciwnie. Ostatnia reorganizacja rządu, w którym znaczącą rolę odgrywają politycy liberalni posługujący się analizami instytutu ekonomicznego Jegora Gajdara, pozwala przypuszczać, że Moskwa jest daleka od popełnienia błędu, którego skutkiem byłaby samoizolacja na arenie międzynarodowej.W stronę ChinZdaniem Jewgienija Bażanowa, szefa Instytutu Aktualnych Problemów Międzynarodowych, nie ma mowy o powstaniu osi Moskwa - Pekin. Przede wszystkim dlatego, że Chiny nie są tym zainteresowane. Zdają sobie bowiem sprawę z faktu, że takie posunięcie doprowadziłoby do konfliktu z Zachodem i postawiło pod znakiem zapytania plany modernizacji państwa. Nie oznacza to jednak, że Moskwa i Pekin nie pragną wykorzystywać wzajemnych kontaktów w polityce wobec USA. Jednakże stosunki z Chinami mają dla Moskwy szczególne znaczenie przede wszystkim w kontekście przyszłych zagrożeń ze strony azjatyckiego sąsiada - twierdzi Bażanow. Przypomina on o ogromnych kosztach chińsko-rosyjskiej konfrontacji zbrojnej na tle konfliktu granicznego w latach 60. Jeden z instytutów Rosyjskiej Akademii Nauk ocenił, że Rosja straciła wtedy 200 - 300 mld "starych" rubli. Rosyjski ambasador w Pekinie Igor Rogaczow wyraził niedawno opinię, że wraz z zakończeniem w tym roku procesu demarkacji granicy "sprawa ta zostanie raz na zawsze zdjęta z porządku dziennego".Demarkacja odbywa się na podstawie porozumienia podpisanego w 1991 r. Ustępstwa Moskwy w tej sprawie umożliwiły Jelcynowi złożenie rok później wizyty w Pekinie. Do Chin powrócą niewielkie obszary na Dalekim Wschodzie (14 km kw.), czemu sprzeciwiają się gubernatorzy tych regionów. Moskwa nie bierze jednak tych protestów poważnie - podobnie jak niedawnego oświadczenia admirała Feliksa Gromowa, dowódcy rosyjskich sił morskich. Jego zdaniem Chiny otrzymają nie tylko bezpośredni dostęp do Morza Japońskiego, ale i możliwość żeglugi po rzece Tuman, co naruszy "wojskową równowagę sił w regionie". Rosyjskie MSZ przypomniało natychmiast admirałowi, że rzeka ta jest zbyt płytka, aby mogły po niej pływać okręty wojenne, a o żadnym naruszeniu równowagi nie ma mowy.Trudno przypuszczać, aby admirał o tym nie wiedział. Jego słowa można więc traktować jako ostrzeżenie, iż demarkacja granicy nie daje jednak Rosji gwarancji, że Chiny nie wystąpią w przyszłości z kolejnymi roszczeniami terytorialnymi. Można zrozumieć obiekcje Gromowa, jeżeli się pamięta, że porozumienie nie obejmuje trzech wysp na rzekach Ussuri i Argun, do których Pekin rościł pretensje w latach 60., co zakończyło się konfrontacją zbrojną. Nie brak głosów, że wyłączenie tych wysp z porozumienia może w przyszłości posłużyć Chinom za pretekst do żądań zwrotu ponad półtora miliona kilometrów kwadratowych utraconych w XIX w. na podstawie traktatów, których Chińczycy nigdy nie przestali uważać za nierównoprawne.Uzbrajanie sąsiada Tymczasem Pekin właśnie przy współpracy z Rosją realizuje program unowocześniania sił zbrojnych. Lista zakupów rosyjskiej broni jest imponująca. W latach 1992 - 1995 Chińczycy kupili 48 nowoczesnych myśliwców Su-27, a w roku ubiegłym licencję na produkcję 200 samolotów tego typu w ciągu najbliższych pięciu lat. Wartość kontraktu szacuje się na 2,5 mld dol. Władze chińskie nie kryją, że interesują się jeszcze 50 samolotami Su-30 i Su-30MK. Jak twierdzi agencja Interfax, oprócz zakupionych już czterech łodzi podwodnych klasy "Kilo" Pekin chciałby się zaopatrzyć w 10 - 12 takich łodzi lub zdobyć licencję na ich produkcję. Koszt jednego okrętu podwodnego wynosi 250 mln dol. Na liście chińskich zakupów znajdują się też systemy antyrakietowe, w tym słynne S-300 oraz samoloty Ił-76, które po wyposażeniu w izraelskie urządzenia elektronicznie mają pełnić funkcję podobną do amerykańskich AWACS. W Moskwie cytuje się często dane Kongresu USA, z których wynika, że w najbliższych latach Chiny zamierzają wydawać na zakup uzbrojenia 4,4 mld dol. rocznie, a więc dwa razy więcej niż Arabia Saudyjska. Rosja, która w ostatnich trzech latach sprzedaje Pekinowi broń za ok. 1 mld dol. rocznie (ok. 30 proc. eksportu broni), zamierza jeszcze aktywniej włączyć się w program chińskich zbrojeń. Dla przeżywającej ciężkie czasy rosyjskiej "zbrojeniówki" jest to szansa nie do pogardzenia.Nieśmiałe ostrzeżeniaProblem jednak w tym, że nowoczesna rosyjska broń może zostać użyta, przynajmniej teoretycznie, także przeciwko Rosji. - Nie wolno zrezygnować ze współpracy z Chinami w tej dziedzinie, bo z łatwością zaopatrzą się w potrzebne urządzenia nowoczesnej techniki gdzie indziej - odpowiada na ten zarzut Konstantin Makijenko, ekspert Rosyjskiego Centrum Studiów Politycznych. Jego zdaniem Chiny oraz Indie będą do lat 2005 - 2010 głównymi odbiorcami rosyjskiej broni. Uważa on także, podobnie jak niektórzy eksperci MSZ, że chińska ekspansja jest skierowana na Tajwan oraz Azję Południowo-Wschodnią i dlatego Pekin nie będzie zagrażać Rosji.Wątpliwości ma jednak dziennik "Kommersant Daily", który poinformował niedawno, że to właśnie Pekin nalegał, aby porozumienie w sprawie redukcji sił zbrojnych wzdłuż granicy rosyjsko-chińskiej zostało zawarte do 2020 roku, a nie na czas nieograniczony, jak proponowało rosyjskie MSZ. Gazeta skłonna jest twierdzić, że w XXI w. Chiny - będące największą światową potęgą gospodarczą z najliczniejszym narodem na kuli ziemskiej - skierują swe zainteresowania w stronę SyberiiJak temu zapobiec? W rosyjskiej publicystyce przeważa pogląd, że wyjściem jest konsekwentne rozwijanie dobrych stosunków z Chinami. Idea "konstruktywnego partnerstwa" wymaga zapewne jeszcze konkretyzacji, ale nie ulega wątpliwości, że jest dzisiaj witana z zadowoleniem zarówno w Pekinie, jak i Moskwie. Jiang Zemin po rozmowach z Jelcynem prosto z Moskwy udaje się do pobliskiej Tuły, jednego z najpotężniejszych rosyjskich ośrodków przemysłu zbrojeniowego. Trudno o bardziej czytelny dowód chińskiego pragmatyzmu. [/INST] Rosja zdaje się zwracać w polityce zagranicznej w kierunku Azji. Eksperci są zdania, że próbuje w ten sposób zwiększyć swoje pole manewru w obliczu rozczarowania stosunkami z Zachodem i realizacji planów rozszerzania NATO, którym Rosja się sprzeciwia. W opinii Rosjan stosunki Moskwy z Zachodem znajdują się w fazie kryzysu. Władze Chin chcą zacieśniać więzi polityczne z Rosją, bo przy jej pomocy planują unowocześnić swoją armię. Godzą się przy tym na demilitaryzację granicy z Rosją, która w przeszłości była przyczyną konfliktów. Chiny nie dają jednak Rosji gwarancji, że po zakończeniu procesu demarkacji granicy nie wystąpią w przyszłości z kolejnymi roszczeniami terytorialnymi. Dla Rosjan niebezpieczny jest także fakt, że przynajmniej w teorii broń, jaką planują od niej kupić Chińczycy, może w przyszłości zostać wykorzystana właśnie przeciwko Rosji. Tej pozostaje jednak tylko dążenie do utrzymywania z Chinami jak najlepszych stosunków. </s>
<s>[INST] Streść podany po dwukropku tekst: PFRON sprzedał swoją najcenniejszą spółkę w tajemnicy, bez przetarguZagadka RON LeasingW dniu powołaniu rządu Leszka Millera zarząd PFRON kierowany przez Waldemara Flügla (ZChN) zakończył negocjacje dotyczące sprzedaży spółki RON Leasing, należącej do funduszu. Trzy dni później sprzedał ją za 26 mln zł spółce z o.o. CLIF Investment, która ma spore kłopoty finansowe. O transakcji nie wiedziała rada nadzorcza funduszu ani pełnomocnik rządu ds. osób niepełnosprawnych.Po pierwsze - Państwowy Fundusz Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych nie rozpisał przetargu na sprzedaż RON Leasing, nie było również żadnych ogłoszeń w prasie. Po drugie - negocjacje z nabywcą, toczone w szybkim tempie, zakończono w dniu uformowania nowego rządu, a umowę podpisano trzy dni później. Po trzecie - o sprzedaży spółki nie wiedziała rada nadzorcza funduszu ani pełnomocnik rządu ds. osób niepełnosprawnych. Po czwarte - nabywca, czyli CLIF Investment jest głównym udziałowcem giełdowej spółki CLiF (Centrum Leasingu i Finansów), której banki gremialnie odmawiają dalszego finansowania; sąd rozpatrywał wczoraj wniosek o ogłoszenie upadłości CLiF-a. Po piąte - spółka RON Leasing przynosiła zysk i co roku wpłacała do kasy PFRON tytułem dywidendy ponad milion złotych. Dlatego transakcja ta budzi kontrowersje.- Wiadomość o sprzedaży RON Leasing była dla mnie jak grom z jasnego nieba - mówi Joanna Staręga-Piasek, pełnomocnik ds. osób niepełnosprawnych w rządzie Jerzego Buzka. - Stało się to w momencie, gdy zmieniali się pełnomocnicy rządu. Oceniam tę decyzję negatywnie.- W sprawie RON Leasing zwrócę się do NIK o przeprowadzenie kontroli i ustalenie prawdziwej wartości tej spółki - zapowiada Anna Filek, posłanka SLD, od wielu lat działająca w środowisku osób niepełnosprawnych.Ukarany prezesFundusz powołał do życia RON Leasing w 1996 roku, w czasach, gdy kierowali nim prezesi z namaszczenia SLD. Kapitał założycielski wynosił 20 mln zł; ponadto PFRON udzielił spółce pożyczek w wysokości 33 mln zł. Firma miała ułatwiać zakładom pracy chronionej leasing linii produkcyjnych, maszyn i urządzeń. Pracodawcy ją chwalili. Najwyższa Izba Kontroli krytykowała natomiast kontrakty menedżerskie podpisane przez PFRON z członkami zarządu RON Leasing - mieli oni otrzymać 200 tysięcy złotych tytułem odszkodowania w przypadku zwolnienia z pracy.- Spółkę sprzedano poniżej jej wartości - twierdzi Jolanta Banach, pełnomocnik rządu ds. osób niepełnosprawnych. - Gdy się o tym dowiedziałam, zwróciłam się do rady nadzorczej PFRON z wnioskiem o wydanie opinii w sprawie odwołania pana Flügla z funkcji prezesa. Opinia była pozytywna i prezes został natychmiast odwołany.Jak ustaliła "Rz" RON Leasing sprzedano o 2 mln zł taniej niż wynosił dolny próg "widełek cenowych" ustalonych przez biegłego. 12 września rada nadzorcza PFRON zgodziła się, aby spółkę sprzedać - nie było jednak wówczas mowy ani o cenie, ani o tym, kto będzie nabywcą.- Nie mam sobie nic do zarzucenia, sprzedaż RON Leasing to nasz sukces - mówi Waldemar Flügel, były prezes PFRON. - Następuje konsolidacja spółek leasingowych i tak mała firma nie miałaby szans utrzymania się na rynku. Zakłady pracy chronionej, które były głównymi klientami RON Leasing, są w coraz gorszej kondycji. Gdybyśmy tej spółki nie sprzedali, to za rok nie byłaby nic warta. Bankrut z pieniędzmiWaldemar Flügel wyjaśnia, że zgodnie z ustawą o zamówieniach publicznych nie miał obowiązku ogłaszania przetargu. A zmiana rządu w chwili zakończenia negocjacji to czysty przypadek. Według Flügla RON Leasing wypracowywał zyski głównie na papierze.- NIK, komisja sejmowa, nada nadzorcza i pełnomocnik rządu żądali od nas, abyśmy wycofywali się z działalności gospodarczej - mówi wiceprezes PFRON Marian Leszczyński, kierujący obecnie funduszem. - W sprawie RON Leasing powołaliśmy komisję, która wystąpiła do kilku potencjalnych nabywców. Oferta spółki CLIF Investment jako jedyna zawierała cenę.RON Leasing jest winien PFRON 27 mln zł z tytułu pożyczek. - Jeśli CLIF Investment nie będzie spłacać pożyczek zgodnie z umową, przystąpimy do windykacji - zapowiada Leszczyński. - Maszyny leasingowane przez zakłady pracy chronionej są własnością PFRON, nie ma więc niebezpieczeństwa, że stracimy pieniądze.Jolanta Banach chciała na początku listopada przeprowadzić kontrolę w RON Leasing i wstrzymać jej sprzedaż. Plan się jednak nie powiódł, gdyż nabywca zapłacił za spółkę 31 października, kilka dni przed terminem.Marian Leszczyński zapewnia, że PFRON zaprosił CLIF Investment do rokowań, gdyż spółka ta - jako jedna z nielicznych - ma spore pieniądze, które może zainwestować.CLIF Investment to spółka zależna od Piotra Büchnera. Ma 73 procent akcji spółki giełdowej CLiF, której sytuacja finansowa jest fatalna - firmie nie udało się zdobyć inwestora strategicznego, zaś banki wypowiedziały umowy finansujące jej działalność. W oświadczeniu przekazanym prasie 14 listopada Kredyt Bank, Polski Kredyt Bank, BGŻ, Bank Przemysłowo-Handlowy oraz Spółdzielczy Bank Ogrodniczy wezwały leasingobiorców, aby wpłacali raty na rachunki przez nie wskazane. Klienci CLiF-a obawiają się, że leasingowane przez nich maszyny mogą zostać zajęte przez banki.Matka, córka i tłum wierzycieliWyniki finansowe giełdowego CLiF-a są złe - spółka ma 24 mln zł strat po trzech kwartałach 2001 r., zaś zobowiązania przekroczyły 240 mln zł.- Problemy ma spółka-córka, my zaś sprzedaliśmy RON Leasing spółce-matce - mówi Waldemar Flügel. - Rodzice nie mogą odpowiadać za grzechy dzieci. Od spółki CLIF Investment otrzymaliśmy oświadczenie, że nie toczą się wobec niej żadne postępowania upadłościowe ani układowe.Wczoraj warszawski Sąd Upadłościowy rozpatrywał wniosek trzech banków o ogłoszenie upadłości spółki-córki, a więc CLiF SA, będącej do niedawna w pierwszej dziesiątce w branży leasingowej. Sąd rozpatrywał jednocześnie złożony 15 października wniosek zarządu tej spółki o otwarcie postępowania układowego z wierzycielami, które miałoby objąć 230 mln zł długów. Pełnomocnicy banków: Kredyt Banku SA, Polskiego Kredyt Banku SA i BGŻ wnosili o ogłoszenie upadłości spółki, twierdząc, że postępowanie układowe to gra na zwłokę i próba wymanewrowania wierzycieli. Argumentowali, że CLiF od września nie reguluje zobowiązań z tytułu wypowiedzianych spółce umów kredytowych, a księgowość CLiF-a jest prowadzona nierzetelna.Prezes spółki Dariusz Baran bronił roztaczał wczoraj perspektywy zasilenia spółki kapitałem z zewnątrz, ale gdy pytano go o konkrety, nie miał czym się pochwalić. Przyznał, że obroty spółki zmniejszyły się w ostatnim roku o dwie trzecie. Ale zdaniem prezesa Barana, aktywa CLiF-a przewyższają jego zobowiązania, długi są "prawie płynnie" regulowane, spółka - choć wymaga sanacji - nie kwalifikuje się do upadłości. To banki mają być winne zapaści CLiF-a, gdyż od roku nie kredytują jego działalności, a bez kredytów w leasingu nie sposób funkcjonować.Na sprawę przyszło kilkadziesiąt osób, głównie przedstawicieli wierzycieli CLiF-a. Z trudem mieścili się w sali. Rozstrzygnięcia sąd ogłosi w przyszłym tygodniu.Leszek Kraskowski, DOM [/INST] Zarząd PFRON bez rozpisania przetargu, poinformowaniu rady nadzorczej spółki oraz pełnomocnika rządu ds. osób niepełnosprawnych sprzedał spółkę RON Leasing firmie CLiF Investments, która jest na skraju upadłości. Kontrowersje wzbudza też fakt,że sprzedana spółka przynosiła dochody. Prezes PFRON, który jest odpowiedzialny za transakcję twierdzi, że odbyła się ona zgodnie z prawem. </s>
<s>[INST] Streść podany po dwukropku tekst: RYNEK PRACYDoświadczenia, nie tylko koszalińskie, pokazują, że metody przeciwdziałania bezrobociu na terenach popegeerowskich nie są skuteczneDożywocie z bezrobociemALEKSANDRA FANDREJEWSKARozmowy z byłymi pracownikami pegeerów bywają podobne. - Mogę wszystko robić - zapewnia bezrobotny. - Prowadzi pan samochód? - Nie. - Jaki ma pan wyuczony zawód? - Nie mam. - To co pan umie robić? - Wszystko - odpowiada niewzruszenie i jest tego pewien, w pegeerze był od wszystkiego, bo tak się pracowało: w polu, w oborze i dookoła obejścia.W niektórych gminach województwa koszalińskiego bez pracy jest oficjalnie co trzeci mieszkaniec. "Oficjalnie" dlatego, że specjaliści szacują, iż w wielu indywidualnych gospodarstwach rolnych istnieje utajone bezrobocie. Pracą na roli zajmuje się cała rodzina, choć nie jest to potrzebne. Dorosłe dzieci nie wyjeżdżają z domu, bo nie znajdują zatrudnienia. Chyba że za zachodnią granicą. W Niemczech pracują w gospodarstwach rolnych jako sezonowi robotnicy. Jedni jadą dzięki informacjom uzyskanym "pocztą pantoflową" - tych jest więcej. Inni korzystają z legalnego zatrudnienia, w którym pośredniczy Wojewódzki Urząd Pracy. Są wsie (szczególnie na południu i w środku Koszalińskiego), w których na kilkadziesiąt, kilkaset dorosłych mieszkańców stałą pracę ma kilkanaście osób."Bezrobotni na wsi to ludzie o zawodach rolniczych (dojarz, traktorzysta), których charakteryzuje bardzo niski poziom wykształcenia i kwalifikacji zawodowych - około 80 procent bezrobotnych ma wykształcenie zawodowe lub podstawowe, nawet niepełne podstawowe. Charakteryzuje ich bardzo niski poziom aktywności zawodowej, brak chęci do zmiany kwalifikacji, niechęć do szkoleń i przekwalifikowania" - napisali koszalińscy eksperci. Przygotowali wnioski dotyczące bezrobocia na wsiach w województwie. Na początku kwietnia przy "koszalińskim okrągłym stole" po raz drugi spotkali się przedstawiciele administracji samorządowej, służb wojewody, pracodawcy, związkowcy oraz kilkudziesięciu ekspertów. Dyskutowali "w sprawie ograniczenia i łagodzenia skutków bezrobocia".- Oczekuję odpowiedzi na trzy pytania: w jakim kierunku iść, z kim współpracować oraz kogo uznać za mało angażującego się, a kto jest lokomotywą w przeciwdziałaniu bezrobociu - rozpoczął Jerzy Mokrzycki, wojewoda koszaliński.Zapisano 59 wniosków, przez pięć miesięcy (od listopada) formułowano je w grupach roboczych.Koszalińskie jest na jedenastym, dwunastym miejscu pod względem liczby bezrobotnych. Znacznie wyżej usytuowało się w rankingu stopy bezrobocia - na trzecim miejscu ze stopą bezrobocia ponad 24 procent.Zarejestrowanych jest około 54 tysięcy bezrobotnych. Pięćdziesiąt dwa tysiące ma etaty w różnych przedsiębiorstwach, a ponad 90 tysięcy mieszkańców pobiera emerytury i renty. Średnie zarobki są o około 18 procent niższe od przeciętnych w kraju. Kilkanaście tysięcy mieszkańców nadmorskich miejscowości "zarabia na turystach". Dochód, jaki uzyskują w czerwcu - sierpniu, musi im wystarczyć na cały rok.Co trzeci bezrobotny nie pracuje dłużej niż rok. - Cztery lata temu co drugi bezrobotny nie był zatrudniony przez ponad 12 miesięcy - tłumaczy Bronisław Janik, dyrektor Wojewódzkiego Urzędu Pracy.Rynek pracy w rejonach, w których przez czterdzieści, trzydzieści lat państwowe gospodarstwa rolne były jedynymi przedsiębiorstwami, jest podobny w całym kraju. Większość byłych pracowników ma niskie kwalifikacje, przyzwyczajona jest do pracy nakładczej. We wsiach nie ma rozwiniętych usług, zamiera handel i działalność gospodarcza. Część ziemi leży odłogiem. Niewielu byłych pracowników PGR dzierżawi gospodarstwa rolne. W Koszalińskiem jest ich dosłownie kilkoro. W Wojewódzkim Urzędzie Pracy wymieniają bezbłędnie z pamięci nazwiska i adresy dwóch rodzin. W województwie ponad 30 procent gruntów ornych to odłogi i ugory.Mieszkańcy wsi stanowią ponad 45 procent wszystkich bezrobotnych. Od czterech lat rejony Koszalińskiego zaliczane są do szczególnie zagrożonych wysokim bezrobociem strukturalnym.Doświadczenia, nie tylko koszalińskie, pokazują, że metody przeciwdziałania bezrobociu na terenach popegeerowskich nie są skuteczne. Pełnią bardziej funkcję socjalną, niż pomagają znaleźć stałe miejsce pracy: - Są niewystarczające - poprawia Anna Truszkowska z Ministerstwa Pracy i Polityki Socjalnej.Koszalińskie zaliczone jest do regionów zagrożonych szczególnie wysokim bezrobociem strukturalnym od czasu skonstruowania listy: - Wszędzie tam, gdzie była wysoka stopa bezrobocia, ale istniał przemysł, spadło ono wyraźnie - tłumaczy Anna Truszkowska. - Nie dzieje się tak w regionach, w których do początku lat dziewięćdziesiątych jedynymi przedsiębiorstwami były pegeery i spółdzielnie kółek rolniczych. Tam, tak jest w Koszalińskiem, bezrobocie zahamowano.W ciągu czterech lat liczba ludzi bez pracy zmalała o blisko 18 tysięcy. Mimo to województwo nadal znajduje się na czele rankingu stopy bezrobocia.Na rynku pracy operuje się pojęciem "stopa bezrobocia": stosunku osób zarejestrowanych w pośredniakach do wszystkich aktywnych zawodowo. Nie w pełni odzwierciedla to faktyczną liczbę bezrobotnych: - Potocznie mówimy, że najwięcej bezrobotnych jest w Koszalińskiem, Słupskiem, Suwalskiem i Wałbrzyskiem. Tam jest najwyższa stopa bezrobocia. Najwięcej jednak bezrobotnych jest gdzie indziej, na południu kraju, na przykład w Katowickiem - powiedział Marek Góra, ekspert współpracujący z Instytutem Spraw Publicznych, wicedyrektor biura pełnomocnika rządu do sprawy reformy zabezpieczenia społecznego.Wiceminister Maciej Manicki przyznał, że korzystanie z pojęcia "stopa bezrobocia" nie odpowiada rzeczywistej liczbie ludzi bez pracy. Odzwierciedla natomiast faktyczne problemy zatrudnieniowe: - Jeśli w Warszawie bez pracy jest około 5 procent mieszkańców, to jest ich prawie tyle samo co w Koszalińskiem. Ale za to jakże więcej mają możliwości znalezienia pracy, ilu w mieście istnieje pracodawców, a ilu na terenach po pegeerach? Nie można tych liczb i zjawisk ze sobą porównywać.Większość uczestników "koszalińskiego okrągłego stołu" utwierdzała Jerzego Mokrzyckiego w przekonaniu, że w województwie powinno się rozwijać rolnictwo, przetwórstwo rolno-spożywcze, turystyka i usługi. Innego zdania był tylko Waldemar Łukiewski, wójt Tychowa: - Przemysł, przemysł i jeszcze raz przemysł może postawić województwo na nogi. Tylko on może stworzyć szybko stałe miejsca pracy. Rolnictwo i turystyka nam tego nie zapewnią. Potrzebujemy specjalnego programu rządowego, takiego jak w latach 1950 - 1980. Ówczesny rozwój zawdzięczaliśmy jedynie odpowiedniej polityce państwa, któremu zależało na zagospodarowaniu ziem odzyskanych. Naszych problemów nie rozwiążemy środkami lokalnymi - motywował wójt, prawnik, niegdyś naczelnik gminy.Jego gmina wytypowana została (zabiegali o to) do specjalnego pilotażowego (w każdym województwie jedna "rolnicza gmina") programu przeciwdziałania bezrobociu na wsi, który działa pod auspicjami Ministerstwa Rolnictwa: - Rada Ministrów nie zdecydowała się, by programowi nadać rządową rangę - żałuje Waldemar Łukiewski. W gminie bez pracy jest co trzeci dorosły mieszkaniec. Waldemar Łukiewski jest nie tylko szefem gminnego samorządu, jest menedżerem na miarę potrzeb gminy. Dąży do stworzenia trzystu stałych miejsc pracy. Obecnie zatrudnienie znalazło już 230 osób. W Tychowie istnieje nowoczesna przetwórnia mleka, wytwórnia serów oraz zainwestowała firma przetwórstwa ryb. Trzecie nowe przedsiębiorstwo istnieje w miejscowości Doble - "Polfish" z niemieckim inwestorem.Wójt prowadzi bogatą korespondencję z różnymi pracodawcami. Zachęca do inwestowania. Gmina zapewnia odpowiednią infrastrukturę komunalną - w tym roku chcą zbudować nową oczyszczalnię ścieków i wspólnie z Telekomunikacją rozbudować linię telefoniczną. Skorzysta z tego trzystu nowych abonentów w gminie. Gotowa jest kanalizacja sanitarna, muszą jeszcze w całej gminie zainstalować gaz. Korzystają przede wszystkim ze wsparcia z wojewódzkiej Agencji Restrukturyzacji.W innych gminach (Borne Sulimowo, Białogard, Kołobrzeg, Świdwin, Szczecinek, Drawsko Pomorskie) rejonowe urzędy pracy stworzyły i realizują programy specjalne przeciwdziałania bezrobociu. Rada Gminy Świdwin postulowała na spotkaniu "okrągłego stołu" zrezygnowanie z wymagania od bezrobotnych, by pracowali co najmniej 365 dni w ciągu 18 miesięcy, zanim uzyskają zasiłek.W ubiegłym roku w Koszalińskiem zaproponowano około 24 tysięcy miejsc pracy. Dziesięć tysięcy propozycji dotyczyło zatrudnienia tymczasowego, interwencyjnego (wspomaganego z pieniędzy publicznych, z Funduszu Pracy). Przy pracach interwencyjnych zatrudniono 6700 osób, przy robotach publicznych pracowało 3370 osób. Ponad 450 bezrobotnym udzielono pożyczek z Funduszu Pracy, by mogli rozpocząć działalność gospodarczą.W Koszalińskiem przeszkolono 2800 bezrobotnych.Tej wiosny około dwóch tysięcy bezrobotnych z Koszalińskiego i sąsiedniego Słupskiego będzie sadziło lasy.- Jeśli nie ma inwestorów, nowych pracodawców, to organizujemy prace interwencyjne i roboty publiczne - tłumaczy Bronisław Janik. Zwykle po ich zakończeniu zaledwie kilka procent zatrudnionych uzyskuje stałe zatrudnienie, jednak te formy "wspierania bezrobotnych" są ważne też z innych powodów. W gminach powoli powstaje infrastruktura: - Potencjalnego pracodawcę interesuje przede wszystkim, czy jest oczyszczalnia ścieków, kanalizacja i jakie jest połączenie ze światem - twierdzi Waldemar Łukiewski.Przedsiębiorcy z lekkim uśmiechem słuchają o ulgach podatkowych, jakie mogą zaproponować samorządy gminne. Rozpatrują je przy lokalizacji inwestycji w dalekiej kolejności.Na kwietniowym spotkaniu w sprawie bezrobocia w Koszalinie zastanawiano się nad stworzeniem wokół miasta specjalnej strefy ekonomicznej, tak jak w Łodzi czy Wałbrzychu. Uważają, że zwolnienia i ulgi z podatku dochodowego, jakie rząd zaproponował dla specjalnych stref, są zachętą dla przedsiębiorców.Byli także zgodni co do tego, że słusznie koszaliński kurator Stanisław Polańczyk dba o rozwój szkół ogólnokształcących. - Coraz więcej młodzieży powinno się uczyć w liceach, jak najmniej w szkołach zawodowych. Ludzie po ogólniakach są bardziej podatni na przekwalifikowanie - potwierdzali mówcy. Narzekali na stopień zagmatwania przepisów. Postulowali poprawę "niezrozumiałego, nieczytelnego, nierzadko zbyt rygorystycznego" prawa. Proponowali, by całe województwo objąć siecią ośrodków informacji biznesowej, a w każdym urzędzie gminy zatrudnić specjalistę do spraw przedsiębiorczości, który początkującym przedsiębiorcom powie, gdzie i co mają załatwić, pomoże w sporządzeniu biznesplanów, wypełni wniosek do agend Unii Europejskiej. Radzili tworzyć instytucje poręczeń kredytowych, które pozwolą przedsiębiorcom i rolnikom zaciągać pożyczki na rozwój firm i gospodarstw rolnych.Wicewojewoda koszaliński Bolesław Kilian podpowiadał szefowi: - Za dużo kopania rowów i układania chodników. Inwestujmy. A niektóre zakłady adoptujmy... Na czym owa adopcja zakładów miałaby polegać, tego wicewojewoda nie wyjaśnił. Proponowano, by nie znikały rzemieślnicze profesje garncarzy i kowali artystycznych. - Tylko komu mieliby sprzedawać swoje wyroby? - zapytał ktoś scenicznym szeptem.Uznano, iż sojusznikami wojewody powinny być samorządy gospodarcze (Koszalińska Izba Przemysłowo-Handlowa, Koszalińska Izba Rolna, cechy rzemiosł różnych, związki kupców). One mogą zadbać o dostęp przedsiębiorców do doradztwa finansowego i podatkowego. Z nimi można tworzyć plany i programy szkoleń tak dla przedsiębiorców, jak i bezrobotnych, których firmy mogłyby zatrudnić. Mogłyby organizować cykliczne spotkania z przedstawicielami urzędów skarbowych, ZUS, Inspekcji Pracy. Wreszcie - razem z samorządami - można pokusić się o organizację lokalnych wystaw i targów, wydawanie katalogów, informatorów i folderów promujących miasta i produkty w nich wytwarzane.I choć w Koszalinie zastanawiano się nad lokalnymi rozwiązaniami, rozmówcy zwrócili uwagę, że 45-procentowa składka na ZUS powoduje zawyżanie kosztów pracy. Niektórzy chcieliby, aby zakład pracy nie musiał płacić wynagrodzenia pracownikom przez pierwszych 35 dni choroby. Za niski jest dodatek szkoleniowy dla bezrobotnych i stypendium dla absolwentów na stażu pracy.Bezrobotni niechętnie zmieniają miejsce zamieszkania i przyzwyczajenia.W ostatnich latach synonimem biedy jest robienie zakupów "na kredyt", wpisywanie długów do specjalnego sklepowego zeszytu. Sprzedawczyni w Tychowie na pytanie, czy kredytuje zakupy, odpowiedziała: - Oczywiście, każdy kiedyś musi kupić pół litra.Niewielkim zainteresowaniem (i to w całym kraju) cieszy się propozycja, by osoby bez pracy zamieszkałe w rejonach szczególnie zagrożonych wysokim bezrobociem szukały zatrudnienia poza domem. Mogą wtedy otrzymać zwrot kosztu mieszkania w nowym miejscu. Wiceminister Maciej Manicki zastanawia się, dlaczego organizacje pozarządowe nie wykorzystują możliwości zapisanej w ostatniej noweli ustawy o zatrudnieniu i przeciwdziałaniu bezrobociu: nie organizują robót publicznych!?Według Marka Góry tylko co trzeci, co czwarty bezrobotny szuka pracy. Jeden z wójtów w Koszalińskiem prosił, by nie ujawniać jego poglądów. Dla części bezrobotnych pozostawanie bez pracy jest stylem życia. Przyzwyczaili się, że otrzymają zasiłek z urzędu pracy, potem wesprze ich pomoc socjalna, potem przez jakiś czas popracują (legalnie lub nie) i znowu zasiłek. Opowiedział o tym, jak jednemu mieszkańcowi popegeerowskiej wsi, który wydzierżawił ziemię, ktoś podpalił zboże na polu. Ów dzierżawca skarżył się, że najprawdopodobniej zrobili to sąsiedzi.Andrzej Piłat, prezes Krajowego Urzędu Pracy, spuentował plenarną dyskusję w Koszalinie: - Pytał mnie kiedyś jeden dziennikarz: Panie Piłat, za ile lat chcecie zlikwidować bezrobocie?&nbsp;Nigdy, bo zlikwidować bezrobocie to znaczy zlikwidować ten ustrój - odpowiedziałem.współpraca Jolanta Stempowska - "Głos Pomorza" [/INST] Problem bezrobocia na terenach popoegeerowskich jest poważny. W niektórych gminach województwa koszalińskiego zatrudnienia nie ma co trzeci mieszkaniec. W wielu gosodarstwach istnieje utajone bezrobocie. Dorośli wyjeżdżają też do pracy sezonowej w Niemczech, nie zawsze za pośrednictwem urzędu pracy. Bezrobotni na wsiach to ludzie mało wykształceni, niechętni do udziału w szkoleniach i zdobycia nowych kwalifikacji.W województwie koszalińskim są 54 tysiące bezrobotnych, drugie tyle mieszkańców pracuje w przedsiębiorstwach, reszta pobiera emerytury, renty i utrzymuje się z sezonowej turystyki. Po likwidacji pegeerów rynek pracy stał się bardzo ograniczony: nie ma usług, zamiera handel i działalność gospodarcza, ziemia leży odłogiem. Dotychczasowe metody przeciwdziałania bezrobociu nie pomagały w znalezieniu pracy. Stopa bezrobocia (stosunek osób zarejestrowanych do aktywnych zawodowo) nie oddaje faktycznej liczby bezrobotnych - najwyższa jest w Koszlińskiem, Słupskiem, Suwalskiem i Wałbrzyskiem, ale najwięcej bezrobotnych jest na południu kraju. W Warszawie i w województwie koszalińskim bez pracy może być taki sam odsetek mieszkańców, ale ich sytuacja jest zupełnie inna - w mieście jest wiele możliwości zatrudnienia. Eksperci oraz wojewodowie dyskutowali o sposobach walki z bezrobociem. Jedni uważają, że należy rozwijać rolnictwo, przetwórstwo i turystykę, inni popierają przemysł wspomagany programem rządowym. W gminie Waldemara Łukiewskiego w ramach pilotażowego programu przeciwdziałania bezrobociu zatrudnienie znalazło 230 osób, m.in. w przetwórni mleka, wytwórni serów i w przedsiębiorstwie "Polfish". Łukiewski pozyskuje inwestorów, dba o infrastrukturę komunalną. W innych gminach rejonowe urzęcy pracy realizują swoje programy. W ubiegłym roku w Koszalińskiem stworzono 24 tysiące różnych miejsc pracy, głównie przy robotach publicznych (tworzenie infrastruktury), niektórym bezrobotnym udzielono pożyczek na rozpoczęcie własnej działalności. Postulowano stworzenie stref ekonomicznych z ulgami podatkowymi i ośrodków informacji biznesowej, kładzino nacisk na rozwój liceów ogólnokształcących. Podczas debaty uznano, że wojewodowie powinni współpracować z samorządami gospodarczymi m.in. w zakresie doradztwa finansowego i podatkowego, tworzenia programów, szkoleń i targów dla przedsiębiorców oraz promocji miast i wsi. Dyskutowano o składce na ZUS, dodatku szkoleniowym dla bezrobotnych i stypendiach dla stażystów. Bezrobotni niechętnie szukają zatrudnienia poza miejscem zamieszkania, nie korzystają z takich propzycji, nawet jeśli uwzględniają one opłacanie pobytu w nowym miejscu. Dla wielu z nich pobieranie zasiłku i korzystanie z pomocy socjalnej jest stylem życia. </s>
<s>[INST] Streść podany po dwukropku tekst: WARSZAWAHonorowe obywatelstwo stolicyPierwszy był Piłsudski, ostatni będzie Jan Paweł II?FILIP FRYDRYKIEWICZPrymas Polski Józef Glemp, były prezydent Warszawy Jerzy Majewski, minister spraw zagranicznych w rządzie Józefa Oleksego Władysław Bartoszewski i komendant Batalionów Chłopskich generał Franciszek Kamiński. Co łączy te cztery postacie? Miały w tym roku dostać tytuł honorowego obywatela Warszawy. Miały, ale nie dostaną, bo prawica pokłóciła się z lewicą w stołecznym samorządzie.Wczoraj w Zamku Królewskim obchodzono uroczyście, jak co roku, święto Warszawy. W sali Balowej zebrała się Rada Warszawy, prezydent Marcin Święcicki przywdział ozdobny, kuty łańcuch z syrenką, a profesor Marian M. Drozdowski wygłosił wykład "Rola rady miejskiej w ujęciu historycznym". Wszystko odbyło się zgodnie ze scenariuszem. Takim samym od lat. Tylko tym razem prezydent nie wręczył kolejnym osobistościom dyplomów honorowego obywatela Warszawy. Dlaczego?Rozbrat stopujeRadni Klubu Radni Prawicy zgłosili kandydaturę kardynała Józefa Glempa. Prezydent Warszawy Marcin Święcicki i Klub Unii Wolności zgłosili Władysława Bartoszewskiego, Franciszka Kamińskiego przedstawili natomiast kombatanci z Batalionów Chłopskich. Wszyscy kandydaci wstępnie zgodzili się pretendować do tytułu.Kiedy znane już były te trzy kandydatury zebrał się klub radnych SLD - PSL. Radnym lewicy nie podobało się, że do zaszczytu honorowego obywatela stolicy pretendują przedstawiciel Kościoła i człowiek zamieszany w sprawę oskarżenia o szpiegostwo Józefa Oleksego (Władysław Bartoszewski był na słynnym spotkaniu u prezydenta Lecha Wałęsy, kiedy minister Andrzej Milczanowski poinformował o podejrzeniach UOP wobec premiera). - Myślę, że nastrój był taki, że te dwie kandydatury mogłaby zrównoważyć tylko osoba generała Jaruzelskiego - mówi jeden z uczestników spotkania. - Choć oczywiście taka kandydatura nie padła.Wtedy właśnie radni SLD rozważali zgłoszenie jako własnego kandydata Jerzego Majewskiego. Majewski, inżynier po Politechnice Warszawskiej, był od 1967 roku przewodniczącym Rady Narodowej m.st. Warszawy, a od 1973 do lutego 1982 roku prezydentem Warszawy. Od 1968 do 1981 roku także członek KC PZPR, a w latach 1969 -1976 poseł na Sejm. Po odejściu z ratusza został wiceministrem budownictwa i pełnomocnikiem rządu do spraw budowy metra.- Majewskiego wymyślił prawdopodobnie Rozbrat [siedziba SdRP mieści się przy tej ulicy - red.]. Chodziło o zastopowanie Glempa - mówi nasz rozmówca z SLD. - Bartoszewski był ewentualnie do przyjęcia jako żołnierz AK, ratujący podczas wojny Żydów z getta, powstaniec warszawski. Można było się umówić, że zgodzimy się na niego, chociaż wyraźnie zaznaczymy, że tylko za zasługi sprzed lat.Majewski albo żadenW Radzie Warszawy panuje zasada, że honorowym obywatelem Warszawy zostaje osoba zaakceptowana przez całą radę. Chodzi o to, by w chwili głosowania uchwały przyznającej tytuł nie było przetargów na sali. Żeby nie dopuścić do sytuacji, że jeden honorowy obywatel dostał więcej głosów od drugiego.- Kandydaturę prymasa utrzymywaliśmy dosyć długo w tajemnicy, żeby nie uprzedzać komunistów - mówi chcący zachować anonimowość radny prawicy. Kiedy okazało się, że SLD wysuwa jako kontrkandydata Majewskiego, prawica stanowczo zaprotestowała. - Był dla nas nie do przyjęcia. Abstrahując nawet od tego, czy zrobił coś dla miasta, czy nie - a raczej nie zrobił - nie miał nic wspólnego z demokracją i wolnym krajem. Trudno go teraz nagradzać - mówi prawicowy radny.Ostateczną listę kandydatów na honorowych obywateli stolicy ustala konwent Rady Warszawy, w skład którego wchodzą członkowie prezydium rady plus przedstawiciele klubów - UW, Radnych Prawicy (PC, KPN, UPR) i SLD - PSL. Podczas spotkania konwentu szybko okazało się, że lewica nie zamierza popierać prymasa, prawica nie dopuszcza zaś myśli o uhonorowaniu komunistycznego prezydenta Warszawy. W tej sytuacji zgodzono się, że w tym roku tytuł honorowego obywatela nie będzie przyznany.- Postkomuniści zasugerowali, że albo będzie Majewski, albo żaden. Zaszantażowali nas i osiągnęli cel - mówi wiceprzewodniczący Rady Warszawy Grzegorz Zawistowski (Stronnictwo Konserwatywno-Ludowe, na terenie rady nie zrzeszony). - Dała o sobie znać niedojrzałość polityczna SLD. Ponieważ nie podobała im się kandydatura prymasa uniemożliwili wybór jakiegokolwiek honorowego obywatela. W takich kwestiach partie polityczne powinny się powściągać. Inaczej robią krzywdę sobie i miastu - dodaje.Zawistowski zapowiada, że prawica nie da za wygraną i zgłosi kandydaturę prymasa Józefa Glempa w przyszłym roku.Przewodniczący klubu radnych SLD Jan Wieteska nie chce komentować tego, co się stało. - Od początku byłem zwolennikiem nie przyznawania honorowego obywatelstwa w tym roku. W zeszłym roku był Jan Paweł II i teraz może być przerwa. Na rok przed wyborami samorządowymi powinniśmy unikać sporów politycznych, a zająć się problemami merytorycznymi - mówi.Skibniewski przepadł, Gomulicki odmówiłTegoroczny przypadek politycznego poróżnienia na tle wyboru honorowych obywateli nie jest pierwszy. W ubiegłym roku, roku uroczyście obchodzonego 400-lecia stołeczności Warszawy, Rada Warszawy uchwaliła przyznanie tytułu Janowi Pawłowi II. Kilkudziesięcioosobowa grupa radnych pojechała wtedy do Rzymu na audiencję u papieża. Oficjalna delegacja wręczyła Ojcu Świętemu dyplom. Podobno zdziwił się niepomiernie, bo, jak sam przyznał, Warszawy specjalnie nie zna i nie mógłby poruszać się po niej bez przewodnika.Ale nim doszło do spotkania radnych z Janem Pawłem II odbyło się posiedzenie Rady Warszawy. Prezydent przedstawił zasługi papieża dla kraju, wspomniał jego pielgrzymki, podczas których zawsze odwiedzał Warszawę. Przypomniał, że w trudnych chwilach "jego obecność ożywiała serca i umysły nas wszystkich" (cytat za "Życiem Warszawy", 26.03.97 r.). Podczas głosowania kilkoro radnych z SLD wolało wyjść na kawę do bufetu. Jeden z nich jednak został i głosował przeciwko uchwale. Jak tłumaczył w kuluarach, nie przekonano go, że papież ma zasługi dla Warszawy. Zapanowała konsternacja, a nawet oburzenie. Przewodniczący przerwał obrady i zebrał konwent. W końcu udało się nakłonić socjaldemokratę do wycofania swego głosu. - Oświadczyłem, że jeśli tego wymaga dobro miasta i jezdnie w mieście mają być od tego równiejsze, to proszę uznać, że nie wziąłem udziału w głosowaniu - wspomina Andrzej Golimont. Tak też zrobiono.Z kolei w 1994 roku za honorowe obywatelstwo miasta podziękował i nie przyjął go znany varsavianista, pisarz i krytyk Juliusz Wiktor Gomulicki. Zrobił to protestując przeciwko nie przyznaniu przez radę tego samego tytułu architektowi i urbaniście, współorganizatorowi Biura Odbudowy Stolicy Zygmuntowi Skibniewskiemu. Kilkoro radnych przypomniało sobie, że Skibniewski od 1952 do 1956 roku był posłem na Sejm, wchodził też w skład prezydium Komitetu Obrońców Pokoju. Uznano to za kompromitującą działalność polityczną. W głosowaniu Skibniewski przepadł. W tym czasie leżał chory i nieprzytomny w szpitalu.- Profesor Skibniewski był posłem, ale nie działał politycznie - powiedział prasie Gomulicki. - Oprócz tego był orlątkiem lwowskim, walczył w wojnie z bolszewikami, był członkiem Armii Krajowej i więźniem obozu hitlerowskiego. Jest autorem dwóch planów odbudowy Warszawy, projektów Trasy W-Z i Domu Słowa Polskiego - mówił oburzony "przekształcaniem sesji rady w procesy polityczne" Gomulicki (za "Życiem Warszawy", 19.04.1994 r.).Za darmo autobusemHonorowe obywatelstwo Warszawy nadawane jest od 1918 roku. Pierwszy otrzymał ten tytuł Józef Piłsudski. W dwudziestoleciu międzywojennym Rada Miasta przyznawała go jeszcze ośmiokrotnie. Przeważnie znanym politykom i żołnierzom.Po wojnie tradycję wskrzesił w 1992 roku samorząd kierowany przez prezydenta Stanisława Wyganowskiego. W pierwszym rzucie, starając się nadrobić zaległości, wyróżniono pięć osób - Jerzego Waldorffa, zasłużonego m. in. dla ratowania Powązek, Aleksandra Gieysztora, szefa Informacji Biura Informacji i Propagandy KG AK, długoletniego dyrektora Zamku Królewskiego, Stanisława Broniewskiego Orszy, naczelnika Szarych Szeregów, Janinę i Zbigniewa Carroll-Porczyńskich, którzy sprowadzili do kraju galerię obrazów. W następnym roku honorowymi obywatelami zostali Lady Sue Ryder, działaczka charytatywna z Wielkiej Brytanii, zakładająca ośrodki pomocy charytatywnej w całej Polsce, organizatorka transportów z pomocą dla Polski podczas stanu wojennego, oraz inżynier Jan Podoski długoletni przewodniczący Społecznego Komitetu Budowy Metra. Dwie osoby uhonorowano także w 1995 roku - architekta, urbanistę, cichociemnego Stanisława Jankowskiego Agatona oraz oficera wywiadu AK Kazimierza Leskiego.Honorowe obywatelstwo nie łączy się z żadnymi materialnymi korzyściami, oprócz uzyskania prawa do darmowych przejazdów komunikacją miejską. [/INST] Prymas Polski Józef Glemp, były prezydent Warszawy Jerzy Majewski, minister spraw zagranicznych Władysław Bartoszewski i komendant Batalionów Chłopskich generał Franciszek Kamiński mieli w tym roku dostać tytuł honorowego obywatela Warszawy. Nie dostaną, bo prawica pokłóciła się z lewicą w stołecznym samorządzie. Wczoraj obchodzono święto Warszawy, ale tym razem prezydent nie wręczył kolejnym osobistościom dyplomów honorowego obywatela Warszawy. Radnym lewicy nie podobało się, że do zaszczytu honorowego obywatela stolicy pretendują przedstawiciel Kościoła i człowiek zamieszany w sprawę oskarżenia o szpiegostwo Józefa Oleksego. Wtedy radni SL.D rozważali zgłoszenie jako własnego kandydata Jerzego Majewskiego, przewodniczącego Rady Narodowej m.st. Warszawy, prezydenta Warszawy, członka KC PZPR, posła na Sejm. Okazało się, że lewica nie poprze prymasa, a prawica komunistycznego prezydenta Warszawy, dlatego zgodzono się, że w tym roku tytuł honorowego obywatela nie będzie przyznany. Zawistowski, wiceprzewodniczący Rady Warszawy, zapowiada, że prawica nie da za wygraną i zgłosi kandydaturę prymasa Józefa Glempa w przyszłym roku. Nie jest to pierwszy wypadek konfliktu na tle wyboru honorowych obywateli. W ubiegłym roku radny SLD sprzeciwił się kandydaturze Jana Pawła II, którego zasługi dla Warszawy wydały mu się nieprzekonujące. Ostatecznie wstrzymał się od głosowania, a tytuł nadano.W 1994 roku za honorowego obywatelstwo miasta nie przyjął - w proteście przeciwko nie przyznaniu tego samego tytułu architektowi i urbaniście, współorganizatorowi Biura Odbudowy Stolicy Zygmuntowi Skibniewskiemu - znany varsavianista, pisarz i krytyk Juliusz Wiktor Gomulicki. Pierwszym honorowym obywatelem był Józef Piłsudski, tradycję wskrzeszono w 1992 roku. Honorowe obywatelstwo daje tylko prawo do darmowych przejazdów komunikacją miejską. </s>
<s>[INST] Streść podany po dwukropku tekst: POLEMIKI Bankowy tytuł wykonawczyWykładnia przeciwmerkantylnaBEATA MIKPostanowiłam odezwać się w sprawie przyjmowania przez banki poręczeń po analizie wypowiedzi M. Tarkowskiego ("Przyjmowanie poręczeń cywilnych", "Rz" z 24 lutego, i "Poręczyciel tak jak dłużnik", "Rz" z 10-11 czerwca) oraz J. Krzyżewskiego ("Poręczenie długu wobec banku", "Prawo Bankowe" 1998, z. 2). Po prostu cierpię, kiedy brzęk grosiwa zagłusza słowa ustawy, choćby tak bełkotliwej jak miejscami ustawa z 29 sierpnia 1997 r. - Prawo bankowe (Dz. U. nr 140, poz. 939; dalej: pr.b.).Obydwaj autorzy chcą przekonać czytelnika, że bez względu na prawnofinansową naturę czynności "pasywnej" konstytuującej zabezpieczenie wierzytelności banku poręczeniem, ofiarami bankowego tytułu egzekucyjnego w sensie art. 96-97 pr.b. mogą być wszyscy poręczyciele cywilni. Zwolennika odmiennej interpretacji ma zmiażdżyć akcesoryjność poręczenia, według art. 876-887 kodeksu cywilnego, w relacji do zobowiązania głównego (konkretnie kredytowego). Gdyby zatem zgodzić się z autorami, znikłoby widmo topienia bankierskiego grosza w procesowaniu się z tą grupą dłużników banku na zasadach ogólnych. Odpadłyby również powody do zazdrości bankierów o kieszenie notariuszy przy korzystaniu przez banki z szybszej od klasycznego procesu cywilnego drogi alternatywnej, tj. z takich jedynie poręczeń niebankowych, którym towarzyszy notarialnie poświadczone poddanie się egzekucji w trybie art. 777 &sect; 1 pkt 5 kodeksu postępowania cywilnego.M. Tarkowski wywodzi, jakoby potwierdzeniem, iż klucz do zagadki tkwi w akcesoryjnym charakterze poręczenia cywilnego, było stanowisko Narodowego Banku Polskiego jako współkreatora pr.b., wyartykułowane w piśmie dyrektora Departamentu Prawnego z 21 stycznia 1998 r. Wyrażono w nim ponoć zdziwienie, "skąd się bierze wątpliwość co do możliwości wystawienia bankowego tytułu wykonawczego (?) wobec poręczyciela", i zarazem uznano za "szczególnie niezasadne wspomaganie konstrukcji dłużnych operacji na mocy art. 777 k.p.c." Ten rzekomy atut świadczy najwyżej o braku jednolitości zapatrywań w samym banku centralnym państwa. Sęk w tym, że w piśmie nr NB/ZIP/66/98 z 27 marca 1998 r. do Pomorsko-Kujawskiego Banku Regionalnego SA w B. generalny inspektor nadzoru bankowego, po zasięgnięciu opinii Departamentu Prawnego NBP, nie chciał pokusić się o "ostateczne rozstrzygnięcie" problemu dopuszczalności wystawienia bankowego tytułu egzekucyjnego przeciwko poręczycielowi, zdając się na orzecznictwo sądowe ("Glosa" 1998, z. 7). Krótko mówiąc - faul.Nie najszczęśliwiej kończy się także próba odgadnięcia intencji twórców pr.b. metodą porównań art. 532 ust. 1 ustawy z 31 stycznia 1989 r. - Prawo bankowe (dalej: d.pr.b.) z projektowanym brzmieniem równoważnika art. 97 ust. 1 pr.b. z marca 1997 r., czyli art. 92 ust. 1 ówczesnego projektu. Jak wiadomo, art. 532 ust. 1 d.pr.b. (M. Tarkowski pomija "bis"), dany przez art. 48 ustawy z 6 grudnia 1996 r. o zastawie rejestrowanym i rejestrze zastawów (dalej: u.z.r.r.z), miał wejść w życie 1 stycznia 1998 r. (art. 52 u.z.r.r.z.), jednakże z tą datą został złagodzony, wraz z prawie całym pr.b., przez art. 193-194 pr.b. Obejmował on wąski, siedmiopunktowy wykaz czynności bankowych, z którymi łączyło się prawo zaspokojenia wymagalnych wierzytelności banku z użyciem bankowego tytułu egzekucyjnego, tj. umowy rachunku bankowego, kredytową, pożyczki i poręczenia, akredytywę, gwarancję bankową oraz operacje czekowe i wekslowe. Niewątpliwie przepis ów korespondował z instytucją czynności bankowych w ujęciu art. 11 ust. 1 d.pr.b. Podobnie był skonstruowany - jak wnioskujemy z przekazu M. Tarkowskiego - art. 92 ust. 1 projektu z marca 1997 r. Niepodobna wszakże zrozumieć, dlaczego autor uważa, iż proponowane rozwiązanie przeniesiono "w stanie nie zmienionym" ze znowelizowanego d.pr.b., skoro natrafił tam zaledwie na cztery czynności bankowe (w znaczeniu projektu), tzn. na umowy rachunku bankowego, kredytową, pożyczki i poręczenia. Mniejsza o detale. Najważniejszy jest efekt zestawienia obydwu wersji z przepisem art. 97 ust. 1 pr.b., który z kolei uwzględnia generalnie rozszerzenia wynikające z czynności bankowych. Okazuje się, że manipulujący przy bankowym tytule egzekucyjnym pragnęli z początku więcej, za chwilę mniej, a w finale inaczej. Toż to dowód antykoncepcji, nie zaś jakichkolwiek intencji. Tak więc znów faul.Zgoła prześmiewczo brzmi wreszcie sugestia, iż bankierscy legislatorzy, szlifując produkt swego pięcioletniego trudu, byli świadomi następstw przerabiania naprędce niektórych ornamentów. Pr.b. wprost jeży się regulacjami, których lektura wprawia w stupor. O tajemnicy bankowej w roli narzędzia do walki z przestępczością seksualną pisałam przy innej okazji ("Strefa ciszy i mgły", "Rz" z 18 czerwca). Teraz zajrzyjmy np. do art. 189 pr.b. Co widzimy? Skrzętną korekturę przepisów ustawy z 19 grudnia 1980 r. o zobowiązaniach podatkowych, polegającą na dodaniu ust. 8-12 do art. 34b i całego art. 49j z trzema ustępami. Zawartość merytoryczna, owszem, niezła. Tyle że 29 sierpnia 1997 r. uchwalono też ordynację podatkową, która uchyliła od 1 stycznia 1998 r. poprawioną na bankową modłę ustawę o zobowiązaniach podatkowych (art. 343 &sect; 1 pkt 3 i art. 344 o.p.). Co gorsza, fiskus wyraźnie się rozsierdził, odpłacając nadto prawu bankowemu wetknięciem weń całkiem świeżego (ząb za ząb - trójustępowego!) art. 15 oraz modyfikacją art. 113 ust. 4 i art. 115 pkt 1 (art. 313 ordynacji). Na szczęście nikomu nic się nie stało, bo i on używał sobie na uśmierconym prawie, tzn. na d.pr.b. Cóż, tym razem czerwona kartka.Dlatego zamiast "gdybać", lepiej posłuchać, o czym mówi w interesującym zakresie sama ustawa.I tak, w myśl art. 96 ust. 1 pr.b., bankowi wolno wystawiać bankowych tytułów egzekucyjnych ile dusza zapragnie, byleby czynił to na podstawie własnych ksiąg lub innych dokumentów związanych z dokonywaniem czynności bankowych. Aby jednak dany tytuł kwalifikował się do przedłożenia sądowi z wnioskiem o nadanie klauzuli wykonalności (art. 97 ust. 3 pr.b.), zgodnie z art. 97 ust. 1 pr.b., musi za jednym zamachem:być skierowany wyłącznie przeciwko osobie, która bezpośrednio z bankiem dokonała czynności bankowej,obejmować roszczenie wynikające bezpośrednio z czynności bankowej.W przytoczonych wersetach kryją się dwa fundamentalne, nierozerwalnie z sobą zrośnięte (koniunkcja) warunki cywilnoprocesowej dopuszczalności sięgnięcia po dyskutowany instrument windykacyjny. Bezspornie są to przesłanki materialnoprawne. Zasadniczy problem sprowadza się przeto do znalezienia przepisów prawa materialnego, które wytłumaczą ich pojemność znaczeniową. Innymi słowy, żeby nie popaść w konflikt z powszechnie respektowanymi regułami interpretacyjnymi, mamy obowiązek uporać się wprzód z wykładnią językową (gramatyczną) i oczywiście konieczną tu wykładnią systemową. Dopiero gdy język ojczystego prawa zwiedzie na manowce, można posiłkować się pozostałymi metodami wykładni, w tym historyczno-porównawczą i funkcjonalną (celowościową).Podążając tym tropem, nie da się przejść do porządku nad aparatem pojęciowym, jaki uruchomiono przy stylizacji owych przesłanek. Zapewne na pierwszy rzut oka sprawia on wrażenie przypadkowej mieszaniny mowy potocznej z wyrażeniami ściśle cywilistycznymi i zaczerpniętymi prosto z pr.b. W szczególności znajdujemy w nim zarówno poczciwe roszczenie cywilne oraz wynikanie roszczenia, jak i zdefiniowane w pr.b. pojęcia "bank" (art. 2) czy też "czynność bankowa" (art. 5). Obraz bezładu ulatnia się, jeśli dobrze potrząsnąć koktajlem. Otrzymujemy wtedy zupełnie nowe jakości normatywne, egzystujące tylko na obszarze zasilanym regulacjami pr.b., i to na użytek jednej instytucji prawa procesowego.Tak oto z pierwszej przesłanki wyłania się zespół cech identyfikujących dłużnika, który jest zdatny do prześladowań bankowym tytułem egzekucyjnym, a z drugiej - specyfikacja źródeł prześladowczego roszczenia banku. Jednocześnie okazuje się, że w obu wypadkach wchodzi w rachubę niemal identyczna struktura stosunkowa. Każdorazowo relacja wyraża się w bezpośredniości, a punkt odniesienia stanowi czynność bankowa. Znaczy to, iż w dalszą wędrówkę nie trzeba zabierać k.c., bo natknęliśmy się na absolutny monopol pr.b.W rezultacie dopuszczalność operowania przez bank bankowym tytułem egzekucyjnym potwierdzimy jedynie wówczas, gdy uzyskamy odpowiedź twierdzącą na dwa pytania:czy czynność, której dokonał dłużnik bezpośrednio z bankiem, jest czynnością bankową,czy dochodzone roszczenie wynika bezpośrednio z czynności bankowej, której dłużnik dokonał bezpośrednio z bankiem.Wbrew temu, co suponuje M. Tarkowski, dysonans między literalnym brzmieniem art. 5 ust. 2 pkt 8 pr.b. a art. 11 ust. 1 pkt 7 d.pr.b. nie dotyczy jedynie czynności przyjęcia poręczenia cywilnego, ale i wekslowego (art. 30-32 prawa wekslowego). Trudno również zaakceptować pogląd J. Krzyżewskiego, unifikujący skutki prawne przyjęcia przez bank poręczenia cywilnego niezależnie od tego, czy poręczycielem był bank czy podmiot nie będący bankiem.Wydaje się bezdyskusyjne, że de lege lata należy wyodrębnić trzy podstawowe układy proceduralne, w których problematyka bankowego tytułu egzekucyjnego wymaga różnego komentarza.Są to układy przyjęcia przez bank poręczenia:1) cywilnego od innego banku,2) wekslowego od innego banku,3) cywilnego lub wekslowego od podmiotu nie będącego bankiem.W pierwszym układzie rzecz przedstawia się nadzwyczaj prosto.Zważmy, że stosownie do art. 5 ust. 2 pkt 8 w zw. z art. 84 pr.b. akt udzielenia przez bank poręczenia cywilnego wchodzi w skład czynności bankowych zwanych funkcjonalnymi (względnymi), tzn. takich, które nie zostały zastrzeżone do wyłącznej kompetencji banków, lecz nabierają waloru "bankowych" przez fakt wykonywania przez bank. Logiczną tego konsekwencją jest teza, iż bank-poręczyciel wpada w krąg osób, które bezpośrednio z bankiem-wierzycielem (np. kredytodawcą) dokonały czynności bankowej. Równie przekonująco brzmi konstatacja, że wymagalne roszczenie banku-wierzyciela wobec banku-poręczyciela wynika bezpośrednio z czynności bankowej, której dokonał ów dłużnik bezpośrednio z wierzycielem.Wyczuwalny opór J. Krzyżewskiego przed taką interpretacją bierze się prawdopodobnie ze zmieszania płaszczyzn jurydycznej i deontologicznej. Zagadnienie to zgłębił prof. M. Bączyk, przypominając, iż nawet tzw. kodeks dobrej praktyki bankowej nie wyklucza możliwości posłużenia się między bankami bankowymi tytułami egzekucyjnymi, aczkolwiek traktuje ją jako ostateczność prawną w zakresie dochodzenia wzajemnych roszczeń ("Poręczenie w świetle przepisów prawa bankowego z 1997 r.", "Prawo Bankowe" 1998, z. 2). Ponadto prof. M. Bączyk uprzytomnił prozę dnia powszedniego, w której banki, nie bacząc na żadne "nakazy etyczne", bezlitośnie dziesiątkują zasoby banków-kontrahentów, opierając się na gwarancjach na pierwsze żądanie.Bliźniaczy żywot wiódłby pewnie awal nakreślony dłonią innego banku. Jeżeli bowiem przepis art. 5 ust. 2 pkt 8 pr.b. mianuje czynnością bankową ogólnie udzielanie poręczeń, to lege non distinguente - brak powodów, by z art. 97 ust. 1 pr.b. relegować akurat bankowe poręczenia wekslowe. Interpretacji tej wcale nie sprzeciwiałby się odmienny od zwykłego, sam w sobie uproszczony, tryb sądowego dochodzenia roszczeń z weksla (art. 486 k.p.c. i nast.), ponieważ art. 97 ust. 1 pr.b. nie dość że sprawę upraszcza, to jeszcze milczy także na temat preferencji dla jakiegokolwiek trybu konkurencyjnego. Podobnie - jak się zdaje - widzi problem J. Pisuliński ("Bankowy tytuł egzekucyjny", "Prawo Bankowe" 1998, z. 1), a odwrotnie J. Krzyżewski.Tymczasem pr.b. spłatało prawu wekslowemu niemiłego figla, zjadłszy je podczas redagowania art. 84. Przepis ten - zamieszczony w rozdziale dotyczącym gwarancji bankowych, poręczeń i akredytyw (rozdział 6 pr.b.) - instruuje, iż do poręczeń udzielanych przez banki stosuje się przepisy k.c., z tym że poręczenie banku jest zawsze zobowiązaniem pieniężnym. Ot, jakby nie istniało prawo wekslowe, którym z drugiej strony mami art. 93 ust. 1 pr.b. (z rozdziału 8), statuujący zasadę swobody doboru przez bank zabezpieczeń wierzytelności z korzeniami w czynnościach bankowych.Stąd nieuchronna konkluzja: bank-wierzyciel może egzekwować swoje należności od banku awalisty na podstawie bankowego tytułu egzekucyjnego, jeśliby zlekceważyć art. 84 pr.b. i uznać, że regulacja ta nie dyskryminuje awali bankowych.Najwięcej kłopotów przysparza układ trzeci. Patrząc trzeźwo, dostrzegamy wszakże, iż jedyna poważna przyczyna leży w art. 188 pr.b. Zasłynął on tym, że demontując art. 5 ust. 1 ustawy z 24 czerwca 1994 r. o restrukturyzacji banków spółdzielczych i Banku Gospodarki Żywnościowej (Dz. U. nr 80, poz. 369 ze zm.; dalej: u.r.b.s.), ledwo zdołał dobrnąć do pkt 2, który buńczucznie skreślił (pkt 3). Po drodze dołożył normie z pkt 1, każąc jej powtarzać, że wprawdzie bank spółdzielczy prowadzi rachunki bankowe i przeprowadza rozliczenia pieniężne, lecz wyłącznie "na zasadach i w trybie określonych w rozdziale 3 ustawy - Prawo bankowe" (pkt 2). Jakże nie ironizować z nieudacznika, który papuguje generalną klauzulę odsyłającą do pr.b., czyli - odnośnie do banków spółdzielczych zrzeszonych w bankach regionalnych - art. 2 ust. 1 u.r.b.s., a w dodatku zapomina, że bankowe rozliczenia pieniężne podlegają reżimowi rozdziału 4 pr.b. (rozdział 3 ujarzmia same rachunki bankowe). Nie starczyło mu też sił na nieodzowną modyfikację pkt 4. Koniec końców art. 5 ust. 1 pkt 4 u.r.b.s. kpi sobie z art. 5 pr.b., wpierając mu, że przyjmowanie poręczeń przez zrzeszony bank spółdzielczy równa się wykonywaniu czynności bankowych.W magiczną siłę art. 5 ust. 1 pkt 4 u.r.b.s. nie wierzą nawet jego rodzice. We wspomnianym piśmie głównego inspektora nadzoru bankowego czarno na białym napisano, iż przyjmowanie poręczeń przez banki spółdzielcze nie jest czynnością bankową!Tutaj NBP bynajmniej nie błądzi, o czym przesądzają trzy argumenty z dziedziny językowo-systemowej.Po pierwsze - przyjęcie poręczenia przez jakikolwiek bank poddany rządom pr.b. nie figuruje w zamkniętym katalogu czynności bankowych funkcjonalnych z art. 5 ust. 2 pr.b.Po wtóre - rozważanego sposobu zabezpieczenia wierzytelności przez zrzeszony bank spółdzielczy (art. 2 ust. 1 u.r.b.s. w zw. z art. 93 ust. 1 pr.b.) nie wymieniono na liście z art. 5 ust. 1 pkt 1-6 pr.b., nazywającej po imieniu tzw. czynności bankowe naturalne (bezwzględne), czyli przekazane w niemal niepodzielne władztwo banków (art. 5 ust. 4 pr.b.). Nie mieści się on także wśród czynności naturalnych spoza pr.b., o których mowa w art. 5 ust. 1 pkt 7 pr.b., bo ani u.r.b.s., ani inna odrębna ustawa nie podnosi go do rangi czynności przewidzianej wyłącznie dla banku spółdzielczego.I po trzecie - przepis art. 5 ust. 2 u.r.b.s. - w powiązaniu z nietkniętym art. 1 ust. 3 u.r.b.s. (ten odsyła nie zrzeszone banki spółdzielcze do martwego d.pr.b.!) - podpowiada, że wyprzedzający go ust. 1 ogranicza się do egzemplifikacji czynności, poczytywanych przez d. pr.b. hurtem za bankowe, które zrzeszony bank spółdzielczy może wykonywać samodzielnie na własną rzecz. Prawidłowość tę zręcznie wychwycił J. Majewski ("Przyjmowanie poręczeń cywilnych", "Rz" z 6 marca).J. Krzyżewski niby podziela ocenę NBP, niemniej dochodzi do niej szlakiem budzącym stanowczy protest. Autor próbuje zbudować syntetyczną definicję czynności bankowej na bazie wyrwanego z kontekstu art. 2 pr.b. Sugeruje, że jest to "wszelki akt obciążenia ryzykiem środków płynnych powierzonych bankowi pod jakimkolwiek tytułem zwrotnym". Jak się ma do tego zbywanie wierzytelności lub udostępnianie sejfów, zaliczone do czynności bankowych funkcjonalnych (art. 5 ust. 2 pkt 5 in fine oraz pkt 6 in fine pr.b.)? Czemu zresztą absorbować słuchaczy takimi ekstrawagancjami, jeżeli zaraz ucieka się w akcesoryjność poręczenia cywilnego? W każdym razie wspólnym wysiłkiem rozstrzygnęliśmy, że jeśli jakikolwiek bank przyjmuje jakiekolwiek poręczenie od niebanku, to żadna ze stron nie dokonuje czynności bankowej. Konstatujemy więc, iż w tym układzie egzekucja za pomocą bankowego tytułu egzekucyjnego jest niedopuszczalna z braku przesłanek materialnoprawnych.Pozostaje skonkretyzować racje determinujące jawną niestosowność niesubordynacji wobec prawnobankowego znaczenia art. 97 ust. 1 pr.b.Oto one:całkowicie rozsądne wnioski płynące z wykładni językowej i systemowej tego przepisu,jego wyjątkowy charakter, z którym wiąże się zakaz interpretacji rozszerzającej,sens prawnego bytu czynności bankowych jako przejawów aktywności gospodarczej banku, z którymi ustawa wiąże szczególne skutki, w tym np. w sferze tajemnicy bankowej (art. 104 pr.b. i nast.), pozyskiwania dochodów w formie prowizji (art. 110 pr.b. in principio) czy właśnie ściągania długów,przeznaczenie technicznoprawnej nazwy "czynności bankowe", którą wprowadzono do tekstu pr.b. z pewnością po to, aby w obrębie poszczególnych unormowań nie powtarzać całej jej zawartości pojęciowej wytyczonej przez art. 5 pr.b., ale i nie wykraczać poza tę zawartość,uprzywilejowana pozycja banków w procesach toczących się na zasadach ogólnych, dzięki rozporządzeniu ministra sprawiedliwości z 30 czerwca 1998 r. w sprawie określenia ulgowych stawek opłat sądowych oraz zwolnień od tych opłat w sprawach o zabezpieczenie należności z tytułu udzielanych przez banki kredytów, pożyczek pieniężnych, gwarancji bankowych i poręczeń (Dz. U. nr 87, poz. 554) - wydanemu z upoważnienia art. 94 pr.b.,możliwość zastosowania art. 777 &sect; 1 pkt 5 k.p.c. we wszelkich stosunkach obligacyjnych, w których przedmiotem zobowiązania jest świadczenie pieniężne (dodajmy, że chodzi o nowość wykreowaną przez art. 46 pkt 1 u.z.r.r.z.).Wiele innych aspektów bankowego tytułu egzekucyjnego przeciwko poręczycielowi pominęłam celowo, aby nie pogubić spraw elementarnych. Być może nie były to refleksje pierwszoligowe. Myślę jednak, że zawsze jakoś obroni się wykładnia poprzestająca na indagowaniu ustawy, nie zaś kieszeni.Autorka jest prokuratorem Prokuratury Apelacyjnej w Łodzi [/INST] Bez względu na prawnofinansową naturę czynności „pasywnej” konstytuującej zabezpieczenie wierzytelności banku poręczeniem, ofiarami bankowego tytułu egzekucyjnego w sensie art. 96-97 pr.b. mogą być wszyscy poręczyciele cywilni. Zwolennika odmiennej interpretacji ma zmiażdżyć akcesoryjność poręczenia, według art. 876-887 kodeksu cywilnego, w relacji do zobowiązania głównego (konkretnie kredytowego). Gdyby zatem zgodzić się z M. Tarkowskim i J. Krzyżewskim (autorami artykułów o tej tematyce), znikłoby widmo topienia bankierskiego grosza w procesowaniu się z tą grupą dłużników banku na zasadach ogólnych. Odpadłyby również powody do zazdrości bankierów o kieszenie notariuszy przy korzystaniu przez banki z szybszej od klasycznego procesu cywilnego drogi alternatywnej, tj. z takich jedynie poręczeń niebankowych, którym towarzyszy notarialnie poświadczone poddanie się egzekucji w trybie art. 777 § 1 pkt 5 kodeksu postępowania cywilnego. </s>
<s>[INST] Streść podany po dwukropku tekst: W setną rocznicę narodzin mechaniki kwantowejCzego jeszcze nie wiemy w fizyce?KRZYSZTOF A. MEISSNER14 grudnia 1900 roku Max Planck na posiedzeniu Niemieckiego Towarzystwa Fizycznego przedstawił hipotezę, że energia układów drgających nie może zmieniać się w sposób ciągły, a jedynie skokowy poprzez emisję lub absorpcję kwantów. Pozwoliło to Planckowi na wyprowadzenie wzoru, zgodnego z doświadczeniem, na rozkład promieniowania ciała doskonale czarnego. Idea była tak radykalna, że musiała czekać 5 lat na pierwsze zrozumienie jej faktycznej doniosłości (wyjaśnienie przez Einsteina efektu fotoelektrycznego), 13 lat na pierwsze zastosowanie do modelu atomu (,,stary" model atomu Bohra), 25 lat na wprowadzenie jako ogólnie obowiązującej zasady dynamiki (mechanika kwantowa w sformułowaniu Heisenberga-Jordana lub Schrödingera), a 100 lat, czyli do dzisiaj, czeka na pełne zrozumienie.Sto lat temu hipoteza Plancka była całkowitym zaskoczeniem. Fizyka teoretyczna wydawała się być nauką niemal zamkniętą, w której wszystko było znane dzięki trzem filarom - mechanice Newtona, termodynamice i elektrodynamice Maxwella. Filary te pozwalały na opis całości ówczesnej wiedzy teoretycznej i dlatego pod koniec XIX wieku niektóre uniwersytety rozważały możliwość zamknięcia wydziałów fizyki, gdyż wydawało się, że od strony badawczej niewiele jest już do zrobienia - pozostawało wyjaśnić pewne drobne problemy, jak wspomniane promieniowanie ciała doskonale czarnego, stabilność atomów czy zupełne drobiazgi, jak niezgodność z obliczeniami, o 42 sekundy kątowe na stulecie, obserwacji obrotu peryhelium Merkurego. Po kilku latach okazało się, że te "drobne" problemy były zwiastunami całkowitej rewolucji w fizyce, która sprowadziła mechanikę Newtona i elektrodynamikę Maxwella z roli teorii fundamentalnych i ostatecznych do roli teorii efektywnych (bardzo użytecznych, ale o ograniczonym zakresie stosowalności).Przez minionych sto lat powstały, oprócz mechaniki kwantowej, szczególna teoria względności Einsteina - w pewnym sensie ,,unifikująca" przestrzeń i czas, ogólna teoria względności Einsteina - najpiękniejsza klasyczna teoria w fizyce, dotycząca wszystkich oddziaływań, w tym grawitacji, która jako pierwsza pozwoliła na opis wszechświata jako całości, co było niemożliwe w ramach teorii Newtona oraz kwantowa teoria pola - mechanika kwantowa z wbudowaną szczególną teorią względności, pozwalająca na opis cząstek elementarnych, doświadczalnie potwierdzona z dokładnością do dwunastu miejsc po przecinku). Poza tym znacznie lepiej wiemy, ile nie wiemy. Wynika to z dwóch przyczyn. Stawiamy obecnie pytania, które mogły być również postawione w XIX wieku, ale domaganie się odpowiedzi wydawało się wtedy tak absurdalne, że nikt ich nie stawiał. Np. pytaniem takim jest: dlaczego litr wody waży ok. 1 kilograma, a nie np. milion ton, zakładając, że wzorce długości i masy znalibyśmy np. z badań astronomicznych. Obecnie potrafimy odpowiedzieć na to pytanie pod warunkiem, że znamy masy protonu, neutronu i elektronu oraz ich ładunki. Problem zszedł na głębszy poziom: dlaczego te masy i ładunki są takie a nie inne - chociaż nie mamy najmniejszej wskazówki, gdzie szukać odpowiedzi, to ani nie uważamy problemu za absurdalny, ani nie twierdzimy, że nie będzie można nigdy go rozwiązać. Drugą przyczyną, dlaczego obecnie lepiej wiemy, ile nie wiemy, jest fakt, że nowe teorie powstałe w XX wieku postawiły swoje pytania, których nawet nie można było w XIX wieku postawić. Wiemy już z pewnością, że na niektóre z tych pytań odpowiedzi musimy szukać w teoriach ogólniejszych niż obecnie istniejące.Wymienię tylko kilka, w mojej ocenie najważniejszych, problemów współczesnej fizyki, których przyszłe rozwiązanie może spowodować podobną rewolucję pojęciową do ,,rewolucji kwantowej" sprzed stu lat. Wybór takich problemów jest oczywiście ryzykowny, gdyż np. sto lat temu nikt by się nie spodziewał, że akurat badanie spektrum promieniowania może doprowadzić do jakiegokolwiek przełomu, ale wtedy nie spodziewano się przełomu z żadnej strony. Podejmując to ryzyko, można wymienić trzy problemy, których rozwiązanie, być może jedno i to samo, będzie prawdopodobnie wymagało zupełnie nowych koncepcji. Pierwszym, i chyba najważniejszym, problemem jest połączenie mechaniki kwantowej z ogólną teorią względności (teorią grawitacji) znanym jako problem kwantowej teorii grawitacji. Niemal z pewnością można oczekiwać, że teoria taka będzie musiała się zmierzyć z absolutnie fundamentalnymi pytaniami np. o naturę przestrzeni i czasu czy o istnienie bądź nieistnienie początkowej osobliwości we wszechświecie. Przez kilkadziesiąt lat próbowano rozwiązać ten problem w analogii do połączenia mechaniki kwantowej ze szczególną teorią względności (czyli kwantowej teorii pola), ale bez powodzenia. Nowymi propozycjami są teoria strun, ostatnio w szerszym kontekście nazywana teorią M, która stanowi radykalne odejście pojęciowe od kwantowej teorii pola i ma już pewne cechy, których można by od kwantowej teorii grawitacji oczekiwać oraz tzw. sformułowanie pętlowe kwantowej teorii grawitacji - niestety matematycznie teorie te są tak skomplikowane, że nie można obecnie stwierdzić, czy stanowią krok w dobrym kierunku.Drugim fundamentalnym problemem, prawdopodobnie związanym z kwantową teorią grawitacji, jest problem stałej kosmologicznej. Stałą kosmologiczną, jako stałą energię w przestrzeni niezależną od obecności materii i promieniowania, wprowadził do swoich równań ogólnej teorii względności Einstein - potem zresztą nazwał to wprowadzenie ,,największą pomyłką swojego życia". Choć umiemy opisywać wszechświat z dowolną stałą kosmologiczną, to jakiekolwiek ,,wyjaśnienia" teoretyczne dają wielkość tej stałej absurdalnie dużą w porównaniu z obserwacjami (o kilkadziesiąt rzędów wielkości).Ponieważ stała kosmologiczna dotyczy własności ,,pustej" przestrzeni, więc oznacza to bardzo istotny mankament istniejących teorii. Trzecim problemem jest wytłumaczenie obserwowanych mas cząstek. Problemami, które nie muszą mieć wymiaru fundamentalnego, są w fizyce cząstek elementarnych: problem unifikacji, tj. opisu w jednolity sposób wszystkich oddziaływań, istnienia bądź nieistnienia supersymetrii - specjalnej symetrii łączącej cząstki o różnych spinach oraz od wielu lat nierozwiązany problem budowy protonu. Poza fizyką cząstek elementarnych istnieje wiele trudnych i otwartych problemów, np. struktura wielkoskalowa we wszechświecie, wyjaśnienie istoty nadprzewodnictwa wysokotemperaturowego, niektóre zjawiska w bardzo niskich temperaturach itd. Trudno jest obecnie ocenić, czy ich rozwiązanie wymagać będzie wprowadzenia zupełnie nowych fundamentalnie koncepcji czy jedynie nowych metod. Jednak istnieje możliwość powtórzenia sytuacji sprzed stu lat, gdy pozornie niefundamentalny, ,,drobny" problem okazał się zwiastunem rewolucji pojęciowej.Mimo że fizyka kwantowa odgrywa rolę we wszystkich wspomnianych wyżej problemach, to pozostaje jeszcze problem z samą mechaniką kwantową. Mimo jej nieprawdopodobnej skuteczności, ogromnej liczby zjawisk, które doczekały się w jej ramach wyjaśnienia (wystarczy wspomnieć tutaj niemal całą chemię), to nadal borykamy się z fundamentalnym problemem interpretacji mechaniki kwantowej, w szczególności z problemem pomiaru, czego nikt tak naprawdę do końca nie rozumie; skuteczność w stosowaniu jakiegoś narzędzia nie zawsze idzie w parze z całkowitym rozumieniem idei jego działania. Stąd ,,rewolucja kwantowa" zapoczątkowana sto lat temu wykładem Plancka jeszcze się nie zakończyła.Należy mieć nadzieję, że w podobnym artykule napisanym za sto lat, problemy tutaj wspomniane już dawno będą rozwiązane, ale z pewnością pojawią się nowe. Ale na razie jeszcze nie wiemy, że tego nie wiemy... [/INST] Sto lat temu fizyka teoretyczna była nauką niemal zamkniętą, gdyż od strony badawczej niewiele było do zrobienia - pozostawało wyjaśnić zalwedwie pewne drobne problemy. Wkrótce, problemy te okazały zwiastunami rewolucji w fizyce.Przez te lata powstały, oprócz mechaniki kwantowej, szczególna i ogólna teoria względności Einsteina oraz kwantowa teoria pola. Przyczynily się one do postawienia wielu pytań i problemów z nimi związnych.Mimo że fizyka kwantowa odgrywa rolę we wszystkich postawionych problemach, to pozostaje jeszcze problem z samą mechaniką kwantową. Mimo jej nieprawdopodobnej skuteczności, nadal borykamy się z problemem pomiaru: skuteczność w stosowaniu jakiegoś narzędzia nie zawsze idzie w parze z całkowitym rozumieniem idei jego działania. </s>
<s>[INST] Streść podany po dwukropku tekst: Prawa własności stołecznych scenZagrać we własnym domuJAN BOŃCZA-SZABŁOWSKIZdecydowana większość warszawskich teatrów nie ma prawa własności do użytkowanych przez siebie budynków. Sceny zlokalizowane są często w dość nietypowych miejscach. Założony przez Erwina Axera Teatr Współczesny mieści się na plebanii, Teatr Mały - w domu towarowym, Ateneum w budynku kolejarzy, w Baju była niegdyś bożnica, zaś budynek Teatru na Targówku miał być pierwotnie stacją metra.Pomysł, by kilkanaście teatrów stołecznych podlegało aż czterem podmiotom prawnym, mógłby być świetną pożywką dla twórców teatru absurdu. Są bowiem cztery teatry wojewódzkie, pięć powiatowych, dwanaście scen podlega władzom miejskim, a trzy resortowi kultury. Wysokość dotacji nie zależy od poziomu artystycznego, lecz szczodrości organu założycielskiego.Władze Warszawy zastanawiały się niedawno, czy przy stale rosnącym czynszu przynajmniej dla kilku teatrów wynajmujących sale nie warto by poszukać nowych siedzib, w budynkach należących do miasta. Zdaniem Jana Budkiewicza, przewodniczącego podkomisji kultury i sztuki Rady m.st. Warszawy, miasto powinno znaleźć nową siedzibę dla Teatru Muzycznego Roma, Teatru Nowego oraz natychmiast wyjaśnić sytuację prawną założonego przez Tadeusza Łomnickiego Teatru Na Woli.- Na zebraniu podkomisji kultury uznaliśmy, że sprawa Teatru Na Woli nadaje się do prokuratora. Dyrektor placówki Bogdan Augustyniak prowadzi bardzo trudne rozmowy na temat prawa własności z zajmującym część budynku bankiem. Nie wiedzieć czemu, nie ma żadnego wsparcia ze strony dzielnicy. A sprawa jest skomplikowana, bo miejsce, gdzie znajduje się sala teatralna, należy do banku, zaś okalający parking - do teatru.- Władze dzielnicy od kilku lat opóźniają, a nawet blokują, formalne wydanie tytułu własności działki przyznanej Teatrowi Na Woli jeszcze za czasów jego założyciela Tadeusza Łomnickiego - mówi Bogdan Augustyniak. - Równocześnie te same władze udzielają zgody na budowę w sąsiedztwie teatru kilku spółkom developerskim; a te plac będący własnością teatru traktują jak mienie niczyje.Konieczna jest przeprowadzka kierowanego przez Adama Hanuszkiewicza Teatru Nowego. Ponieważ budynek, w którym mieści się scena, jest własnością prywatną, władze miasta nie chcą przeprowadzić w nim remontu ani modernizacji. Pojawił się projekt budowy nowej sceny dla zespołu Hanuszkiewicza na sąsiedniej, należącej do miasta działce. Budynek zostałby wykorzystany również na siedzibę Teatru Muzycznego Roma. Pomysł uznano za dyskusyjny. Przeciwnicy chętnie przeciwstawiali tę budowę innym, ich zdaniem, pilniejszym. Ale były też głosy poparcia.- Kłopoty lokalowe Teatru Nowego i Romy są tak duże, że każdej szansie uzyskania przez nie nowego budynku można tylko przyklasnąć - mówi Kazimierz Kaczor, prezes ZASP. - Wszystkie pozostałe teatry warszawskie wymagają co najmniej solidnych remontów. Ich stan techniczny w porównaniu do standardów europejskich jest po prostu opłakany.Zainteresowane strony są zgodne, że należałoby jak najszybciej uregulować sytuację własnościową Teatru Muzycznego Roma. Są jedynie rozbieżności co do sposobu rozwiązania.- Co miesiąc płacimy kurii ok. 150 tys. zł, nie mając faktycznie żadnej perspektywy na przyszłość - mówi Jan Budkiewicz. - Kuria biskupia zaproponowała, że przekaże Romę za Pałac Prymasowski. Taka wymiana jednak nie wchodzi w rachubę, bo pod koniec lat 80. pałac kupiły Zjednoczone Przedsiębiorstwa Rozrywkowe. Teatr Roma wymaga remontu. Dzisiejszy stan gmachu zagraża bezpieczeństwu ludzi. Rozważaliśmy więc np. przeprowadzkę Romy do Sali Kongresowej, lub adaptację dla jej potrzeb budynków dawnej elektrociepłowni na Powiślu. Niestety oba warianty okazały się niemożliwe do realizacji.- Roma rzeczywiście wymaga remontu, bo przez wiele lat traktowana była jak mienie niczyje - przyznaje Wojciech Kępczyński, dyrektor teatru. - Jednak pomysły przenosin do elektrociepłowni lub Sali Kongresowej uważam za kuriozalne. Strona kościelna wykazywała w rozmowach o ewentualnej wymianie dużo dobrej woli. Skoro Pałac Prymasowski nie wchodzi w grę, należałoby zaproponować inny obiekt. Stanowczo uważam, że Roma powinna pozostać w dotychczasowej siedzibie, która ma nie tylko wspaniałą historię, ale teraz dzięki sponsorom, będzie jednym z najnowocześniejszych i najlepiej wyposażonych teatrów muzycznych w Polsce. A poza tym nie należy zapominać o czymś takim jak genius loci.Związek emocjonalny z miejscem mocno akcentuje też Maciej Englert, dyrektor Teatru Współczesnego: - Paradoks polega na tym, że zarówno działka, na której stoi teatr, jak i sam budynek należą do parafii św. Zbawiciela, natomiast plac obok, na którym stoi barak, jest własnością teatru. O przenosinach w inne miejsce nie ma mowy, bo oczywiście chcemy zachować historyczny gmach teatru. Zastanawiamy się jednak, czy nie udałoby się na naszym placu wznieść budynku dla parafii, a potem wymienić się działkami. Bez wsparcia finansowego ze strony miasta lub jakiegoś inwestora tej sprawy nie rozwiążemy.O konieczności rozbudowy Teatru Polskiego i przeniesieniu tam Sceny Kameralnej mówi dyrektor naczelny placówki Jerzy Zaleski. - W dobudowanej części znalazłaby się zarówno Scena Kameralna jak i sale prób. Po wybudowaniu nowych pomieszczeń nie tylko polepszyłyby się warunki pracy (duża scena nie ma do dziś sali prób), ale nie musielibyśmy płacić wysokiego czynszu za Scenę Kameralną i będąc w jednym budynku moglibyśmy zmniejszyć liczbę etatów obsługi technicznej.Niecodzienną sytuację lokalową mają Teatr Kwadrat i Teatr Mały: - Polimex, któremu płacimy czynsz, nie jest jeszcze właścicielem budynku. W sądzie toczy się proces o prawo własności - twierdzi Edmund Karwański, dyrektor Kwadratu. - Na Czackiego Kwadrat ma jedynie scenę, widownię i garderoby. Zaplecze rozlokowane jest w innych punktach miasta. Niewielki magazyn - w piwnicy na Płockiej, na Cichej zaś mamy kawałek placu, gdzie ustawiliśmy kontenery. Mieści się tam malarnia i magazyn dekoracji. Co roku chcą nam to zburzyć, ale na moje prośby odwlekają tę decyzję. Gdy pozbędziemy się tego zaplecza, nie będzie teatru.- Teatr Mały płaci czynsz aż dwóm instytucjom - mówi dyrektor Mieczysław Marszycki. - Kinu Relax, które ma prawo własności do podziemnej części teatru, czyli sceny, szatni i widowni, oraz Domom Towarowym Centrum, do których należy część pomieszczeń teatralnych na parterze. Korzystając z przebudowy Domów Centrum chcieliśmy zrobić oddzielne, bezkolizyjne wejście, ale sprawa nie jest prosta, bo przechodziłoby ono przez teren istniejącego niegdyś kiosku. O tę kilkumetrową działkę wiedzie spór Ruch.Nieuregulowane prawo własności da znać o sobie wkrótce w przypadku Teatru Baj. - Historii naszej siedziby można by poświęcić grubą księgę - uważa Krzysztof Niesiołowski, dyrektor Baja. - Zajmujemy część budynku, który w 1914 roku wybudowany został przez gminę żydowską. Była tu bursa, szkoła oraz jedyna w Polsce bożnica zbudowana w kształcie rotundy. Tam, gdzie jest dziś nasza scena, po wojnie był dom modlitwy, który Towarzystwo Społeczno-Kulturalne Żydów przebudowało na Teatr Żydowski. Bożnicę rozebrano w 1955 roku. Teatr zaś przeniósł się na ulicę Królewską, a potem na plac Grzybowski. Co ciekawe, po przeprowadzce Teatru Żydowskiego, TSKŻ nie tylko udostępniło salę teatralną Bajowi, ale do 1968 roku płaciło za niego czynsz. Teraz gmina żydowska stara się o prawo własności do swoich budynków. Nie czuję zagrożenia dla teatru. Po prostu, komu innemu będziemy płacić czynsz.Budowa drugiej jezdni ulicy Prostej spowoduje konieczność wyburzenia części budynków należących do Muzeum Techniki dawnych Zakładów Norblina, w których ma siedzibę Scena Prezentacje.- Budowa nowej jezdni to nieokreślona przyszłość, więc chwilowo nie ma zagrożenia dla teatru - uważa inż. Jerzy Jasiuk, dyrektor Muzeum Techniki. - Teren Zakładów Norblina, mieszczący się w samym centrum stolicy, szczególnie w ostatnich latach wydaje się jednak łakomym kąskiem. Zgłaszają się inwestorzy, którzy chcą zlokalizować tu sklepy, restauracje itp. A ponieważ kapitalizm wchodzi do nas dość bezwzględnie, wszystko jest możliwe. [/INST] Wiekszość stołecznych teatrów nie ma prawa własności do użytkowanych przez siebie budynków. Z powodu stale rosnącego czynszu władze Warszawy zastanawiają się nad znalezieniem nowych siedzib dla teatrów wynajmujących sale. Trudna jest sytuacja Teatru Na Woli - jego siedziba należy do banku, natomiast okalający ją parking należy do teatru. Ponadto władze dzielnicy blokują wydanie tytułu własności działki przyznanej teatrowi. Władze miasta nie godzą się na remont Teatru Nowego, ponieważ jest on własnością prywatną. Pilnego remontu wymaga gmach Teatru Roma, którego stan stwarza niebezpieczeństwo dla ludzi. Propozycje przeniesienia siedziby teatrów, np. Romy i Teatru Współczesnego, nie podobają się ich dyrektorom związanym emocjonalnie z miejscem. Ostatnio o siedzibę Teatru Baj, w której znajdowała się bożnica żydowska, upomina się gmina żydowska. </s>
<s>[INST] Streść podany po dwukropku tekst: WSPOMNIENIESześćdziesiąt lat temu zginął Janusz Kusociński Proroctwo MickiewiczaMUZEUM SPORTU I TURYSTYKIPo południu siadywał na ławce i obserwował, jak gramy na dalszych kortach, a wieczorem w domku klubowym, który stoi do dziś, zasiadał do stolika i grał w brydża.BOHDAN TOMASZEWSKI W czerwcu mija 60 lat od śmierci za kraj Janusza Kusocińskiego, rozstrzelanego przez gestapo w Lesie Palmirskim pod Warszawą.Starszym zachował się w pamięci przede wszystkim jako biegacz, który dostarczał niezwykłych emocji. Dla młodych entuzjastów sportu, którym jego dawne rekordy już nie imponują - jest jedynie postacią historyczną, jak granitowy ustawiony na cokole posąg w wyblakłym wieńcu laurowym. Kiedyś po prostu biegał długo i wytrwale, a później stał się kimś bardzo ważnym nie tylko dla historii sportu. Okazały grób w lesie w Palmirach pod Warszawą, tablice pamiątkowe, szkoły noszące Jego imię, zawody o Jego Memoriał, nawet w Monachium jest ulica Janusza Kusocińskiego.Niedawno, zaproszony przez jedną z renomowanych szkół dziennikarskich, opowiadałem i rozmawiałem o sporcie z przyszłymi adeptami tego zawodu. Zapytałem w pewnym momencie, czy wiedzą, kto to był Kusociński? Spośród kilkudziesięciu młodych osób tylko jedna powiedziała: "Tak, to był taki biegacz." Ktoś inny, zapytany o Stanisława Marusarza, odpowiedział z wahaniem: "Chyba jakiś zapaśnik." To nasi przyszli dziennikarze, a jakby było w innych kręgach młodzieży?Lubił tenisNiektórzy w różnych okresach pisali o Kusocińskim, nawet szeroko, ale ja spróbuję o Nim opowiedzieć trochę inaczej. Należę do bardzo już szczupłego grona ludzi, którzy znali go osobiście. To też zawdzięczam tenisowi. Parę lat po zdobyciu złotego medalu na igrzyskach w Los Angeles w 1932 r. na 10 km "Kusy" musiał przerwać starty z powodu poważnej i długotrwałej kontuzji nogi. Zaczął wtedy prowadzić bardzo towarzyskie życie. Lubił patrzeć, jak grają w tenisa, parę razy na kortach Legii wziął rakietę i próbował odbijać piłkę, ale nie szło mu to. Często odwiedzał tenisową Legię. Po południu siadywał na ławce i obserwował, jak gramy na dalszych kortach, a wieczorem w domku klubowym, który stoi do dziś, zasiadał do stolika i grał w brydża. Grał podobno dobrze i miał dobrych partnerów. A więc najczęściej Jadwigę Jędrzejowską, naszą największą tenisistkę, bo przecież dwa razy grała w finałach, jak byśmy dziś powiedzieli - turniejów wielkoszlemowych: w Wimbledonie i w mistrzostwach USA. Przy stoliku z "Kusym" widywałem także mistrza rakiety Ignacego Tłoczyńskiego, radcę Aleksandra Olechowicza - to także była wyjątkowa postać. W latach 30. kierował naszą drużyną w rozgrywkach Pucharu Davisa. Jowialny, rubaszny, tęgi pan o ogromnym poczuciu humoru, a także szczególnej intuicji, którą wykazywał podczas pucharowych meczów, doradzając w przerwach polskim graczom.Miał co wspominaćW tej przyjacielskiej atmosferze na Legii zostałem któregoś dnia przedstawiony Kusocińskiemu. Pewnie wyczytał w moich oczach uwielbienie i to zapewne w jakiś sposób go ujęło. Raz i drugi porozmawialiśmy na kortach i aż nie chce mi się dzisiaj wierzyć, że wytworzyła się jakaś nić zażyłości. Lubiłem tenis, ale także pasjonowałem się lekką atletyką, więc znalazł jeszcze jednego rozmówcę. Opowiadałem, jak podglądałem Jego treningi, kiedy był u szczytu kariery. Graliśmy z kolegami w piłkę w Ogrodzie Wyścigów Konnych, opodal gmachu Politechniki, a za ogrodzeniem oddzielającym alejkę - nasze boisko - rozciągała się zielona przestrzeń Pola Mokotowskiego. Tam zobaczyłem "Kusego" po raz pierwszy.Biegał w granatowym dresie z napisem "Warszawianka" na plecach, często spoglądał na stoper, który trzymał w ręku. Na plecach granatowy dres stawał się coraz ciemniejszy od potu.Był niski, w garniturze jeszcze bardziej niepozorny niż w kostiumie na bieżni. Miał lekko skrzywiony haczykowaty nos, małe, głęboko osadzone oczy. "Kusy" nie był na pewno Adonisem. Ale był bezpośredni w kontakcie, często rozgadywał się i opowiadał o sobie i swojej karierze. Miał co wspominać. Ani on, ani najlepsi lekarze wciąż nie byli wtedy pewni, czy będzie mógł powrócić na bieżnię. Jak pamiętam, opiekował się nim słynny chirurg w ówczesnych latach, prof. Levitoux, wytworny pan w średnim wieku, który, nawiasem mówiąc, grywał w brydża nie na Legii, ale u mojej ciotki. Profesor unikał odpowiedzi, czy Kusociński wróci na bieżnię, dawał jednak nikłą nadzieję. Sprawdziła się dopiero niedługo przed wojną.Wkładał frakKusociński niewątpliwie szukał rekompensaty. Szukał w bujnym życiu towarzyskim. Już nie oglądały go tłumy, kiedy w Warszawie i na świecie biegał i zwyciężał. Byłem, zanim go poznałem, na jego biegach na stadionie Legii, kiedy pokonał ostrym finiszem świetnego Fina Iso Hollo. Teraz była pustka, ale wciąż był jednym z najpopularniejszych ludzi w kraju. A więc nie tylko spotkania towarzyskie i brydże na Legii, ale rauty i bale. Wkładał frak i był z tego podobno bardzo dumny. Pokazywano go w magazynach ilustrowanych, jak tańczy, jak siedzi przy stoliku w towarzystwie eleganckich pań. Dostrzegałem na Legii, jak lub przyglądać się ładnym kobietom. A było ich tam pod dostatkiem. Choćby piękna Halina Konopacka-Matuszewska, która też często grywała na Legii, przychodząc z pobliskiego elitarnego klubu tenisowego WLTK (Warszawski Lawn Teniss Klub).Ogromnie podobała mu się młoda, jedna z najbardziej utalentowanych wówczas naszych tenisistek, Zosia S. i często widywałem, jak siedzieli na ławeczce na ostatnim korcie nr 11 i siedzieli tam przez kwadranse. Zaczęły się oczywiście ploteczki, że pan Janusz wyjątkowo adoruje tę zgrabną i przystojną pannę. Niektórzy szli dalej, mówili, że nawet myśli o małżeństwie. Jednak nic z tego jakoś nie wyszło i pan Janusz zaczął chodzić na basen Legii.Na leżakuZabierał mnie tam często. Basen Legii był to wówczas letni salon Warszawy. Upalne lata, tłum ludzi, sportowcy przemieszani na ogół z zamożnymi ludźmi z różnych środowisk. Siadywał na leżaku i rozglądał się. Nie pamiętam, żeby wkładał kostium kąpielowy. Białe spodnie i rozchylona biała koszula z krótkimi rękawami. Najczęściej siadywała obok niego pani Krystyna N., na brąz opalona platynowa blondynka. Ona starała się mówić o sporcie, a on szybko zmieniał temat i raczej próbował tak ogólnie, nie tylko o pogodzie. Ale i pani Krystyna zniknie szybko z pola widzenia Kusocińskiego.Niektórzy koso patrzyli na "Kusego". Mówili, że jest zarozumiały i straszny snob. Te fraki, bale, rauty, niektórzy byli bardzo złośliwi: "Cóż, dyskontuje to, co kiedyś osiągnął, i tak jak kiedyś na najwyższe podium olimpijskie chce wskoczyć do najlepszego towarzystwa."Zapewne bywał czasami ostry w sposobie bycia. Potworną pracą treningową zaszedł przecież tak wysoko w sporcie. Wyrastał w bardzo skromnym środowisku, zaczynał przecież karierę w robotniczym klubie. Zawsze chciał być najlepszy w rywalizacji z najlepszymi biegaczami świata, a co dopiero w kraju! Tu głównym rywalem był Stanisław Petkiewicz, z pochodzenia Łotysz. Petkiewicza widziałem na bieżni najwyżej dwa razy, ale zapamiętałem jego sylwetkę. Wysoki, szczupły, o długich nogach, w charakterystyczny sposób trzymał ręce, unosząc je wysoko. Biegał pięknie i stylowo. Kusociński biegał niezbyt ładnie. Widać było ogromny wysiłek, a tamten płynął po bieżni. Obaj byli wspaniałymi biegaczami, ale nie lubili się.Zadra Kusociński pewnie nie mógł zapomnieć Petkiewiczowi, że prześcignął samego Nurmiego, a on, mimo że sporo walczył z Finem, zawsze zostawał w tyle. Petkiewicz pokonał Nurmiego na stadionie w Parku Skaryszewskim (nie na Legii) raptownym finiszem, kiedy Nurmi myślał, że ma pewne zwycięstwo. Rozzłoszczony Fin następnego dnia zdeklasował Petkiewicza. Aby opisać, kim był Nurmi, trzeba by wielu zdań. Więc krótko: zdobył 9 złotych medali na olimpiadach w latach 1920 - 28. Największe bożyszcze sportu tamtych lat.Wygrać z Nurmim! Ten jednorazowy sukces przylgnął do Petkiewicza i stworzył legendę. Zginie tragicznie w 1960 r. w Argentynie. Kusociński bił rekordy świata, zdobywał laury, był bez porównania bardziej popularny niż Petkiewicz. Ale zadra pozostała. Ogromnie się nie lubili. Opowiadano mi, że raz wracali z mityngu w Londynie, siedzieli razem w pustym przedziale pociągu i do samej Warszawy nie zamienili ze sobą ani jednego słowa. Na dworcu trącili tylko ronda kapeluszy i rozeszli się bez słowa. Taki też był "Kusy".Befsztyk NojiegoRok 1939. Janusz Kusociński odbył swój triumfalny powrót na bieżnię. Wyleczono mu nogę. Znów zaczął zwyciężać. Ale nie stracił kontaktu z tenisistami Legii. Zbliżał się wielki bieg przełajowy na Polu Mokotowskim w Warszawie. O, to był ważny bieg dla pana Janusza. Miał się spotkać z kolejnym trudnym krajowym rywalem - Józefem Nojim, synem chłopskim z ziemi wielkopolskiej. Był szalenie ambitny i także pracowity. Wybił się akurat w okresie choroby Kusocińskiego. Startował na olimpiadzie berlińskiej w 1936 roku. Był tak mocny, że niektórzy myśleli już o medalu Nojiego. Na 10 km biedak spuchł i zajął dalekie miejsce. Powstała legenda o "befsztyku Nojiego", że przed startem zjadł niepotrzebnie krwisty befsztyk, który mu zaszkodził. Ale później, na 5 km, Noji walczył wspaniale i zajął na Olimpiadzie 5. miejsce. Kusociński oglądał te biegi z trybun w Berlinie.Noji przez kilka lat był najlepszym polskim długodystansowcem. Ciekawe czasy. Kto uwierzy teraz, że temu wybitnemu wyczynowcowi dano posadę tramwajarza, aby mógł przenieść się do Warszawy. Widywałem Nojiego w warszawskim tramwaju, jak przedzierał bilety. A potem szedł na trening, by utrzymać wysoką formę. Zginął w Oświęcimiu w 1943 roku.I oto dochodzi do pojedynku Noji - Kusociński. Ten u szczytu sławy, a ten niedawno powrócił na bieżnię. Jest znów dobry, ale czy da radę? Przed biegiem sporą grupką tenisowej braci z Legii spotkaliśmy się w mieszkaniu Kusocińskiego przy ul. Noakowskiego 16, by stamtąd pójść na Pole Mokotowskie. Z Noakowskiego to były dwa kroki. Zostawił klucze któremuś z nas i pierwszy poszedł na start, a my w jakiś czas za nim.Było wesołoRóżnobarwna ciżba zawodników ruszyła ze startu przez jasnozielone pole, bo było lato. W tłumie nie dostrzegliśmy ani Kusocińskiego, ani Nojiego. Dopiero na finiszu. Darliśmy się: "Kusy", "Kusy"! Wygrał zdecydowanie. Narzucił dres i znowu pobiegł do domu, by przygotować mały bankiecik dla grona przyjaciół. Przed startem powiedział nam: "Jeśli wygram, zapraszam was na lampkę wina". Nikt nie odważył się zapytać, co będzie, jak przegra. Wyczuł to i dodał: "Jak przegram, także zaraz przychodźcie".Tego dnia pierwszy raz w życiu zobaczyłem złoty medal olimpijski i delikatnie dotknąłem go palcem. Leżał na honorowym miejscu w oszklonej gablocie. Na ścianie wisiały fotografie Chaplina, Douglasa Fairbanksa - ówczesnego arcymistrza pojedynków filmowych - i Toma Mixa, słynnego hollywoodzkiego kowboja. Te gwiazdy filmowe poznał w czasie pobytu na igrzyskach w Los Angeles. Było piękne popołudnie. Przez otwarte okno mieszkania w oficynie na parterze dochodził przytłumiony odgłos miasta. Kusociński trochę przechwalał się. Zwycięstwo nad Nojim ukoiło go. Noji był upartym przeciwnikiem, walecznym jak on. Było wesoło. Piliśmy zdrowie "Kusego". "Dziękuję. Będzie, jak chcecie. Przywiozę złoty medal z olimpiady w 1940 roku, tylko nie wiem, czy na 5, czy na 10 km." Wołaliśmy, że chcemy dwa - i na 5 i na 10 kilometrów.Wyciągnął swoją księgę pamiątkową. Jakie tam były ciekawe dedykacje i podpisy. Podpisaliśmy się także z namaszczeniem. W niedocenianym Muzeum Sportu w Warszawie, które kryje tyle cennych pamiątek, przechowywana jest księga "Kusego" i po latach zobaczę ją znowu. Jedna z dedykacji, ostatnia. Pod datą 31 grudnia 1939 roku. Trójwiersz: "Twierdzę, że proroctwem Mickiewicza było nazwanie w »Panu Tadeuszu« najszybszego z chartów Kusym". Poniżej podpis niezapomnianego odtwórcy fredrowskiego Papkina i tylu innych wielkich aktorskich ról Mariusza Maszyńskiego. I on nie przeżyje okupacji, zamordowany na kolonii Staszica na początku Powstania.Wygramy, musimy wygraćWojna. Kapral Kusociński będzie ranny na Sadybie w obronie Warszawy.Na początku okupacji widywałem dość często pana Janusza. Kierował i trochę kelnerował w karczmie "Pod Kogutem" przy ulicy Jasnej wraz z Jadwigą Jędrzejowską, Marią Kwaśniewską, Ignacym Tłoczyńskim, a w szatni siedział Marian Mikołajewski, masażysta "Kusego", który po wielu latach tak wymasuje polską reprezentację piłkarską, że zdobędzie złoty medal na Olimpiadzie w Monachium.Kusociński lekko utykał, chodził z laską. To była już zima, niedługo przed jego aresztowaniem. Znów wpadłem na Noakowskiego porozmawiać, a przy okazji poprosić o fotografię z naszych wizyt na basenie. "Muszę poszukać - obiecywał. - Tyle tu różnych papierów i zdjęć." W podniszczonym garniturze i długich butach siedział za biurkiem. Pokazywał mi różne fotografie i pamiętam, co mówił o przyszłości biegów długodystansowych. "Są dopiero w powijakach. Po wojnie na 5 km zawodnicy będą osiągać czasy grubo poniżej 14 minut. Będzie jeszcze mocniejszy trening. Trzeba dużo biegać, mniej na bieżni, a więcej w terenie." I dodał: "Chciałbym na następnej olimpiadzie spróbować sił w maratonie." Machnął ręką: "Jakie to wszystko odległe. Mamy teraz inny maraton. Będzie trwał długo. Ale wygramy, musimy wygrać!"26 marca 1940 roku gruchnęła wieść: Kusociński aresztowany przez gestapo. Zatrzymali go w bramie domu przy Noakowskiego. Znaleziono przy nim paczkę podziemnej prasy. Tego dnia w jego mieszkaniu miało się odbyć tajne zebranie ZWZ, późniejszej AK. Jeszcze tam dotrze dzielnie Ignaś Tłoczyński, żeby wydobyć ważne papiery, i uda mu się to, ale to już zupełnie inna historia.Nie wydał nikogo. Torturowano go do czerwca 1940 roku. Rozstrzelano w Palmirach. [/INST] W czerwcu mija 60 lat od śmierci Janusza Kusocińskiego, rozstrzelanego przez gestapo w Lesie Palmirskim pod Warszawą.Starsi pamiętają go głównie jako biegacza, dla młodych jest jedynie postacią historyczną. Stał się postacią ważną, nie tylko dla historii sportu. Niedawno na spotkaniu z przyszłymi dziennikarzami, zapytałem o Kusocińskiego. Tylko jedna osoba znała to nazwisko. Należę do szczupłego grona osób, które znały go osobiście. Poznałem go dzięki tenisowi. Kusociński lubił oglądać na Legii nasze mecze tenisowe. Któregoś dnia zostałem mu przedstawiony i nawiązała się nić porozumienia. W czasie przerwy w startach, Kusociński udzielał się towarzysko.Choć niezbyt przystojny, był otwarty i lubił kobiety. Chadzał również na basen Legii, gdzie brylował w towarzystwie.Zarzucano my snobizm i zarozumialstwo. Fakt, bywał ostry w sposobie bycia. Ale też pochodził z bardzo skromnego środowiska i wiele osiągnął.Miał rywala-Petkiewicza, którego bardzo nie lubił. Nie mógł mu zapomnieć pokonania Nurmiego, sportowego bożyszcza tamtych lat.W 1939 wrócił na bieżnię, pokonał wtedy swojego nowego rywala Nojiego, ambitnego biegacza, który odnosił sukcesy w czasie kontuzjji Kusocińskiego. Z nami, tenisistami z kręgu Legii, nie stracił kontaktu.W czasie okupacji Kusociński kierował i kelnerował w karczmie "Pod kogutem", gdzie kiedyś go odwiedziłem.Aresztowano go w 1940 roku. Mimo tortur nie wydał nikogo. Rozstrzelano go w Palmirach. . </s>
<s>[INST] Streść podany po dwukropku tekst: W 1990 roku były zaledwie trzy napady na banki,w 1998 roku już 40, w ubiegłym - 91Złapani podczas skokuBudynek banku przy ulicy Jasnej 1FOT. BARTŁOMIEJ ZBOROWSKITelefon od przygodnej osoby uratował Powszechny Bank Kredytowy przed utratą dużej sumy pieniędzy. W niedzielę wieczorem warszawski oddział banku opanowali bandyci, którzy prawdopodobnie współpracowali z dwoma strażnikami. To już drugi duży napad w centrum Warszawy w ciągu trzech miesięcy. A 37 lat temu skradziono 1,3 mln zł w oddziale NBP, który mieścił się również w tym samym budynku przy ulicy Jasnej 1. W ostatnich latach liczba skoków na banki w całej Polsce gwałtownie rośnie.Bandytów zauważył mężczyzna, który w niedzielę około północy poinformował przez telefon policję, że w banku kręcą się podejrzani ludzie. Dyżurny oficer stołecznej komendy potraktował sygnał poważnie i wysłał patrol na ulicę Jasną, w pobliże filharmonii. Pod dom "pod orłami", w którym na parterze mieści się VIII Oddział PBK, podjechał radiowóz. Do policjantów wyszedł jeden z ochroniarzy bankowych, który przekonywał, że w środku wszystko jest w porządku.- Wyglądał na odurzonego i nie wzbudził zaufania. Czuć było od niego alkohol. Policjanci go zatrzymali - mówi rzecznik prasowy stołecznej policji, komisarz Dariusz Janas.Sygnał o zatrzymaniu trafił do oficera dyżurnego, który przysłał następnych policjantów. Obstawili wszystkie wejścia do banku. Wtedy wyszedł do nich kolejny mężczyzna, który oświadczył, że w środku nie dzieje się nic niepokojącego. Został zatrzymany. Policjanci dostrzegli na dziedzińcu banku chryslera, który w nocy nie powinien tu stać. Po sprawdzeniu okazało się, że auto było kradzione.Wezwano grupę antyterrorystyczną. Po negocjacjach z banku wyszło z podniesionymi rękami czterech mężczyzn. Poddali się bez oporu.- Wiedzieli, że nie mają szans. Policjanci z Wydziału Patrolowo-Interwencyjnego Komendy Stołecznej Policji otoczyli budynek - mówi Krzysztof Hajdas.- W samochodzie zatrzymanych były worki, palnik do cięcia metalu, wiertarki i młot pneumatyczny - podał komisarz Dariusz Janas, który w nocy z niedzieli na poniedziałek cztery godziny spędził na miejscu planowanego napadu. W banku policjanci znaleźli trzy pistolety ukryte w koszu na śmieci. Dwa miały tłumiki. Napastników zarejestrowały kamery bankowego systemu bezpieczeństwa. Taśmy z zapisem napadu ma policja.Portier pilnujący domu "pod orłami", w którym siedzibę ma też Krajowa Rada Spółdzielcza, nie zauważył niczego niepokojącego. - Sprawę prowadzi Prokuratura Rejonowa Warszawa Śródmieście. Prawdopodobnie zajmie się nią nasz Wydział Przestępczości Zorganizowanej - powiedziała rzeczniczka stołecznej Prokuratury Okręgowej, Małgorzata Dukiewicz. - Napad na bank to poważna sprawa. Na razie za wcześnie na wnioski - dodała.Rzeczniczka prokuratury zaprzecza, jakoby zatrzymani bandyci mieli związek z wcześniejszym napadem na placówkę Kredyt Banku przy ul. Żelaznej.Zatrzymani to dwaj strażnicy Grzegorz G. i Tomasz J. i czterech napastników: Adam K., Włodzimierz J. Leszek B. i Janusz C. Dopiero dziś prokurator sformułuje zarzuty i wystąpi o ewentualne tymczasowe aresztowanie zatrzymanych mężczyzn.- Napad się nie udał, bo zareagowało społeczeństwo. Ktoś zauważył, że coś dziwnego dzieje się przy banku, zadzwonił na policję. Dzięki bardzo sprawnej akcji nie ucierpiał bank i pieniądze klientów - powiedział rzecznik prasowy Powszechnego Banku Kredytowego Marek Kłuciński.Banku pilnowała agencja PBK Ochrona SA należąca do Grupy PBK. W agencji pracuje ponad 1,5 tys. ludzi. - Pracownicy są starannie selekcjonowani oraz poddawani szczegółowemu procesowi sprawdzania - podał PBK.- Policja wysoko ocenia nasze zabezpieczenia. Mamy własną agencję ochrony. Są podejrzenia, że jej dwóch pracowników mogło współpracować w przygotowaniu napadu. Trwa sprawdzanie, jak mogło dojść do takiej sytuacji. Chcemy się też dowiedzieć, co zaszło w banku - mówi Kłuciński. - Z moich informacji wynika, że pracownik ochrony wyłączył przy użyciu kodów zabezpieczających urządzenie nadające sygnał alarmowy do centrali ochrony.Do dziś nie wykryto sprawców innego napadu. W sobotę 3 marca tego roku doskonale zorganizowana grupa bandytów napadła na filię Kredyt Banku przy ul. Żelaznej w Warszawie. Napastnicy zamordowali ochroniarza i trzy kasjerki. Z filii zginęło około 30 tys. zł. Nie pomogła wyznaczona nagroda, której łączna suma wynosi 230 tys. zł. Nikt niczego nie zauważył. Niczego podejrzanego nie widzieli też ochroniarze pilnujący budynku, w którym mieści się filia, chociaż feralnego ranka przechodzili obok okien banku kilka razy.Harald Kittel, PAPJAK TO BYŁO W 1964 ROKU22 grudnia 1964 roku dotąd nieodnalezieni bandyci napadli na bank przy ulicy Jasnej w Warszawie ,mieszczący się w domu "pod orłami". Zrabowali całodzienny utarg z Centralnego Domu Towarowego. O pół do siódmej wieczorem kasjerka Jadwiga Michałowska z dwoma konwojentami przywiozła do III Oddziału Narodowego Banku Polskiego 1 336 500 zł. Gdy wchodzili do banku, niewysoki młody mężczyzna strzelił w pierś strażnikowi Stanisławowi Piętce, wyrwał worek z pieniędzmi i zaczął uciekać. Wtedy drugi napastnik wyszedł zza rogu i dwa razy strzelił do konwojenta Zdzisława Skoczka, który zmarł. Zaraz potem milicję zawiadomił redaktor Andrzej Olszewski z "Kuriera Polskiego". Napad widział z okna. Milicja zbadała znalezione na miejscu zdarzenia łuski. Okazało się, że trzy pochodziły z pistoletu PW-33 użytego wcześniej w 1957 r. w napadzie na Krystynę Wawerek, kasjerkę sklepu "Chełmek". W roku 1959 zabito z niego plutonowego milicji Zygmunta Kiełczykowskiego a dwa miesiące potem - konwojenta Łukasza Czeczunia i raniono strażnika pocztowego Stanisława Furmańczyka. Pięć innych łusek znalezionych przed domem "pod orłami" pochodziło z pistoletu zabranego zabitemu milicjantowi. Prowadzone na dużą skalę śledztwo po napadzie nie przyniosło efektów. Śledczym udało się tylko zdobyć zeznania świadków, którzy widzieli, jak worek z pieniędzmi przejął mężczyzna w samochodzie. HKCORAZ WIĘCEJ NAPADÓWZ policyjnych statystyk wynika, że liczba napadów na banki i inne placówki obracające gotówką rośnie w zastraszającym tempie. Jeszcze dziesięć lat temu były rzadkością . W 1990 roku zaledwie trzy . W 1998 roku napadów było już 40, w ubiegłym - 91. W ubiegłym roku straty spowodowane napadami na banki wyniosły ponad dwa miliony zł, a łącznie w skokach na banki oraz konwoje, listonoszy, poczty i stacje benzynowe padło łupem bandytów ponad sześć milionów zł.- We Włoszech jest ponad trzysta napadów rocznie. U nas, niestety, będzie tyle samo. Napada się na bank, bo są tam pieniądze. Nie wszyscy poważnie traktują to zagrożenie - uważa Ryszard Kuciński, zajmujący się zabezpieczaniem banków.Przeciętny napad trwa nie dłużej niż kilka minut. Zwykle sprawcy rzadko robią użytek z broni, ale używają jej do zastraszenia personelu placówek finansowych. - Najczęściej obiektem ataku przestępców są małe filie lub oddziały dużych banków w niewielkich miejscowościach. Te filie często są gorzej ochraniane niż duże centrale banków - mówi komisarz Zbigniew Matwiej z biura prasowego Komendy Głównej Policji. HK [/INST] W niedzielę wieczorem stołeczni policjanci udaremnili napad na bank. Poinformowani przez zaniepokojonego mężczyznę o obecności podejrzanych ludzi w placówce Powszechnego Banku Kredytowego przy ul. Jasnej 1 policjanci udali się na miejsce i zatrzymali czterech bandytów. Sprawa jest w toku.Niedzielny napad nie jest pierwszy w historii budynku przy ul. Jasnej 1. W 1964 zrabowano tam całodzienny utarg z Centralnego Domu Towarowego.W ostatnich latach wzrasta liczba napadów na banki w całej Polsce. </s>
<s>[INST] Streść podany po dwukropku tekst: NOWELIZACJE Pracownicze programy emerytalneJak wspierać trzeci filarRYS. KORSUNMAREK TATAR ADAM KOŚCIÓŁEKPogłębiona nowelizacja ustawy o pracowniczych programach emerytalnych jest ze wszech miar celowa.Immanentnym elementem nowego systemu zabezpieczenia społecznego jest indywidualne, dobrowolne oszczędzanie na cele emerytalne, zwane trzecim filarem. Uregulowania wprowadzone głównie przez ustawy: z 22 sierpnia 1997 r. o pracowniczych programach emerytalnych (Dz. U. nr 139, poz. 932 z późn. zm.; dalej: uppe) oraz z 28 sierpnia 1997 r. o organizacji i funkcjonowaniu funduszy emerytalnych (Dz. U. nr 139, poz. 934 z późn. zm.; dalej: uofe), przesądzają, iż trzeci filar ma szansę stać się powszechny (brak ograniczeń wieku uczestników) i znaczący (wysokość składek) w nowym systemie zabezpieczenia społecznego.Dlatego projektowana właśnie nowelizacja uppe będzie mieć wydźwięk nie tylko prawny, ale i społeczny, zwłaszcza że mogą w niej zostać wykorzystane doświadczenia podmiotów już zaangażowanych w działania wdrożeniowe.Uppe zmieniano dotychczas (jeszcze przed wejściem w życie) dwa razy, przy czym warta przypomnienia jest nowela wprowadzona przez ustawę z 17 grudnia 1998 r. o emeryturach i rentach z Funduszu Ubezpieczeń Społecznych (Dz. U. nr 162, poz. 1118), która m.in. zmieniła warunki prowadzenia pracowniczych programów emerytalnych (dalej: ppe) w formie wnoszenia składek do funduszy inwestycyjnych, zakres regulacji uczestnictwa w ppe w formie pracowniczego funduszu emerytalnego (zagadnienie akcji pracowniczych).Już w momencie wprowadzania nowelizacji nie traktowano jej jako rozwiązania całościowego. Jej treść po uchwaleniu stała się podłożem dalszych prac legislacyjnych. W ich wyniku powstał poselski projekt nowelizacji (druk sejmowy nr 960), będący obecnie, wraz z propozycją alternatywną (druk nr 838), przedmiotem obrad komisji sejmowej.Podstawowa wadaWedług pierwszego z nich (druk 960) ppe mogłyby proponować "organizacje gospodarcze". Ich członkiem byłby pracodawca, przy czym zakładową umowę emerytalną dla zrzeszonych pracodawców zawierałaby wspólna reprezentacja pracowników z "właściwym statutowo organem organizacji gospodarczej". Pojęcie "organizacje gospodarcze" nie występuje dotychczas w regulacjach ustawowych. Trzeba przyjąć, iż z nowych możliwości mogłyby skorzystać konsorcja, mające za cel m.in. współpracę w zakresie trzeciego filara i upoważniające swego lidera do reprezentowania członków konsorcjum w tym zakresie.Doraźność stosunku konsorcyjnego stawia jednak pod znakiem zapytania takie rozwiązanie. W świetle proponowanej nowelizacji ponadzakładowe umowy emerytalne mogłyby oferować w rezultacie wyłącznie organizacje pracodawców (ustawa z 23 maja 1991 r. o organizacjach pracodawców - Dz. U. nr 55, poz. 235 z późn. zm.), choć określanie ich mianem "gospodarczych" budzi wątpliwości (niezarobkowy cel działalności).Proponowana możliwość ma być zapewne uzupełnieniem funkcjonujących ponadzakładowych układów zbiorowych pracy, standaryzującym warunki zatrudnienia w środowiskach branżowych. Jest jednak zbyt uproszczona. Nie wiadomo bowiem, jaka "wspólna reprezentacja związków zawodowych" przystępowałaby do negocjacji ze statutowym organem organizacji gospodarczej (brak np. odpowiednika pojęcia "organizacja reprezentatywna" z kodeksu pracy), przez co nawet tworzone ad hoc organizacje związkowe mogłyby mieć istotny wpływ na proces negocjacyjny. Brak również możliwości uwzględniania przez poszczególnych pracodawców ich indywidualnych uwarunkowań, co może uczynić niesprawnymi wdrażane wspólnie rozwiązania.Podstawową jednak wadą jest brak pola dla unormowania stosunków między pracodawcami prowadzącymi ppe, jak chociażby zagadnień podziału generowanych kosztów. Taką płaszczyzną dla programów wdrażanych obecnie jest umowa o wspólnym międzyzakładowym programie emerytalnym. Bez szczegółowych uregulowań trudno będzie prowadzić wspólne ppe.Więcej niż jedenDrugi projekt (druk 838) sugeruje prowadzenie przez pracodawcę więcej niż jednego ppe, co zwiększa jego swobodę w moderowaniu instrumentów motywacyjnych. Pracodawca może jednak stracić możliwość wpływania przez trzeci filar w jego przedsiębiorstwie na zarządzanie instrumentarium motywacyjnym i osiąganie dodatkowych celów ppe.Nie bez znaczenia jest również, iż po przyjęciu modelu wielości ppe u pracodawcy przemodelowania wymagałaby znaczna część uppe, chociażby w zakresie zawierania zakładowych umów emerytalnych.Zasada jednego ppe podtrzymywana jest w druku 960.Kłopotliwa sytuacja Poruszenie kwestii form ppe skłania do kilku uwag na temat podobnych instytucji sprzed wejścia w życie uppe, jakimi są wymienione w rozporządzeniu ministra pracy i polityki socjalnej z 18 grudnia 1998 r. w sprawie szczegółowych zasad ustalania podstawy wymiaru składek na ubezpieczenia emerytalne i rentowe (Dz. U. nr 161, poz. 1106) umowy grupowego ubezpieczenia na życie oraz umowy z funduszami inwestycyjnymi. Od kwot wpłacanych na rzecz pracowników nie nalicza się składek na ubezpieczenie społeczne w granicach 7 proc. przeciętnej płacy u pracodawcy.Utrzymanie zwolnień od obciążeń z tytułu ubezpieczenia społecznego (oraz wykreślenie znajdującego się pierwotnie w uppe obowiązku dostosowania prowadzonych kontraktów do ram uppe; dawny art. 45 ust. 2), jako efekt uwzględnienia konstytucyjnej zasady ochrony praw nabytych, tworzy nader kłopotliwą sytuację. Pracodawcy prowadzący wspomniane kontrakty mogą wdrożyć u siebie atrakcyjniejsze instytucjonalnie i finansowo ppe, ale bez wniesienia do nich zgromadzonych do tej pory na rzecz pracowników środków. W rezultacie, nie mogąc pozwolić sobie na utrzymywanie dwóch instytucji podobnego typu (koszty) ani zaprzestać wpłacania składek do instytucji zarządzających gromadzonymi środkami (rygory umowne), rezygnują z wdrażania ppe, prowadząc dotychczasowe kontrakty, gdzie wpłacane składki są uśrednione i nie ma możliwości transferowania środków; brakuje też nadzoru UNFE.Niedogodność tę po części likwiduje propozycja zawarta w druku 960, według której umowy prowadzone z wykorzystaniem dotychczasowych zwolnień od obciążeń ubezpieczenia społecznego będą mogły być dostosowane do wymogów uppe w porozumieniu stron. Z istoty swej jednak zmiana kontraktów wyłącza wybór innej formy ppe niż prowadzona przez dotychczasowego kontrahenta.Tymczasem można przewidzieć tu odpowiednie zastosowanie przepisów o zmianie formy ppe, wprowadzanych właśnie w propozycji noweli z druku 960, lub umożliwić dokonywanie indywidualnych "wypłat transferowych" środków zgromadzonych w dotychczasowo działających instytucjach do ppe.Wzbogacenie form Kolejną kwestią jest wprowadzona w ustawie z 17 grudnia 1998 r. możliwość wnoszenia składek do kilku funduszy inwestycyjnych zarządzanych przez to samo towarzystwo funduszy inwestycyjnych. W rezultacie uczestnikom ppe można proponować kilka funduszy inwestycyjnych, lokujących swoje aktywa według różnych założeń ryzyka i oczekiwanych pożytków.Poprawka jest tak interesująca, że nasuwa się pytanie, czy podobnego rozwiązania nie można wprowadzić dla pracowniczych funduszy emerytalnych, tym bardziej iż otwarte fundusze emerytalne uzyskają taką możliwość z początkiem 2005 r. Przemawiałby za tym przede wszystkim fakt, iż prowadzenie przez jedno pracownicze towarzystwo emerytalne kilku pracowniczych funduszy emerytalnych nie zwiększa ryzyka dla tych funduszy lub pracodawców (np. ryzyka wykazywania zbyt wysokich kosztów przez towarzystwo, ryzyka błędnych decyzji inwestycyjnych).Co ważniejsze, pracownicze fundusze emerytalne, jako instytucje gromadzące środki na zasadach fakultatywności i uzupełniania podstawowego zabezpieczenia emerytalnego, powinny umożliwiać podejmowanie zwiększonego ryzyka inwestycyjnego w zamian za wyższe pożytki z lokat. Znacząca część członków funduszy będzie skłonna do podejmowania mniejszego ryzyka inwestycyjnego (ze względu np. na wiek przedemerytalny), co spowoduje sprzeczność interesów, która pozwoli prawdziwie identyfikować się z funduszem i jego inwestycjami najwyżej jednej z grup.Opłacanie składekOba projekty są zgodne, że należy zmienić sposób finansowania składek podstawowych wpłacanych do ppe.Dziś przystąpienie do ppe wiąże się z zadeklarowaniem wpłacania tych składek z wynagrodzenia uczestnika, co można z pewnym przybliżeniem potraktować jako kolejne obciążenie płacy netto. Rodzi to obawy o udział pracowników w ppe. Pracodawcy decydują się na podwyżki wynagrodzeń dla przystępujących do ppe, ale nie ma jak wyegzekwować przystąpienia do ppe uczestnika, który skorzystał z podwyżki.Gdyby, jak chcą projektodawcy, składki opłacał pracodawca, przy opodatkowaniu ich podatkiem dochodowym uczestników i nieobciążaniu składkami na obowiązkowe ubezpieczenia społeczne (do 7 proc. przychodu brutto), niewątpliwie wzrosłoby zainteresowanie ppe i polepszyłyby się warunki zarządzania wydatkami na system motywacyjny. Biorąc zaś pod uwagę, iż wysokość opłacanych składek i jej zmiana uzgadniane byłyby na szczeblu zakładowym, reprezentacja załogi uzyskałaby nowe pole wpływu na ppe, biorąc równocześnie na siebie część odpowiedzialności za przedsiębiorstwo.Zawieszenie i wznowienieDruk 960 przewiduje możliwość zawieszania ppe. Miałoby ono następować przez zmianę zakładowej umowy emerytalnej, a "wznowienie" programu następowałoby jako contrarius actus, obligatoryjnie zaoferowany przez pracodawcę po ustąpieniu trudności finansowych.Propozycja zasługuje na aprobatę, zważywszy zwłaszcza na nowy model opłacania składek podstawowych. Projekt nie określa niestety skutków zawieszenia dla poszczególnych aspektów prowadzenia ppe. Można wnosić, iż zawieszeniu ulegnie wpłacanie składek podstawowych przez pracodawcę, z całą pewnością nie można będzie jednak zawiesić obowiązków pracodawcy w zakresie prowadzenia obsługi programu (np. zawierania pracowniczych umów emerytalnych, przyjmowania oświadczeń woli od pracowników). Projekt nie uwzględnia także konieczności opłacania kosztów funkcjonowania programu, zwłaszcza w ppe prowadzonym w formie pracowniczego funduszu emerytalnego. Brak szczególnej regulacji na ten temat może ewokować kontrowersję, czy koszty poniesione w okresie zawieszenia będą mogły być traktowane jako koszty uzyskania przychodu pracodawcy. Zastanawiać się można również, czy zawieszenie nie powinno skutkować ustawowym obowiązkiem ujawnienia tego w rejestrze ppe.Idea zasługująca na aprobatę, ale... Kolejną nowością w druku 960 jest dopuszczenie - również na podstawie zmian umów zakładowych - zmiany formy ppe i podmiotu zarządzającego gromadzonymi środkami. Operacja taka następowałaby przez wypłaty transferowe. Skutkiem tej poprawki - obok kolejnego tytułu do wzrostu znaczenia uzgodnień zakładowych - byłoby bieżące ocenianie efektów funkcjonowania danego programu emerytalnego co do formy i jednostki zarządzającej środkami, a przez to zmniejszenie systemowego ryzyka przedsięwzięcia. Dałoby się również niewątpliwie odnotować ożywienie konkurencji na rynku operatorów trzeciofilarowych.Ponownie jednak idea zasługująca na całkowitą aprobatę nie została właściwie przełożona na rozwiązania szczegółowe. Skoro bowiem środki, jak chce projektodawca, "podlegają wypłacie transferowej", a z istoty obowiązujących uregulowań wynika, iż wypłata transferowa jest skutkiem (indywidualnej) dyspozycji uczestnika (art. 28 ust. 1 uppe), powstaje kontrowersja, czy możliwe jest dokonanie tej operacji bez podobnej dyspozycji. Pozostawienie tej swobody uczestnikom czyniłoby przeważnie niewykonalną zmianę formy ppe i/lub zarządzającego środkami - a to ze względu na zasadę jedności ppe u pracodawcy (art. 7 ust. 1 uppe). Wywodząc proponowaną poprawkę z celu regulacji, trzeba byłoby mówić o wypłacie transferowej sui generis ("przymusowej"), co stałoby się źródłem dalszych kontrowersji.Można zastanowić się, czy odpowiedniejsze nie byłoby zastosowanie swoistej instytucji przeniesienia aktywów, zbliżonej do uregulowanego w uofe przeniesienia aktywów wobec likwidacji funduszu emerytalnego (art. 71 ust. 1). Propozycja taka wydaje się tym bardziej interesująca, iż swoiste uregulowanie przeniesienia aktywów da się obudować regulacjami chroniącymi pracodawców i uczestników ppe przed abuzywnymi klauzulami kontraktów oferowanych przez komercyjnych operatorów trzeciofilarowych, które wiążą rozwiązanie umowy z nadmiernie niekorzystnymi następstwami finansowymi, przesądzając o faktycznej nierozwiązywalności kontraktu.Wiele innych zagadnień Istnieje jeszcze wiele zagadnień, o których można mówić jako o uregulowanych niedostatecznie. Przykładów dostarczają prowadzone na poziomie uppe działania koncepcyjne i wdrożeniowe, zwłaszcza dotyczące wspólnych międzyzakładowych programów emerytalnych (mppe).Podmioty wdrażające mppe muszą się borykać przede wszystkim z małą nieelastycznością wspólnej instytucji. Interpretacja językowa art. 9 ust. 1 in fine uppe prowadzi bowiem do wniosku, iż wszyscy pracodawcy organizujący mppe muszą oferować jednakowe zakładowe umowy emerytalne. Dysfunkcja tego rozwiązania objawia się przykładowo w postanowieniach tej umowy dotyczących wnoszenia do pracowniczego funduszu akcji pracowniczych, jak i ewentualnego ułamka wnoszonych akcji z liczby akcji posiadanych (art. 18 ust. 1 uppe). Problem zaostrzy się, jeżeli w zakładowej umowie określana będzie wysokość składek podstawowych.Próbą wyjścia z kłopotów jest propozycja, aby umowa ta zawierała zamknięty katalog klauzul dodatkowych, które mogłyby być przez strony poszczególnych zakładowych umów emerytalnych dołączane do wiążącej treści, oczywiście bez możliwości ingerencji w essentialiarum umowy.Wprowadzenie ustawowej swobody w zakresie accidentaliarum zakładowych umów byłoby nader celowe.W obecnym stanie normatywnym poważne trudności nastręcza również wcale nie hipotetyczna sytuacja, kiedy ze wspólnego ppe, prowadzonego w formie pracowniczego funduszu emerytalnego, zechce odłączyć się część pracodawców. Postanowienia uofe nie przewidują podzielenia funduszu, można je tylko zastąpić powszechnym wykonaniem wypłaty transferowej przez pracowników (uwagi o trudnościach z tym związanych powyżej).W razie uchwalenia propozycji zawartych w druku 960 lepsza (aczkolwiek niedoskonała) będzie zmiana podmiotu zarządzającego.Pierwszy z autorów jest aplikantem radcowskim, drugi - doktorantem na Wydziale Prawa UJ; obydwaj są pracownikami Domu Maklerskiego PENETRATOR SA w Krakowie [/INST] Indywidualne i dobrowolne oszczędzanie na emeryturę jest immanentnym elementem nowego systemu zabezpieczenia społecznego. Obecnie komisja sejmowa obraduje nad projektami (druk nr: 960 i 838) nowelizacji ustawy o pracowniczych programach emerytalnych.Druk 960 przewiduje powołanie ponadzakładowych pracowniczych programów emerytalnych (ppe), których członkiem byłby pracodawca. Niestety przepisy nie normują stosunków między pracodawcami prowadzącymi ppe. Druk 838 sugeruje prowadzenie przez pracodawcę więcej niż jednego ppe, co jednak mogłoby doprowadzić do utraty wpływu na zarządzenie instrumentarium motywacyjnym. Oba projekty są zgodne, że należy zmienić sposób finansowania składek podstawowych. Godne aprobaty jest zawarte w druku 960 rozwiązanie przewidujące zawieszenie bądź wznowienie ppe. </s>
<s>[INST] Streść podany po dwukropku tekst: W setną rocznicę narodzin mechaniki kwantowejCzego jeszcze nie wiemy w fizyce?KRZYSZTOF A. MEISSNER14 grudnia 1900 roku Max Planck na posiedzeniu Niemieckiego Towarzystwa Fizycznego przedstawił hipotezę, że energia układów drgających nie może zmieniać się w sposób ciągły, a jedynie skokowy poprzez emisję lub absorpcję kwantów. Pozwoliło to Planckowi na wyprowadzenie wzoru, zgodnego z doświadczeniem, na rozkład promieniowania ciała doskonale czarnego. Idea była tak radykalna, że musiała czekać 5 lat na pierwsze zrozumienie jej faktycznej doniosłości (wyjaśnienie przez Einsteina efektu fotoelektrycznego), 13 lat na pierwsze zastosowanie do modelu atomu (,,stary" model atomu Bohra), 25 lat na wprowadzenie jako ogólnie obowiązującej zasady dynamiki (mechanika kwantowa w sformułowaniu Heisenberga-Jordana lub Schrödingera), a 100 lat, czyli do dzisiaj, czeka na pełne zrozumienie.Sto lat temu hipoteza Plancka była całkowitym zaskoczeniem. Fizyka teoretyczna wydawała się być nauką niemal zamkniętą, w której wszystko było znane dzięki trzem filarom - mechanice Newtona, termodynamice i elektrodynamice Maxwella. Filary te pozwalały na opis całości ówczesnej wiedzy teoretycznej i dlatego pod koniec XIX wieku niektóre uniwersytety rozważały możliwość zamknięcia wydziałów fizyki, gdyż wydawało się, że od strony badawczej niewiele jest już do zrobienia - pozostawało wyjaśnić pewne drobne problemy, jak wspomniane promieniowanie ciała doskonale czarnego, stabilność atomów czy zupełne drobiazgi, jak niezgodność z obliczeniami, o 42 sekundy kątowe na stulecie, obserwacji obrotu peryhelium Merkurego. Po kilku latach okazało się, że te "drobne" problemy były zwiastunami całkowitej rewolucji w fizyce, która sprowadziła mechanikę Newtona i elektrodynamikę Maxwella z roli teorii fundamentalnych i ostatecznych do roli teorii efektywnych (bardzo użytecznych, ale o ograniczonym zakresie stosowalności).Przez minionych sto lat powstały, oprócz mechaniki kwantowej, szczególna teoria względności Einsteina - w pewnym sensie ,,unifikująca" przestrzeń i czas, ogólna teoria względności Einsteina - najpiękniejsza klasyczna teoria w fizyce, dotycząca wszystkich oddziaływań, w tym grawitacji, która jako pierwsza pozwoliła na opis wszechświata jako całości, co było niemożliwe w ramach teorii Newtona oraz kwantowa teoria pola - mechanika kwantowa z wbudowaną szczególną teorią względności, pozwalająca na opis cząstek elementarnych, doświadczalnie potwierdzona z dokładnością do dwunastu miejsc po przecinku). Poza tym znacznie lepiej wiemy, ile nie wiemy. Wynika to z dwóch przyczyn. Stawiamy obecnie pytania, które mogły być również postawione w XIX wieku, ale domaganie się odpowiedzi wydawało się wtedy tak absurdalne, że nikt ich nie stawiał. Np. pytaniem takim jest: dlaczego litr wody waży ok. 1 kilograma, a nie np. milion ton, zakładając, że wzorce długości i masy znalibyśmy np. z badań astronomicznych. Obecnie potrafimy odpowiedzieć na to pytanie pod warunkiem, że znamy masy protonu, neutronu i elektronu oraz ich ładunki. Problem zszedł na głębszy poziom: dlaczego te masy i ładunki są takie a nie inne - chociaż nie mamy najmniejszej wskazówki, gdzie szukać odpowiedzi, to ani nie uważamy problemu za absurdalny, ani nie twierdzimy, że nie będzie można nigdy go rozwiązać. Drugą przyczyną, dlaczego obecnie lepiej wiemy, ile nie wiemy, jest fakt, że nowe teorie powstałe w XX wieku postawiły swoje pytania, których nawet nie można było w XIX wieku postawić. Wiemy już z pewnością, że na niektóre z tych pytań odpowiedzi musimy szukać w teoriach ogólniejszych niż obecnie istniejące.Wymienię tylko kilka, w mojej ocenie najważniejszych, problemów współczesnej fizyki, których przyszłe rozwiązanie może spowodować podobną rewolucję pojęciową do ,,rewolucji kwantowej" sprzed stu lat. Wybór takich problemów jest oczywiście ryzykowny, gdyż np. sto lat temu nikt by się nie spodziewał, że akurat badanie spektrum promieniowania może doprowadzić do jakiegokolwiek przełomu, ale wtedy nie spodziewano się przełomu z żadnej strony. Podejmując to ryzyko, można wymienić trzy problemy, których rozwiązanie, być może jedno i to samo, będzie prawdopodobnie wymagało zupełnie nowych koncepcji. Pierwszym, i chyba najważniejszym, problemem jest połączenie mechaniki kwantowej z ogólną teorią względności (teorią grawitacji) znanym jako problem kwantowej teorii grawitacji. Niemal z pewnością można oczekiwać, że teoria taka będzie musiała się zmierzyć z absolutnie fundamentalnymi pytaniami np. o naturę przestrzeni i czasu czy o istnienie bądź nieistnienie początkowej osobliwości we wszechświecie. Przez kilkadziesiąt lat próbowano rozwiązać ten problem w analogii do połączenia mechaniki kwantowej ze szczególną teorią względności (czyli kwantowej teorii pola), ale bez powodzenia. Nowymi propozycjami są teoria strun, ostatnio w szerszym kontekście nazywana teorią M, która stanowi radykalne odejście pojęciowe od kwantowej teorii pola i ma już pewne cechy, których można by od kwantowej teorii grawitacji oczekiwać oraz tzw. sformułowanie pętlowe kwantowej teorii grawitacji - niestety matematycznie teorie te są tak skomplikowane, że nie można obecnie stwierdzić, czy stanowią krok w dobrym kierunku.Drugim fundamentalnym problemem, prawdopodobnie związanym z kwantową teorią grawitacji, jest problem stałej kosmologicznej. Stałą kosmologiczną, jako stałą energię w przestrzeni niezależną od obecności materii i promieniowania, wprowadził do swoich równań ogólnej teorii względności Einstein - potem zresztą nazwał to wprowadzenie ,,największą pomyłką swojego życia". Choć umiemy opisywać wszechświat z dowolną stałą kosmologiczną, to jakiekolwiek ,,wyjaśnienia" teoretyczne dają wielkość tej stałej absurdalnie dużą w porównaniu z obserwacjami (o kilkadziesiąt rzędów wielkości).Ponieważ stała kosmologiczna dotyczy własności ,,pustej" przestrzeni, więc oznacza to bardzo istotny mankament istniejących teorii. Trzecim problemem jest wytłumaczenie obserwowanych mas cząstek. Problemami, które nie muszą mieć wymiaru fundamentalnego, są w fizyce cząstek elementarnych: problem unifikacji, tj. opisu w jednolity sposób wszystkich oddziaływań, istnienia bądź nieistnienia supersymetrii - specjalnej symetrii łączącej cząstki o różnych spinach oraz od wielu lat nierozwiązany problem budowy protonu. Poza fizyką cząstek elementarnych istnieje wiele trudnych i otwartych problemów, np. struktura wielkoskalowa we wszechświecie, wyjaśnienie istoty nadprzewodnictwa wysokotemperaturowego, niektóre zjawiska w bardzo niskich temperaturach itd. Trudno jest obecnie ocenić, czy ich rozwiązanie wymagać będzie wprowadzenia zupełnie nowych fundamentalnie koncepcji czy jedynie nowych metod. Jednak istnieje możliwość powtórzenia sytuacji sprzed stu lat, gdy pozornie niefundamentalny, ,,drobny" problem okazał się zwiastunem rewolucji pojęciowej.Mimo że fizyka kwantowa odgrywa rolę we wszystkich wspomnianych wyżej problemach, to pozostaje jeszcze problem z samą mechaniką kwantową. Mimo jej nieprawdopodobnej skuteczności, ogromnej liczby zjawisk, które doczekały się w jej ramach wyjaśnienia (wystarczy wspomnieć tutaj niemal całą chemię), to nadal borykamy się z fundamentalnym problemem interpretacji mechaniki kwantowej, w szczególności z problemem pomiaru, czego nikt tak naprawdę do końca nie rozumie; skuteczność w stosowaniu jakiegoś narzędzia nie zawsze idzie w parze z całkowitym rozumieniem idei jego działania. Stąd ,,rewolucja kwantowa" zapoczątkowana sto lat temu wykładem Plancka jeszcze się nie zakończyła.Należy mieć nadzieję, że w podobnym artykule napisanym za sto lat, problemy tutaj wspomniane już dawno będą rozwiązane, ale z pewnością pojawią się nowe. Ale na razie jeszcze nie wiemy, że tego nie wiemy... [/INST] Sto lat temu Max Planck przedstawił hipotezę, która dała początek fizyce kwantowej. Idea była tak zaskakująca, że dopiero po latach znalazła zastosowanie, do dziś jednak nie została w pełni zrozumiana. W 1900 r. fizyka teoretyczna wydawała się nauką zamkniętą, w której niewiele pozostało do wyjaśnienia. Od tamtego czasu powstało jednak kilka rewolucyjnych teorii i zupełnie nowych pytań. Do najważniejszych problemów współczesnej fizyki należą kwantowa teoria grawitacji oraz kwantowa teoria pola. Matematycznie są one jeszcze zbyt skomplikowane. Rozwiązania wymagają także problemy z zakresu fizyki cząstek elementarnych, struktura wielkoskokowa we wszechświecie oraz nadprzewodnictwo wysokotemperaturowe. Być może poszukiwanie rozwiązań tych zagadnień doprowadzi do kolejnej rewolucji pojęciowej. </s>
<s>[INST] Streść podany po dwukropku tekst: DYSKUSJA Polemika z artykułem prof. Jana JończykaJutro i wczoraj polskich emeryturRYS. ARTUR KRAJEWSKIMICHAŁ RUTKOWSKIGdyby artykuł Jana Jończyka "Kosztowna prywatyzacja ryzyka starości" ukazał się kilkadziesiąt lub nawet kilkanaście lat temu, odpowiadałby w zupełności ówczesnemu rozumieniu zarówno tego, jak powinny działać ubezpieczenia społeczne, jak i tego, jaka powinna być rola państwa w zapewnieniu bezpieczeństwa emerytalnego. Ponieważ jednak ukazał się 23 kwietnia 1997 r. i dotyczył krytyki dokumentu powstałego w kierowanym przeze mnie Biurze Pełnomocnika Rządu ds. Reformy Zabezpieczenia Społecznego, chciałbym ustosunkować się do zawartych w nim ocen i interpretacji.Przede wszystkim trzeba uświadomić sobie wyraźnie, że systemy społecznych ubezpieczeń emerytalnych oparte na monopolu czy zdecydowanej dominacji filaru repartycyjnego, czyli takiego, w którym pracujący za pomocą podatku zwanego składką transferują środki do emerytów, przeżywają głęboki ogólnoświatowy kryzys. Wywołuje go narastającą falę zmian będącą rezultatem z jednej strony szybkiego pogarszania się proporcji demograficznych między osobami w wieku emerytalnym i ludnością w wieku produkcyjnym (proporcja ta jest wielkością krytyczną dla możliwości działania filaru repartycyjnego), a z drugiej - faktów wywołujących zmiany w poglądach na rolę państwa w dziedzinie transferów pieniężnych oraz rozwoju technologii umożliwiających daleko posuniętą indywidualizację rachunków, na które wpłacane są składki.Działający w Polsce system ubezpieczeń społecznych jest systemem, do którego się przyzwyczailiśmy i do którego dostosowane zostały, kiedyś przecież różne od obecnych, doktryny prawne. Rozumiem w tym względzie sentyment autora artykułu. Nie znaczy to jednakże, że system ten jest dobry albo że okaże się wystarczająco dobry w nadchodzącej przyszłości. Brak daleko idących reform w dziedzinie emerytur grozi ich bankructwem i kompromitacją państwa (wraz z regulującym je systemem prawnym) jako ich gwaranta. Sytuacja ta wymaga rzetelnej i uczciwej analizy zmierzającej do rozwiązania problemu, a nie deklaracji prowadzących do antagonizacji nastrojów społecznych.Przygotowany w Biurze Pełnomocnika Rządu do Spraw Reformy Zabezpieczenia Społecznego projekt reform jest odpowiedzią na narastające szybko zagrożenie kompromitacji systemu emerytalnego. Tendencje leżące u podstawy tego zagrożenia - zarówno w Polsce, jak i w wielu innych krajach - nie były jeszcze tak wyraźnie widoczne nawet kilkanaście lat temu, w czasach, kiedy sądy i oceny Jana Jończyka mogły jeszcze nie budzić zdziwienia. Być może właśnie z nieuwzględnienia zasięgu i powagi zachodzących zmian wynikają nieporozumienia, które znalazły wyraz w omawianym artykule.Nieporozumień tych jest wiele, wszystkie one mają jednak ważny wspólny mianownik. Mianownikiem tym jest niechęć autora do wyciągnięcia wniosków z faktu, że świat zmienia się szybko, a Polska zmienia się jeszcze szybciej w okresie transformacji systemowej. Jednym z wniosków jest konieczność zrewidowania starego paradygmatu w ubezpieczeniach społecznych. Nie można szablonów powstałych wiele lat temu przyłożyć do współczesnej rzeczywistości, następnie dziwić się, że nie pasują, i obciążać za to tych, którzy pragną osiągnąć te same cele za pomocą metod dostosowanych do nowej rzeczywistości.Niewydolność starych rozwiązańNieporozumienie pierwsze: czym jest ubezpieczenie społeczne na wypadek starości?Nie jest prawdą - jak sugeruje artykuł - że reforma zlikwiduje ubezpieczenie społeczne. Istotą tych ubezpieczeń jest - z jednej strony - ustawowy przymus uczestnictwa oraz - z drugiej - grupowe organizowanie funduszy finansowych z przeznaczeniem na z góry określone wydarzenia losowe, tutaj starość. Ubezpieczeniowy charakter organizowania tych funduszy przejawia się w tym, że wysokość składek kalkulowana jest tak, aby wyrównać koszty wystąpienia ryzyka w wyznaczonej liczbie ubezpieczonych oraz w określonym czasie trwania ubezpieczenia. Dla uczestnika systemu ubezpieczenie społeczne od starości oznacza, że jego ryzyko socjalne będzie pokryte i że nastąpi wyrównanie między potrzebami pokrycia ryzyk socjalnych wszystkich ubezpieczonych a sumą zebranych środków dla tego pokrycia. Istotą ubezpieczenia społecznego jest więc to, że składek nie kalkuluje się w odniesieniu do indywidualnego ryzyka ubezpieczonych, lecz do ryzyka przeciętnego wyliczonego jako suma wszystkich ryzyk indywidualnych w zbiorowości ubezpieczonych.Zreformowany system emerytalny pozostanie więc w pełnym tego słowa znaczeniu systemem ubezpieczenia społecznego. Obowiązkowa składka będzie oczywiście kalkulowana według ryzyka przeciętnego dla wszystkich ubezpieczonych. Będzie więc wspólnota ryzyka. Utrzymany zostanie obowiązkowy charakter udziału. Istnieć będą rzeczywiste gwarancje i solidarność ubezpieczonych przez - z jednej strony - system "rygli bezpieczeństwa", w którym w razie niepowodzenia inni uczestnicy systemu pomagają pokrzywdzonym (np. mechanizm rachunku rezerwowego, funduszu gwarancyjnego i regwarancji państwa w filarze kapitałowym) oraz - z drugiej strony - emeryturę minimalną i system pomocy społecznej. Zachowany zostanie w pełni publiczny charakter instytucji obsługującej całość składki na wszystkie rodzaje ryzyk (ZUS), a instytucje drugiego filaru (fundusze emerytalne i zarządzające nimi towarzystwa emerytalne) będą publicznie regulowane i nadzorowane przez Urząd Nadzoru nad Funduszami Emerytalnymi. Żadna, powtarzam, żadna z kategorii społecznych i prawnych ubezpieczeń społecznych nie zostanie odrzucona, wbrew temu, co twierdzi artykuł, a częściowy powrót do kapitalizacji składki jest powrotem do źródeł ubezpieczeń społecznych, które długo opierały się na kapitalizacji składek.Co więc się zmieni? Ano coś, czego autor nie chce dostrzec: że w świetle postępującej niewydolności starych rozwiązań, czyli systemu monoubezpieczenia społecznego, prowadzącej do tego, że kategorie, o których pisze autor, stają się wyłącznie papierowe, zostanie nadana im rzeczywista, współczesna treść. Kategorie ubezpieczeń społecznych, o których pisze autor, w szczególności percepcja solidarności i wspólnego ryzyka, nie są w rzeczywistości stosowane w warunkach, w których składki na ubezpieczenie społeczne - w wyniku nieprzejrzystego wymieszania repartycji z redystrybucją - traktuje się jako podatki, a równocześnie występuje silna tendencja do unikania ich płacenia i do przechodzenia na emeryturę najwcześniej jak to możliwe. Publiczny charakter instytucji obsługującej system (ZUS) jest wyparty przez percepcję ZUS jako instytucji państwowej, niesamorządnej i pozbawionej osobowości prawnej. Wreszcie, gwarancje państwa uchodzą - słusznie - za czysto papierowe, w warunkach corocznego w latach 90. manipulowania podstawą wymiaru w związku z tym, że realne świadczenia spadły o 6 proc. w 1990 r. (oczywiście z uzasadnionych przyczyn, ale czego dotyczyła gwarancja?).Tak więc reforma w proponowanym kształcie stwarza warunki do nadania rzeczywistego znaczenia powyższym kategoriom, które - choć związane ze źródłami ubezpieczeń społecznych - w coraz mniejszym stopniu występują w polskim systemie ubezpieczeń społecznych, tak jak dzieje się we wszystkich krajach o monopolu filaru repartycyjnego. Artykuł zupełnie ignoruje, że większość wad obecnego systemu to wady dominacji repartycji w ogóle, a nie wady polskiej odmiany tego systemu.Porównać koszty i korzyściNieporozumienie drugie: korzyści i koszty filaru kapitałowego.Filar kapitałowy przyniesie wyraźne korzyści uczestnikom systemu. Zwiększą się indywidualne oszczędności ludności, zmieni się także ich struktura w kierunku większego udziału oszczędności długookresowych. Oba te czynniki nie mogą nie przyspieszyć wzrostu gospodarczego. Międzynarodowa dywersyfikacja inwestycji funduszy emerytalnych, która z czasem będzie się zwiększać, umożliwi znacznie lepszą kontrolę ryzyka (m.&nbsp;in. dlatego, że makroekonomiczne szoki dotyczą różnych krajów w różnych okresach, a ludność różnych krajów starzeje się w różnym tempie). Długookresowe dane pokazują wyraźnie, że stopa zwrotu - przy obecnym poziomie rozwoju rynków finansowych, jakże różnym od tego, co widzieliśmy pięćdziesiąt, a nawet dwadzieścia lat temu - jest wyższa w filarze kapitałowym niż w filarze repartycyjnym.Artykuł całkowicie pomija te fakty. Koncentruje się natomiast na kosztach filaru kapitałowego. Rzeczywiście, koszty te będą najprawdopodobniej wyższe niż koszty w obecnym systemie ubezpieczenia społecznego. Nasz projekt wymienia wiele kroków, które będą podjęte w celu ich kontroli, przede wszystkim kosztów marketingu i sprzedaży (np. ograniczenie częstotliwości przechodzenia między funduszami, utrzymanie ZUS jako instytucji zbierającej składkę do obu filarów czy zakaz niektórych form akwizycji). Sedno sprawy jednak w porównaniu kosztów i korzyści, a nie w analizie samych kosztów. Dzisiejszy system bankowy w Polsce ma wyższe koszty administracyjne niż miał monobank piętnaście lat temu, ale korzyści w postaci sprawności działania systemu - nikt temu nie zaprzeczy - są o wiele wyższe. W dodatku koszty te - podobnie jak przy funduszach emerytalnych - w dużej części będą kosztami sektora prywatnego nie obciążającymi budżetu, a beneficjentami będą wszyscy obywatele. Ponadto, przytaczane przez autora koszty administracyjne obecnego systemu są sztucznie zaniżone, bo nie uwzględniają kosztów obsługi systemu ponoszonych przez pracodawców.Autor artykułu myli się w szczegółach dotyczących dodatkowych kosztów. Na przykład nie jest prawdą, że towarzystwa emerytalne będą mogły zlecać odpłatnie określone czynności zarządu osobom trzecim - będą one co najwyżej mogły powierzyć wyspecjalizowanemu podmiotowi prowadzenie indywidualnych kont. Nie jest prawdą, że upadłość towarzystwa emerytalnego kosztuje system, ponieważ wszystkie koszty będą pokrywane wyłącznie z majątku towarzystwa. Nie będzie problemem niejasność oferty firm ubezpieczeniowych, gdyż jedynym produktem oferowanym uczestnikom drugiego filaru będzie produkt prosty i jasny: emerytura dożywotnia. Nie jest prawdą, że koszty Urzędu Nadzoru nad Funduszami Emerytalnymi obciążą uczestników systemu - w drugim filarze pokryje je w całości budżet.Świadczenia będą rosłyNieporozumienie trzecie: "drastyczne obniżenie poziomu świadczeń" oraz "sprawiedliwość dla mniejszości społeczeństwa".Świadczenia nie ulegną obniżeniu, wręcz przeciwnie - będą rosły. Obniży się jedynie relacja świadczeń do płac, ale wyniknie to z realnego wzrostu płac, a nie spadku emerytur, które w naszych analizach były waloryzowane w stosunku do cen.Jeżeli chodzi o sprawiedliwość to - w istocie - w ujęciu koncepcji reformy za sprawiedliwe uznajemy wypłacenie takiej wielkości środków emerytalnych, jakie zostały przez jednostkę zgromadzone przez lata sumiennej pracy. Kwestią solidarności społecznej jest natomiast zapewnienie środków do życia tym, którzy z różnych względów nie byli zdolni do zapracowania na własną emeryturę. Wprowadzenie minimalnej emerytury, wypłacanej przez państwo, służyć ma właśnie zaspokojeniu tej potrzeby życia społecznego. To minimum będzie na tyle wysokie, na ile stać będzie społeczeństwo. Pozostawienie części środków najwyżej zarabiającym służyć ma ożywieniu ich aktywności gospodarczej, której efekty przynosić powinny wzrost zamożności całego społeczeństwa przez wzrost liczby miejsc pracy.Co do kwestii "rażąco wysokiego wartościowania ostatniej fazy zatrudnienia", to z przykrością stwierdzić musimy, iż ta część tekstu jest dowodem nieznajomości przez autora kategorii statystycznych i finansowych. Znaczny wzrost wielkości emerytury dla osób, które zdecydują się pracować dłużej, nie jest bowiem wynikiem arbitralnej decyzji państwa, od takich bowiem decyzji zreformowany system będzie wolny, ale wynikiem prostego rachunku:- z dwóch osób o tej samej długości życia z emerytury korzystać będzie dłużej ta, która pracowała krócej, a zatem mniejsza ilość zgromadzonych środków będzie musiała wystarczyć na większą liczbę lat, co w oczywisty sposób wpływa na wielkość otrzymywanych miesięcznie wypłat,- ze względu na naturę procentu składanego nawet ta sama wielkość środków inwestowana przez dłuższy okres przy tej samej stopie procentowej przynosi znacznie większy dochód, tak jak to się dzieje z oszczędnościami bankowymi; osoba, która dłużej powstrzyma się od konsumowania zgromadzonych oszczędności, uzyska po przejściu na emeryturę większą kwotę.Z tych powodów jedyny sprawiedliwy rachunek przyszłych należności emerytalnych, tj. rachunek aktuarialny, musi wartościować późne lata pracy wyżej. To liniowy sposób naliczania świadczeń jest gwałtem na naturze, zmuszającym pracowników do wcześniejszych emerytur wbrew ich woli i wbrew sprawiedliwości. O ekwiwalentności wkładu i zwrotu, której brak zarzuca nam autor opracowania, możemy więc mówić dopiero po powiększeniu zaoszczędzonych środków o dochód, jaki przynoszą dzięki wykorzystaniu ich przez system finansowy.Dalsze rozważania autora o "nowym podziale dóbr" są zatem całkowicie nieuprawnione, mogą natomiast służyć zaostrzeniu antagonizmów wokół reformy, wynikających z niezrozumienia lub nieznajomości jej zasad. Warto byłoby natomiast podkreślić, że tę reformę rzeczywiście robi elita z myślą o problemach, jakie mogą spotkać najuboższych, jeśli kroki zmierzające do zmiany obecnego systemu nie zostaną podjęte w najbliższej przyszłości. Elita poradziłaby sobie zapewne i bez reformy.Bezpieczne funduszeNieporozumienie czwarte: przymus indywidualnego oszczędzania.Argumentacja artykułu prowadzona jest tak, jakby obecny system repartycyjny nie był przymusowy (a przecież jest), a wprowadzenie filaru obowiązkowych funduszy emerytalnych oznaczało wymuszenie ograniczenia konsumpcji. Tymczasem prawda jest taka, że w sferze obowiązkowego filaru ubezpieczeń zmieni się jedynie sposób zarządzania środkami, a nie ich forma czy wielkość. Zarówno składka, jak i sposób jej zbierania nie ulegną przecież zmianie. Istotne jest natomiast to, iż system stworzy motywacje i instrumenty do nadzorowania procesu zarządzania i dysponowania tymi środkami przez ich przyszłych odbiorców, co oznacza zaangażowanie w kontrolowanie ryzyka przyszłych świadczeń szerszych grup społecznych. Nie będzie możliwa utrata zgromadzonych w funduszach emerytalnych środków, gdyż te gwarantować będzie państwo. Zbankrutować natomiast może, tracąc jedynie własne środki, prywatne towarzystwo emerytalne, i to wskutek przekazania własnego kapitału na niedobór wynikający z niższych w porównaniu z innymi funduszami dochodów. Ryzykiem motywującym je do bardziej intensywnych wysiłków objęte są zatem niemal wyłącznie towarzystwa emerytalne, a nie uczestnicy funduszów emerytalnych. Ewentualne straty tych ostatnich polegać mogą jedynie na uzyskaniu średniego, a nie najwyższego zwrotu z zainwestowanych składek. Wypłacalność funduszy gwarantowana będzie przez sponsorowany przez wszystkie towarzystwa fundusz gwarancyjny oraz w ostatecznej instancji przez państwo.Projekt reformy - podkreślam dobitnie - to nie po prostu wprowadzanie przymusu indywidualnego oszczędzania. Projekt nie odrzuca kategorii wspólnoty ryzyka, solidarności, samorządności itd., nadaje im natomiast bardziej nowoczesny wymiar, pozwalający na indywidualne włączenie się do procesu zarządzania środkami. System będzie bardziej bezpieczny dzięki temu, że środki na starość gromadzone będą w co najmniej dwóch instytucjach (ZUS i obowiązkowy fundusz emerytalny) i że możliwa będzie osobista kontrola nad sposobem ich zarządzania.Grozi bankructwo Nieporozumienie piąte: brak konieczności zmian.Dokument przedstawiony przez Biuro Pełnomocnika dotyczy koncepcji zmian w systemie zabezpieczeń społecznych. Pisanie kolejnego dokumentu potwierdzającego niewydolność obecnego systemu byłoby o tyle bezcelowe, że o jego rychłym bankructwie świadczą powszechnie dostępne prognozy demograficzne oraz deficyt ZUS widoczny w kolejnych ustawach budżetowych, sztucznie obniżany - słusznym skądinąd - przesunięciem wypłat zasiłków rodzinnych poza ZUS. W tym kontekście argumenty o niesprawiedliwości i arbitralności obecnego systemu, cytowane przez autora za naszym opracowaniem, wydają się stosunkowo mało istotne. Zarzucając nam nadmierne uleganie "kampanii na temat rzekomej niewydolności i bankructwa ZUS", autor nie proponuje wyliczeń, które wskazywałyby na nieprawdziwość tych argumentów. Tymczasem z całą odpowiedzialnością twierdzimy, że przy obecnych warunkach, aby zbilansować system, bez radykalnej zmiany jego konstrukcji, należałoby podnosić udział wydatków państwowych na emerytury i renty w produkcie krajowym brutto aż do poziomu ok. 22 proc., a składkę na emerytury i renty do ponad 55 proc. funduszu płac. Swojej opinii o możliwości zbilansowania systemu "przez dokonanie istotnych korekt w jego ramach, z uwzględnieniem demograficznej komponenty" autor nie popiera żadnymi przykładami, których, nawiasem mówiąc, bylibyśmy niezmiernie ciekawi. Korzyści filaru kapitałowego dla wzrostu gospodarczego są przez autora całkowicie pomijane. Projekt reformy został poddany ocenie ekspertów, aby usunąć jego ewentualne niedoskonałości, i przedstawić do wdrożenia taki, który zapewni bezpieczną przyszłość milionom odchodzących na emerytury Polaków za pięćdziesiąt, a nie pięć lat.Nie straszyć juntąNieporozumienie szóste: nadużycie przykładu chilijskiego.W swojej krytyce projektu reformy autor sięga po przykład chilijski, oczekując zapewne, iż będzie to ostateczny argument przekreślający zarówno jej sens ekonomiczny, jak i społeczny. Trzeba przyznać, iż w społeczeństwie polskim ze względu na doświadczenia stanu wojennego jest to argument niezwykle silnie oddziałujący na emocje. Warto też pamiętać, że obalenie lewicowego rządu Allende przez prawicową juntę Pinocheta było przez lata wykorzystywane do własnych celów przez propagandę gierkowską. Posługiwanie się nim w celach demagogicznych jest na dodatek o tyle łatwe, że ze względu na położenie geograficzne Chile i niewielkie znaczenie tego państwa dla kontaktów gospodarczych i politycznych Polski wiedza o nim jest, niestety, bardzo mała. Aby ostatecznie skończyć ze straszeniem przyszłych emerytów juntą chilijską, chciałbym przypomnieć autorowi artykułu oraz wszystkim tym, którzy zbyt łatwo po argument ten sięgają, że:- w istocie reformę emerytur w Chile wprowadzono na podstawie prac wąskiej grupy ludzi, początkowo wbrew wojskowym i przy rosnącym poparciu społecznym. Porównywanie tej sytuacji z Polską nie ma jednak sensu, gdyż sytuacja gospodarcza, w jakiej znajdowało się wówczas Chile, była znacznie gorsza niż obecnie w Polsce. Nie zmienia to faktu, że reforma chilijska postrzegana jest pozytywnie przez społeczeństwo tego kraju i że stała się bodźcem do rozwoju systemu finansowego oraz przyspieszenia wzrostu gospodarczego, dając podstawę dla wzrostu zamożności całego społeczeństwa. Statystycznie rzecz biorąc, dochód narodowy na mieszkańca Chile jest, nawiasem mówiąc, prawie 2-krotnie wyższy niż na przeciętnego mieszkańca Polski. Wyższe są także w porównaniu z Polską wskaźniki chilijskiego poziomu wykształcenia i zdrowotności społeczeństwa;- żadne z państw reformujących systemy emerytur, w tym państwa Ameryki Łacińskiej, nie skopiowały systemu chilijskiego, głównie ze względu na istniejące w nich odmienności instytucjonalne i ogólnogospodarcze. W Argentynie, Peru, Kolumbii czy ostatnio w Meksyku reformę wprowadzono w warunkach demokratycznych i z dużymi zmianami w stosunku do pierwowzoru chilijskiego. Wspólnym mianownikiem było jedynie trzymanie się po raz pierwszy zastosowanej w Chile idei wiązania wypłat emerytalnych z indywidualną aktywnością zawodową oraz angażowanie sektora prywatnego do zarządzania środkami emerytalnymi. Reformy podobnego typu - jak podkreślałem wcześniej - wprowadziły już lub rozpoczęły ich wdrażanie nie tylko znacznie bardziej rozwinięte gospodarczo od Polski kraje takie jak Szwajcaria, Holandia, Australia, Singapur, ale także bliskie nam Węgry czy Łotwa. Sądzę, że uczciwe byłoby określanie projektu reformy systemu zabezpieczeń społecznych w Polsce mianem syndromu węgierskiego lub szwajcarskiego. Byłoby to bliższe prawdy, zważywszy, iż zarówno w tych państwach, jak i w Polsce reformy te odbywają się w warunkach demokratycznego państwa prawa, a nie wojskowej dyktatury.Na co nas staćNieporozumienie siódme: problemy okresu przejściowego.Zgadzam się z autorem, że konieczność sfinansowania reformy jest najtrudniejszym jej elementem. Gdyby nie ograniczenia finansowe, które w ujęciu makrogospodarczym przekładają się na ograniczenia budżetowe i równowagę gospodarczą, nasza skłonność do obdarowywania wszystkich zainteresowanych jak najwyższymi świadczeniami byłaby znacznie większa. Faktem jest jednak, że cała koncepcja reformy zbudowana została na bazie tego, na co jako społeczeństwo możemy sobie pozwolić, czyli na ile nas stać. Nie bez znaczenia jest tu moment rozpoczęcia reformy - dzięki korzystnym tendencjom gospodarczym w Polsce (wzrost związany z efektami reform gospodarczych) i na świecie oraz ciągle jeszcze dostępnym zasobom prywatyzacyjnym stać nas przez najbliższe kilka lat na trochę więcej, niż byłoby to możliwe w innych warunkach. Dzięki temu obciążenia, jakim podlegać będzie pokolenie dzisiejszych czterdziesto- i pięćdziesięciolatków będą mniejsze niż te, jakie musieliby ponieść przy braku lub odkładaniu reform, tzn. niska emerytura w przyszłości i obciążenie ich dzieci (czyli pokolenia, które moralnie będzie zobowiązane do pomocy niepracującym rodzicom) podwójnymi kosztami reform. Nie śmiemy twierdzić, że jest to sprawiedliwe, ale po prostu sprawiedliwsze. Nasze poczucie sprawiedliwości wzmacnia fakt, iż racjonalizacja obecnego systemu nie polega na obniżaniu świadczeń, ale przede wszystkim na uszczelnianiu systemu, czyli budowaniu motywacji dla czarnej i szarej strefy gospodarki do ujawniania swoich dochodów i płacenia składek na świadczenia, z których i tak przecież będą w takiej czy innej formie korzystać. Za niesprawiedliwe uważamy bowiem uchylanie się od pełnego ujawniania dochodów i płacenia składek, gdy każdemu przysługuje minimalna emerytura i opieka zdrowotna.Niezbędne ustawyNieporozumienie ósme: aspekty konstytucyjne i polityczne.Realizacja projektu reformy, przez wielu ekspertów ocenianego jako kompetentny i profesjonalny, wymaga uchwalenia przez Sejm 6-7 nowych ustaw i nowelizacji kilkunastu. Wszystkich tych potrzeb jesteśmy świadomi i zarówno my jako autorzy, jak i polskie organa legislacyjne nie ignorują ich. Kalendarz prac, jaki sobie założyliśmy, zakładał przygotowanie najpierw ustawy o wykorzystaniu wpływów z prywatyzacji części mienia Skarbu Państwa w celu wsparcia reformy systemu ubezpieczeń społecznych oraz ustawy o organizacji i funkcjonowaniu funduszy emerytalnych jako tych, które umożliwią stworzenie podstaw materialnych reformy i pozwolą podjąć niezbędne przygotowania zaangażowanym w nie instytucjom, takim jak banki, firmy ubezpieczeniowe, fundusze inwestycyjne, instytucje nadzorcze itd. To dobrze, że Rada Ministrów przyjęła już te projekty ustaw. Inwestycje niezbędne do zarządzania środkami emerytalnymi są kosztowne i najwyższy czas, aby zainteresowane nimi instytucje rozpoczęły przygotowania. Gotowa jest już ustawa o pracowniczych programach emerytalnych. Przygotowuje się ustawę o systemie ubezpieczeń społecznych oraz kilka innych nowelizacji i zmian.Kwestie przystawalności projektu reformy do zasad konstytucyjnych wymagają nowoczesnego spojrzenia na to, czym jest zabezpieczenie społeczne. Jak podkreśliliśmy wcześniej, sposób, w jaki autor opracowania postrzega tradycyjne kategorie ubezpieczenia społecznego, odpowiada nie tyle zasadom prawnym, ile nawykom nabytym podczas propagandy (a nie praktyki!) państwa socjalistycznego w Polsce. Reforma, co należy jeszcze raz podkreślić, zmienia sposób zarządzania składką na ubezpieczenie społeczne, a nie składkę czy jej formę prawną. Wątpliwości autora można porównać z rozważaniem, czy sklep, który został sprywatyzowany i wyposażony w nowoczesne kasy fiskalne, przestał być sklepem i czy zakłóca to umowę sprzedaży w ujęciu kodeksu cywilnego.Zdumiewające wydaje się rozczarowanie autora unikaniem przez obecny rząd wciągania reformy w "przedwyborcze debaty i walki". Gdyby takim debatom poddany był swego czasu program Balcerowicza, to jeszcze do dziś kupowalibyśmy buty na kartki i chleb spod lady. Na szczęście i wówczas, i dziś ekipy rządzące oraz elity polityczne mają dość odpowiedzialności za państwo i jego stan w długim okresie, aby uznać, że reforma jest konieczna i że podlegać powinna najpierw analizie ekonomicznej, a nie politycznym przepychankom. I to jest chyba piękne w "polskim surrealizmie politycznym", że kłócimy się o rzeczy drobne, natomiast w sprawach naprawdę ważnych stać nas na dojrzałość i rozwagę.A propos lewicowości i polityki: czy autor dostrzegł, że obecny system emerytalny zawiera w sobie ukrytą redystrybucję od biednych do bogatych, ponieważ to bogaci jako żyjący dłużej korzystają z "uwspólnienia" ryzyka? Czy autor zauważa, że niebranie pod uwagę składek z wczesnego okresu kariery zawodowej uderza w niżej zarabiających, którzy zazwyczaj mają mniej lat spędzonych w szkole? Czy nie jest zrozumiałe, że każdy rząd wrażliwy na bezzasadność tego typu ukrytej redystrybucji, usiłowałby ją usunąć?Co na świecieNieporozumienie dziewiąte: my a inni.Omawiany artykuł zdaje się traktować kierunek polskich zmian jako idiosynkratyczne dziwactwo. Chociaż polski program reform wynika wyłącznie z polskich uwarunkowań wewnętrznych, nie jest bezzasadne rozejrzenie się wokół siebie.Co dzieje się wokół nas w kwietniu 1997 r.? Oto na Węgrzech, rządzonych przez sojusz zreformowanej Węgierskiej Partii Socjalistycznej oraz Partii Wolnych Demokratów, przedkładany jest właśnie do parlamentu pakiet ustaw wprowadzających nowy wielofilarowy system emerytalny z drugim filarem w postaci powszechnych obowiązkowych, otwartych, konkurujących ze sobą funduszy emerytalnych. Oto w Szwecji jesteśmy w przededniu wprowadzenia systemu emerytalnego, zawierającego także filar kapitałowy, oraz ścisły związek składki i świadczenia w filarze repartycyjnym (w postaci tego, co w naszym projekcie nazwaliśmy "kapitałem uprawnień emerytalnych"). Oto na Łotwie - gdzie system kapitałowych uprawnień emerytalnych działa już pełną parą - wprowadza się filar powszechnych funduszy kapitałowych. Oto w Szwajcarii, Danii, Holandii, Wielkiej Brytanii czy Australii dominują powszechne ubezpieczenia kapitałowe (tj. grupujące co najmniej 70 proc. siły roboczej), a w niektórych wypadkach (Szwajcaria, Australia) obowiązkowe kapitałowe systemy zabezpieczenia na starość. Oto w przynajmniej sześciu krajach Ameryki Łacińskiej działają systemy oparte na przymusowej kapitalizacji całości (Chile) lub części składki. Oto w Stanach Zjednoczonych Doradczy Panel Prezydenta ds. Reformy Ubezpieczeń Społecznych proponuje wprowadzenie systemu trójfilarowego à la rozwiązania latynoamerykańskie...Nie dlatego robimy reformy, ponieważ robią je inni. Powinniśmy jednak dobrze wiedzieć, co i dlaczego robią inni, aby nie powielić cudzych błędów i czerpać z innych doświadczeń tylko to, co wzbogaca nasz program.Komu służą reformyNieporozumienie dziesiąte: cele i beneficjenci reform.Kolejnym przykładem problemów autora omawianego artykułu z podstawowymi kategoriami ekonomicznymi i finansowymi jest zarzut, iż jedyny cel reform jest natury fiskalnej. Oczywiście, że cały wysiłek podejmowany jest po to, aby w przyszłości za emerytury nie płacić głębokim deficytem budżetowym i okradającą nas wszystkich inflacją. Fundusze emerytalne nie będą natomiast źródłem finansowania deficytu, ale źródłem finansowania prywatnych inwestycji i rozwoju gospodarczego. Gromadzone przez fundusze środki będą bowiem za pośrednictwem systemu finansowego, a więc przez kredyt bankowy i hipoteczny, inwestycje w akcje i obligacje, zasilać wzrost gospodarczy. Część tych środków, zgodnie zresztą z normami ostrożnościowymi obowiązującymi w najbardziej rozwiniętych systemach finansowych, będzie inwestowana w rządowe papiery wartościowe jako najbezpieczniejszą formę lokat; cześć będzie też zapewne inwestowana za granicą w celu dywersyfikacji ryzyka. Jest natomiast całkowitą nieprawdą, że fundusze emerytalne będą zobowiązane do inwestowania w dłużne papiery Skarbu Państwa.Nie wiedzieć czemu, do beneficjentów reformy ubezpieczeń w Polsce autor wciągnął także instytucje międzynarodowe, przedstawiane w tonie żądnych krwi bestii. Warto więc przypomnieć, że Polska jest członkiem założycielem tych instytucji, ma w nich swoich przedstawicieli i systematycznie wpłaca statutowe składki na finansowanie ich działalności. Od kiedy mamy w Polsce zrównoważony bilans płatniczy, prawie nie korzystamy z pomocy finansowej tych instytucji, dlatego ich wskazania mają jedynie charakter doradczy, a nie warunkowy. Korzystanie z rad specjalistów Banku Światowego i Międzynarodowego Funduszu Walutowego nie wydaje się zresztą zbytnio nierozważne, jeśli wziąć pod uwagę, iż instytucje te zatrudniają fachowców z całego świata, którzy pracując w różnych krajach, mają unikatową możliwość poznania i wymiany najlepszych doświadczeń gospodarczych krajów, z jakimi się w swojej codziennej pracy stykają.I wreszcie ostatnia uwaga, w imię pamięci nieodżałowanego autora "Bambini di Praga". Instytucje i rozwiązania krytykowane przez autora są tworzone właśnie po to, aby nie było wolnego pola dla oferujących złudzenia aferzystów. Mam nadzieję, że nadchodzi czas przejścia od etapu konieczności polemiki z tymi, którzy wciąż oferują polskim przyszłym emerytom złudzenia dnia wczorajszego, do etapu wspólnej pracy nad zapewnieniem jak najwyższej jakości projektowanych rozwiązań.Autor jest dyrektorem Biura Pełnomocnika Rządu do Spraw Reformy Zabezpieczenia Społecznego [/INST] System emerytalny oparty na dominacji modelu, w którym pracujący odkłada środki na emeryturę w formie podatku, przeżywa ogólnoświatowy kryzys z powodu zmian demograficznych i technologii umożliwiającej indywidualizację rachunków emerytalnych. Polski system ubezpieczeń nie musi być dobry w nadchodzącej przyszłości. Jeśli nie zostanie zreformowany, grozi mu bankructwo. W obecnych warunkach opinie Jana Jończyka wyrażone w jego artykule są trudne do przyjęcia. Nowa reforma emerytalna nie zlikwiduje ubezpieczeń społecznych, w których wysokość składek kalkulowana jest tak, aby możliwe było wyrównanie kosztów ryzyka socjalnego wszystkich ubezpieczonych. W nowym systemie będą istniały rzeczywiste gwarancje i zasada solidarności ubezpieczonych: rachunki rezerwowe, fundusz gwarancyjny, emerytura minimalna i system pomocy społecznej. Składki nadal będzie obsługiwał ZUS, a fundusze drugiego filaru będą regulowane i nadzorowane publicznie. Filar kapitałowy nowego systemu zwiększy oszczędności ubezpieczonych i przyspieszą wzrost gospodarczy. Utrzymanie funduszy będzie drogie, ale korzyści i tak będą większe. Jan Jończyk myli się, kiedy pisze, że upadłość towarzystwa emerytalnego będzie obciążała system. Koszty te będą pokrywane z majątku towarzystwa, nadzór nad funduszami będzie opłacany z budżetu.Sprawiedliwe w nowym systemie będzie wypłacanie ubezpieczonemu takich środków, jakie zgromadził przez lata pracy. Wprowadzenie minimalnej emerytury jest elementem solidarności społecznej. Znaczny wzrost emerytury dla osób, które będą pracowały dłużej, wynika z prostego rachunku: im dłużej się odkłada, tym większą kwotę się otrzymuje. W sferze obowiązkowego filaru ubezpieczeń zmieni się sposób zarządzania środkami, nie ich forma czy wielkość. Nowy system umożliwi nadzorowanie procesu zarządzania tymi środkami przez ich przyszłych odbiorców. Wypłacalność towarzystw emerytalnych będzie gwarantowana przez fundusz gwarancyjny oraz państwo. Zbilansowanie obecnego niewydolnego systemu wymagałoby zwiększenia wydatków państwowych. Jończyk krytykuje projekt, ale nie podaje innych propozycji. Dość nieudolnie powołuje się na przykład chilijskiej reformy emerytalnej. Prawda jest taka, że reforma ta przyspieszyła wzrost gospodarczy i poziom zamożności chilijskiego społeczeństwa. Inne państwa reformujące swój system emerytalny wykorzystały zasadę powiązania wypłat emerytalnych z indywidualną aktywnością zawodową oraz udziału sektora prywatnego w zarządzaniu środkami emerytalnymi. Reformy podobnego typu przeprowadziło już wiele krajów europejskich. Polska reforma nie jest na tym tle żadnym dziwactwem.Koszty reformy są jej najtrudniejszym elementem, ale obecna sytuacja gospodarcza Polski stwarza warunki do jej przeprowadzenia. Wprowadzenie nowej reformy i przygotowanie instytucji wymaga uchwalenia i nowelizacji kilku ustaw. Reforma emerytalna służy dobru państwa, ma na celu uniknięcie głębokiego deficytu budżetowego i zasilenie wzrostu gospodarczego dzięki inwestowaniu gromadzonych środków m.in. w rządowe papiery wartościowe. </s>
<s>[INST] Streść podany po dwukropku tekst: Tanie sklepyGdy najważniejsza jest cenaW Niemczech jest ponad 10 tysięcy tanich sklepów, w Polsce na razie - kilkaset. Choć tanie tzw. dyskontowe sklepy nie budzą na razie takich emocji wśród rodzimych kupców, jak hipermarkety, to zdobywają coraz większy udział w polskim handlu detalicznym i to udział zdominowany przez zachodnie sieci handlowe.Towary leżą tu zazwyczaj w pudłach i kartonach, a często są sprzedawane bezpośrednio z palet. Wybór jest raczej skromny, głównie żywność i najczęściej tylko 1-2 rodzaje soku, masła, mleka, kawy czy czekolady marek nie znanych raczej z telewizyjnych reklam. Sam sklep jest z reguły niewielki (ok. 400- 800 mkw. powierzchni), o niezbyt wyszukanym wnętrzu, obsługa też jest ograniczona do minimum. Za to jest tanio, często nawet taniej niż w hipermarketach poza okresem promocji.Zakupy przy domuTani sklep z reguły jest gdzieś blisko, na osiedlu i żeby zrobić tam zakupy nie potrzebna jest wyprawa na pół dnia na peryferie miasta. "Chcemy być sklepem przy twoim domu", sklepem na codzienne zakupy - brzmi zasada sieci tzw. dyskontowych, gdzie marża handlowa wynosi ok. 10-15 proc. i które przejmują podupadłe sklepy spółdzielcze, dawne bary mleczne i restauracje. Sklepy dyskontowe znają od dawna Polacy jeżdżący do Niemiec, gdzie nawet teraz w Aldim kupują słodycze i tanie kosmetyki.Jak ocenia Andrzej Grzywaczewski z firmy CAL zajmującej się badaniem polskiego handlu, tanie sklepy, które ilościowo rozwijają się o wiele szybciej niż hipermarkety, w najbliższych latach będą - obok hipermarketów - jednym z dwóch głównych kanałów dystrybucji towarów. Tanie sklepy, które w przeciwieństwie do hipermarketów powstają w mniejszych miastach (większość sieci mówi o limicie od 15 tys., a nawet od 10 tys. mieszkańców) mieszczą się w rynkowej niszy między hipermarketami oraz droższymi supermarketami.Oczywiście sieci dyskontowe mogą się między sobą znacznie różnić. Obok tych najtańszych i najbardziej siermiężnych, gdzie sklepy przypominają magazyny, są też sieci, które wystrojem nie różnią się specjalnie od supermarketów, a do dyskontowych zaliczają się głównie przez niską marżę i ograniczony asortyment.W Polsce potencjał dyskontowego rynku wykorzystują przede wszystkim zachodnie sieci handlowe. Od kilku lat dynamicznie rozwija się należąca do niemieckiego koncernu Tengelmann sieć sklepów Plus, działa też 45 sklepów Sezam holendersko-niemieckiej spółki Ahold-Allkauf, 36 sklepów Tip należących do największej w Europie grupy handlowej Metro oraz 20 sklepów duńskiej sieci Netto.1000 sklepów w ciągu 5 lat- W Polsce dla sklepów dyskontowych jest nieprawdopodobna koniunktura, o wiele lepsza niż dla supermarketów - ocenia kierownik działu marketingu sieci Plus, Marek Cieszewski. Należąca do niemieckiego koncernu Tengelmann sieć Plus ma plany ekspansji. Jak zapowiada Marek Cieszewski, w ciągu najbliższych 5 lat liczba sklepów sieci Plus ma się zwiększyć do 1000 obejmując całą Polskę. Na razie jednak Tengelmann, który pierwsze sklepy dyskontowe otworzył u nas latem 1995 r., ma 52 placówki handlowe działające głównie na południowym zachodzie kraju, których ubiegłoroczne obroty wyniosły 400 mln zł. Do końca br. sklepów sieci Plus ma być co najmniej 100. Już we wszystkich większych miastach sieć ma swoje biura regionalne, a w najbliższych planach jest rozwój sklepów w północno-wschodniej części Polski.Statystyczny gustWedług Marka Cieszewskiego, jedną z podstaw sukcesu tanich sklepów jest odpowiednio dobrany asortyment, który w sieci Plus ograniczony jest do ok. 1000 towarów; - Nie mamy do wyboru 10 rodzajów soku, ale tylko dwa i te dwa muszą być takie, aby zadowoliły statystycznego klienta.Plus jest też jedną z nielicznych na razie sieci, które sprzedają część towarów pod własną markę handlową, co jest bardzo popularne w sklepach dyskontowych na Zachodzie. Sieć ma już swoje marki, specjalnie dla niej produkowanych, ok. 40 artykułów m. in. mleka, wody mineralnej i makaronu. W przyszłości ok. 20 proc. towarów sprzedawanych w sklepach Plus ma być pod własną marką sieci.Jak ocenia Marek Cieszewski, krajowi producenci nie mają nic przeciwko takiej formie współpracy gdyż "dzisiaj bardziej zainteresowani są zwiększeniem produkcji niż dbaniem o własną markę". O ile niemieckie sklepy Plus są sklepami markowymi - sprzedają znane towary markowe po najniższych cenach, o tyle polska sieć, tzw. hard discount, oferuje możliwie najtańsze produkty, starając się utrzymać odpowiednią jakość.Sezam dla średnio zamożnychDo 45 tanich sklepów w ciągu dwóch lat (od jesieni 1995 r.) rozrosła się na południu Polski sieć Sezam należąca do holendersko-niemieckiej spółki Ahold-Allkauf. - Nasza oferta codziennych tanich zakupów jest skierowana do średnio zamożnych klientów. Dlatego otwieramy sklepy na osiedlach, a nie w dzielnicach willowych - wyjaśnia rzecznik spółki, Marta Pawłowska. Sklepy sieci Sezam powstają najczęściej w wydzierżawionych i zmodernizowanych palcówkach, choć w grudniu ub. r. otwarto pierwszy nowo wybudowany sklep sieci. Według Marty Pawłowskiej, w najbliższych latach Ahold-Allkauf Polska będzie otwierała co roku kilkadziesiąt kolejnych sklepów, głównie na północy kraju aż do linii Poznań-Warszawa.Markowe nie musi być drogieRozwój na południu Polski planuje spółka Netto Poland, która na razie prowadzi dwadzieścia sklepów dyskontowych w północno-zachodniej części Polski. Netto Poland należy do duńskiej firmy handlowej Dansk Supermarket, która sklepy dyskontowe prowadzi również w Danii, Wielkiej Brytanii i Niemczech. W krajach zachodnich sklepy Netto po niskich cenach sprzedają dobre, markowe towary. W Polsce - jak ocenia dyr. Anders Jensen - jeszcze wprawdzie nie jest to możliwe, ale sieć ma w swej ofercie sporo znanych marek.- W Polsce planujemy otwierać co najmniej jeden nowy sklep w miesiącu i w tym roku powinno nam przybyć 12-15 nowych placówek - mówi dyrektor spółki Netto Poland, Jensen oceniając możliwości rozwoju sklepów dyskontowych w Polsce jako "bardzo dobrą".W najbliższych latach Netto Poland będzie koncentrować się w okolicach Słupska, Bydgoszczy, Poznania i Zielonej Góry. Jak ocenia dyr. Jensen, w ciągu kilku lat sieć Netto może zwiększyć liczbę swych sklepów nawet do 250. Na razie planowany jest rozwój sklepów w miastach od 15 tys. mieszkańców, ale z czasem Netto zamierza też wchodzić do mniejszych miast (od 10 tys. mieszkańców). W odróżnieniu od większości sieci dyskontowych, które zazwyczaj nie stosują dodatkowych obniżek, w sklepach Netto, gdzie asortyment ograniczony jest do 1100 artykułów, w specjalnej, zmienianej co tydzień ofercie, sprzedaje się ok. 100 wybranych towarów po promocyjnych cenach.Inną cechą, która odróżnia Netto od większości sieci dyskontowych nastawionych głównie na produkty spożywcze, jest też stosunkowo duża oferta odzieży, tekstyliów i artykułów przemysłowych.Biedronki z 10-proc. marżąWprawdzie największa z sieci dyskontowych, Biedronka oficjalnie należała do końca ub. r. do poznańskiej spółki Elektromis, ale od 1 stycznia br. firma całkowicie przeszła na własność portugalsko-brytyjskiego holdingu JMB (tworzą go dwie handlowe firmy - portugalska Jeronimo Martins oraz brytyjska Booker). Biedronki są nie tylko największą siecią, ale też najszybciej się rozwijają, obejmując swym zasięgiem większość województw a nawet Warszawę. Pierwszy sklep Biedronka otworzyła 1 kwietnia 1995 r., a do końca ub. r. ich liczba wzrosła do 250. Wkrótce będzie ich prawie 400, bo w nowych 110 placówkach trwają teraz prace adaptacyjne. Według prezesa JMB Polska, Luisa Amarala, w tym roku powinno przybyć 120 nowych Biedronek.- Z badań konsumentów wynika, że cena jest największym magnesem przyciągającym klienta. Dlatego zdecydowaliśmy się na utworzenie sieci tanich sklepów - mówi prezes Elektromisu, Ireneusz Król. W Biedronkach urządzonych bez specjalnego komfortu, ale -jak zapewnia ocenia prezes Król - nie tak ubogich jak niemiecki Aldi, sprzedaje się ok. 2500 towarów (każdy rodzaj np. mleka liczony jest jako odrębna pozycja) stosując jednolitą 10-proc. marżę. Zgodnie z zasadą sieci dyskontowych, twórcy Biedronek zaplanowali, że niezbyt duże sklepy (ok. 350-750 mkw. powierzchni sprzedaży) muszą być blisko większych osiedli, dużych zakładów pracy albo też w mniejszych miastach. Miały być zlokalizowane tak, aby potencjalni klienci z domu albo z pracy mogli przyjść na zakupy pieszo - mówi prezes Król.Hurtownie Eurocash dostarczają ok. 85 proc. towarów sprzedawanych w Biedronkach (pozostałe 15 proc. np. pieczywo, świeże mięso pochodzi od lokalnych dostawców). Biedronki były też - jak ocenia prezes Król - pierwszą w Polsce siecią sklepów, gdzie wprowadzono komputerowy system zarządzania SAP, a sklepy połączono komputerowo z hurtowniami, co pozwala na bieżącą informację o poziomie zapasów.Biedronki są też jedyną na razie siecią tanich sklepów, która obejmuje większość kraju, w tym województwa wschodnie, gdzie zagraniczne sieci handlowe wchodzą bardzo ostrożnie.Ofiara zachodniej konkurencjiChoć sklepy ETM należące do handlowej spółki Energopolu, Energopol Trade Market (ETM) należały do pionierów taniego handlu na polskim rynku, to dzisiaj - twierdzi wiceprezes ETM, Michał Zubrzycki - nie są już sklepami dyskontowymi. Spółka ETM zaczęła prowadzić tanie sklepy jeszcze w 1994 r. we współpracy z austriacką siecią dyskontową Komm und Kauf. W okresie szczytowego rozwoju, w 1996 r., miała 16 sklepów, choć bardzo często były one zlokalizowane na peryferiach, np. w opuszczonych halach przemysłowych. Gdy tanim handlem zainteresowały się sieci zachodnie inwestując w bardziej dogodnie położone i eleganckie sklepy, ETM zaczęła się wycofywać. - Nie było nas stać na taki rozwój, aby sprostać zachodniej konkurencji - wyjaśnia wiceprezes Zubrzycki. Dzisiaj ETM ma 5 "zwykłych" osiedlowych sklepów, a od ub. r. spółka zmieniła strategią nastawiając się przed wszystkim na handel hurtowy rowerami górskimi i winem.Odpowiedź spółdzielcówDo konkurencji z zachodnimi sieciami dyskontowymi stanęli za to spółdzielcy ze Społem, którzy pierwsze tanie sklepy zaczęli otwierać jeszcze w 1995 r. Jak ocenia Kazimierz Będkowski z zespołu promocji i prognoz Krajowego Związku Rewizyjnego Spółdzielni Społem, w końcu ub. r. działało już ponad 60 sklepów dyskontowych należących do 20 spółdzielni (związek zrzesza 322 spółdzielnie).W tym roku liczba tanich społemowskich sklepów opatrzonych wspólnym logo S ma się zwiększyć co najmniej do 120 placówek zaopatrywanych przez agencje handlowe Społem. Jak ocenia Będkowski, choć pierwsze tanie sklepy powstały na Śląsku założone przez spółdzielnie w Tychach i Rudzie Śląskiej, teraz rozwijają się w całym kraju. Społem ma tu ułatwione zadanie, gdyż na większości osiedli już od lat działają lokalne sklepy należące do społemowskich spółdzielni.Anita Błaszczak [/INST] W Niemczech jest ponad 10 tysięcy tanich sklepów, w Polsce na razie - kilkaset. Choć tanie tzw. dyskontowe sklepy nie budzą na razie takich emocji wśród rodzimych kupców, jak hipermarkety, to zdobywają coraz większy udział w polskim handlu detalicznym i to udział zdominowany przez zachodnie sieci handlowe. Andrzej Grzywaczewski z firmy CAL ocenia, że tanie sklepy będą - obok hipermarketów - jednym z dwóch głównych kanałów dystrybucji towarów. Towary leżą tu zazwyczaj w pudłach i kartonach, a często są sprzedawane bezpośrednio z palet. Wybór jest raczej skromny, głównie żywność i najczęściej tylko 1-2 rodzaje soku, masła, mleka, kawy czy czekolady marek nie znanych raczej z telewizyjnych reklam. Sam sklep jest z reguły niewielki, o niezbyt wyszukanym wnętrzu, obsługa też jest ograniczona do minimum. Za to jest tanio, często nawet taniej niż w hipermarketach poza okresem promocji. Do tego sklep z reguły jest gdzieś blisko i żeby zrobić tam zakupy nie potrzebna jest wyprawa na pół dnia na peryferie miasta.Do 45 tanich sklepów w ciągu dwóch lat (od jesieni 1995 r.) rozrosła się na południu Polski sieć Sezam należąca do holendersko-niemieckiej spółki Ahold-Allkauf. Rozwój na południu Polski planuje też spółka Netto Poland, która na razie prowadzi dwadzieścia sklepów dyskontowych w północno-zachodniej części Polski. Spółka ta należy do duńskiej firmy handlowej Dansk Supermarket, działającej również w Danii, Wielkiej Brytanii i Niemczech. Największa z sieci dyskontowych, Biedronka oficjalnie należała do końca ub. r. do poznańskiej spółki Elektromis, ale od 1 stycznia br. firma całkowicie przeszła na własność portugalsko-brytyjskiego holdingu JMB. Biedronki są jedyną na razie siecią tanich sklepów, która obejmuje większość kraju, w tym województwa wschodnie, gdzie zagraniczne sieci handlowe wchodzą bardzo ostrożnie. Sklepami dyskontowymi były też sklepy ETM należące do handlowej spółki Energopolu, ale pod wpływem zachodniej konkurencji spółka zmieniła stretegię. Do rywalizacji z zachodnimi sieciami dyskontowymi stanęli za to spółdzielcy ze Społem, którzy planują zwiększyć liczbę sklepów do 120 placówek . </s>
<s>[INST] Streść podany po dwukropku tekst: WIEK FUTBOLUPele nienawidził urugwajskich strzelców goli i poprzysiągł im zemstę. To brzmi tyle ładnie, ile łzawo i ma poziom brazylijskiego serialu. Ale tak mogło być. Podeptany został honor BrazyliiSkrzydłowy, bramkarz i łącznikByć może najlepsza jedenastka w historii - mistrzowski zespół Brazylii z 1970 roku. Od lewej - stoją: Carlos Alberto Torres, Felix, Wilson Piazza, Brito, Clodoaldo, Everaldo i specjalista przygotowania fizycznego Admildo Chirol; klęczą: Mario Americo (masażysta), Jairzinho, Gerson, Tostao, Pele, Rivelino i K.O. Jack (masażysta). FOT. BRAZYLIJSKA FEDERACJA FUTBOLOWASTEFAN SZCZEPŁEKNie wiadomo, jak potoczyłyby się losy piłki nożnej, gdyby nie dwa fakty z lat dwudziestych - dopuszczenie do rozgrywek w Brazylii piłkarzy kolorowych oraz zmiana przepisu o spalonym, umożliwiająca rozwój taktyki. Bez tego nie byłoby wielkich piłkarzy i trenerów, a futbol bez gwiazd nigdy nie stałby się fascynującym zjawiskiem. Wszystko, co nastąpiło później, stanowiło jedynie konsekwencję tych faktów i zmian dokonujących się w świecie nie mającym ze sportem wiele wspólnego.Brazylijska segregacjaBrazylia, uchodząca słusznie za największą pod względem potencjału futbolową potęgę świata, czerpała początkowo z tych samych wzorów co inni. Piłki nożnej uczyli tam na przełomie wieków angielscy marynarze i robotnicy. Grało się więc jak w Anglii - szybko, twardo i nieskomplikowanie. Innych szkół w świecie nie było. Zdarzali się jednak fenomenalni piłkarze, jak choćby syn niemieckiego osadnika i brazylijskiej Mulatki, Arthur Friedenreich.Był on pierwszym piłkarzem w historii (i prawdopodobnie jednym z trzech, obok Czecha Josefa Bicana i Pelego), który strzelił tysiąc bramek. Wyliczono mu ich 1329, co zresztą nie wystarczyło, aby znaleźć się w angielskiej encyklopedii piłkarskiej Guinnessa. Przypadek Friedenreicha, choć pochodzi z początków wieku, wiele mówi o zwyczajach panujących w sporcie do dziś i o odstępstwach od przyjętych reguł, jeśli miałoby to przybliżyć zwycięstwo. Cel uświęca środki.Do początku lat dwudziestych kolorowi mieszkańcy Brazylii (a więc absolutna większość) nie mieli prawa gry w piłkę z białymi. Sport ten uchodził za elitarny. Skoro w Anglii w lidze nie grali Murzyni, w Brazylii zwyczaj ten przejęto, rozszerzając go na Mulatów, Metysów oraz Indian. Pojawił się jednak Friedenreich, który z jakichś powodów zagrał przeciwko najlepszym białym i wykazał nad nimi wyższość. Szkoda było rezygnować z kogoś takiego. Ci, którzy stworzyli rasistowskie prawo, teraz szukali sposobów na jego ominięcie. Znaleziono dwa. Po pierwsze - Friedenreicha broniło dobre niemieckie nazwisko. Ponieważ jednak zupełnie nie pasowało ono do śniadej skóry, piłkarz zmuszony był przed każdym publicznym występem i meczem nacierać sobie twarz białym ryżowym pudrem. I od tej pory było wszystko w porządku. Charakteryzacja uspokoiła sumienia rasistów.Głupie pytaniePrzełom nastąpił w roku 1923. Klub Vasco da Gama z Rio de Janeiro postanowił sprzeciwić się tym zasadom i przystąpił do rozgrywek o mistrzostwo stanu Guanabara z kolorowymi piłkarzami w składzie. Wygrywał przez dwa kolejne lata, co spowodowało rewolucję. W jej wyniku pękły wszystkie bariery i zakazy. Słynny Leonidas, strzelający gole Polakom podczas mistrzostw świata we Francji, w roku 1938, należał do pierwszego pokolenia "wyzwolonych" kolorowych Brazylijczyków. Cała druga połowa wieku, od legendarnych mistrzostw świata na Maracanie w roku 1950, należy do Brazylii, a w jej składach trudno znaleźć białych.Problem ten, dziś niezrozumiały, jeszcze do niedawna dotyczył także Anglii. Kiedy w roku 1966 jej reprezentacja zdobywała tytuł mistrza świata, w angielskiej lidze nie było jeszcze ani jednego Murzyna! Pierwszy, Clyde Best, pojawił się tam dopiero trzy lata później. Drugi, Ade Coker, po następnych dwóch latach. Obydwaj zresztą urodzili się w brytyjskich koloniach - na Bermudach i w Nigerii. Dopiero w roku 1978 Viv Anderson z Nottingham jako pierwszy Murzyn zagrał w reprezentacji Anglii. Lawina ruszyła. Czy może istnieć futbol bez kolorowych? Głupie pytanie. Bez Pelego, Eusebio, Rijkaarda, Gullita, Romario, Ronaldo...?Pomysły ChapmanaNa Highbury, stadionie Arsenalu, znajduje się popiersie Herberta Chapmana. Inżyniera górnika, który w roku 1903 jako całkiem przeciętny gracz został sprzedany z Northampton do Notts County za 300 (słownie trzysta) funtów. I nie jako piłkarz zdobył sławę. Był najsłynniejszym angielskim trenerem przed wojną. Z drużynami Huddersfield i Arsenal wywalczył czterokrotnie tytuł mistrza Anglii. Zmarł na posterunku, w biurze na stadionie Highbury.Ciągle czegoś szukał i eksperymentował. Jako pierwszy na świecie używał białej piłki i butów z gumowymi kołkami, co rozwinął dopiero dwadzieścia lat później Adolf Dassler, czyli firma Adidas. Za czasów Chapmana Arsenal jako pierwszy klub grał przy świetle elektrycznym. To jednak tylko interesujące ciekawostki. Nie z ich powodu Chapman przeszedł do historii futbolu.W roku 1925 International Board zmienił przepis o spalonym w części mówiącej o liczbie zawodników mogących znajdować się w momencie podania piłki między linią bramkową a najbliższym niej graczem drużyny atakującej. Dotychczas było to trzech zawodników, od tej pory dwóch, i przepis ten wciąż obowiązuje. Można więc przyjąć, że w roku 1925 narodziła się piłka nożna w jej obecnym kształcie.Decyduje taktykaStary przepis powodował, że napastnicy musieli się cofać aż do linii środkowej. Zdobycie gola było utrudnione, ponieważ większość kombinacyjnych ataków kończyła się spalonym, a przebojowi szybcy napastnicy nie dawali sobie rady w pojedynkach z obrońcami. Padało mało bramek. Z nowego przepisu pierwszy skorzystał Herbert Chapman, który zmienił tradycyjne ustawienie drużyny. Do tej pory, przez ponad czterdzieści lat, obowiązywał system klasyczny - dwóch obrońców, trzech pomocników i pięciu napastników w jednej linii. Chapman wycofał środkowego pomocnika do obrony, która od tej pory składała się z trzech graczy. Zmienił też ustawienie ataku, wycofując w głąb pola dwóch łączników. Tak powstał system WM, biorący nazwę od wyimaginowanej linii. Gdyby przeciągnąć ją między poszczególnymi zawodnikami napadu, da nam literę W, a pomocy i obrony - M.To była rewolucja. O ile dotychczas futbol różnił się jedynie stylami gry, charakterystycznymi dla poszczególnych krajów lub regionów świata, o tyle od tej pory o wyniku zaczęła decydować taktyka. Dzięki WM Arsenal, nawet po śmierci Chapmana, przez kilka przedwojennych lat nie miał równych w Anglii. Cały świat przyjął ten system jako najbardziej klasyczny w dziejach futbolu. W niektórych krajach obowiązywał on przez ponad trzydzieści lat. W Polsce jeszcze w latach sześćdziesiątych. Dopiero Legia jako pierwsza zaczęła stosować nowocześniejsze brazylijskie ustawienie 4-2-4. Kiedy Andrzej Bogucki i Maria Koterbska śpiewają o "trzech przyjaciołach z boiska - skrzydłowym, bramkarzu i łączniku" - to śpiewają o epoce systemu WM.Młodszy kolega w bawialniNajwiększą zasługą Anglii jest "poczęcie" nowoczesnego futbolu i wychowanie go do pełnoletności. Kiedy już dorósł i stał się samodzielny, matka nie była mu potrzebna. Popadł z nią nawet w ostry konflikt, ponieważ chciała go wychowywać jak za czasów królowej Wiktorii i króla Jerzego. Trzymała długo w zamkniętym domu, wmawiając, że jest najlepszy i nie musi uczyć się niczego od innych. Raz jednak wpuściła do bawialni, zwanej Wembley, nieznanego młodszego kolegę z dalekiego kraju i rozchorowała się na serce.Wśród wielu "meczów stulecia" ten z roku 1953 zasługuje wyjątkowo na to określenie. Węgrzy myśleli, że jadą do nauczycieli, a okazało się, że wiedzą więcej od nich. Wygrali 6:3 jako pierwsza w trzydziestoletniej historii Wembley drużyna z kontynentu. Anglikom nie dała do myślenia ani ta porażka, ani sporo innych, ponoszonych na kolejnych mistrzostwach świata. Nie rozumieli nowych szkół taktyki, a może nie chcieli im się poddać. Stawali się potęgą, której jedyną wartością pozostawała bogata jak nigdzie indziej przeszłość i kultywowana tradycja. Nie miało to jednak wpływu na wyniki.Legendy WembleyAnglii legendy pomagają na każdym kroku. Najpierw była to najdłuższa historia, pierwsza w świecie liga, potem powstanie Wembley i pierwszy finał FA Cup z 1923 roku. "Finał białego konia" o imieniu Billy, na którym konstabl George Scorey usuwał ludzi z boiska za bramki, bo na trybunach nie było już miejsca. Na stadionie znalazło się ponad 127 tysięcy ludzi. Następnie Chapman, Stanley Matthews, tragedia Manchesteru United na lotnisku w Monachium, po której stał się najbardziej lubianym klubem na ziemi. Stulecie The Football Association z legendarnym meczem na Wembley Anglia - Reszta Świata w 1963. Wreszcie tytuł mistrza, poprzedzony kradzieżą Pucharu Rimeta i cudownym odnalezieniem go w londyńskich krzakach przez kundla zwanego Pickles. Najbardziej kontrowersyjna bramka XX wieku w finale. Dwa lata później Puchar Mistrzów dla Manchesteru United - "Dzieci Busby'ego" z cudownie ocalonym z katastrofy Bobbym Charltonem. I dramat Anglii w ćwierćfinałowym meczu mistrzostw świata z Niemcami w Meksyku. I jeszcze coś - 1 maja 1966 roku, na trzy miesiące przed finałem mistrzostw świata, The Beatles i The Rolling Stones wystąpili wspólnie na koncercie w Wembley. Jak nie kochać tego wszystkiego? Jak się tym nie emocjonować?Po latach Anglicy zdobędą kilkakrotnie europejskie puchary, siłami Brytyjczyków i coraz liczniejszej rzeszy zawodników zagranicznych. W pierwszym składzie Chelsea, jednego z czołowych klubów Europy 1998 - 99, gra tylko jeden rodowity Anglik. Manchester United, najlepsza drużyna świata '99, ma ich niewielu. To też znak czasów. Anglia własnymi siłami nie osiąga wyników na miarę oczekiwań jej kibiców już od 34 lat. Tradycja i konserwatyzm obróciły się przeciw niej. To, co stanowiło jej siłę, stało się słabością. Ale na szalikach sprzedawanych kibicom pod jednym z najsłynniejszych stadionów świata znajduje się napis: "Wembley Stadium - Venue of Legends". I tak już pozostanie.Religia Ameryki ŁacińskiejMiędzynarodową Federację Piłkarską, czyli FIFA, założyli podczas majowego spotkania w Paryżu w roku 1904 sami Europejczycy. Przedstawiciele federacji krajowych Francji, Holandii, Danii, Belgii, Szwajcarii, Szwecji i reprezentującego Hiszpanię klubu FC Madrid, który od roku 1920, po dekrecie Alfonsa XIII będzie nosił królewską nazwę - Real. Anglii w tym gronie nie było, bo nie widziała potrzeby angażowania się w coś, co na terytorium Wielkiej Brytanii już funkcjonowało. Zdanie na ten temat będzie jeszcze wielokrotnie zmieniała.W gronie założycieli nie było nikogo spoza Europy, ale, paradoksalnie, to na kontynencie południowoamerykańskim futbol stworzył formy organizacyjne wcześniej niż gdziekolwiek indziej. CONMEBOL, czyli Południowoamerykańska Konfederacja Futbolu, powstała z inicjatywy Urugwaju w roku 1916 (UEFA w 1954). Pierwsze mistrzostwa Ameryki Południowej odbyły się w tym samym roku (mistrzostwa Europy w 1960).Opisywany wyżej przypadek rasizmu w Brazylii nie dotyczył innych krajów południowoamerykańskich. Dwaj najwybitniejsi gracze lat dwudziestych i początku trzydziestych byli Murzynami i reprezentowali Urugwaj. Pierwszy to Isabelino Gradin, zwany Isabel. Napastnik jednego z najsłynniejszych klubów Ameryki Południowej - Penarolu Montevideo - nie tylko strzelał bramki na zawołanie dla tej drużyny i reprezentacji. Był także mistrzem kontynentu w biegu na 200 i 400 metrów, pierwszym idolem urugwajskich kibiców, przyciągającym ich na stadiony, ponieważ kogoś takiego, kto w pełnym biegu mija z piłką przy nodze po kilku przeciwników i strzela gole, jeszcze tam nie widziano. Nigdzie zresztą nie widziano, bo i skąd. Futbol dopiero powstawał. Isabel, a po nim pierwszy uznany przez cały świat Murzyn - dwukrotny mistrz olimpijski i pierwszy mistrz świata - Urugwajczyk Jose Leandro Andrade otwierają listę gwiazd kontynentu, który dał ich futbolowi więcej niż jakikolwiek inny.Podeptany honor BrazyliiSpędziłem parę tygodni w Meksyku, chodziłem tam na mecze ligowe, przeżyłem Mundial '86 i łatwiej mi wyobrazić sobie, na czym polega fenomen futbolu w Ameryce Łacińskiej. Tylko tam mogło dojść do wojny futbolowej Hondurasu z Salvadorem. Czy do mobilizacji wojsk na granicy urugwajsko-brazylijskiej, kiedy te dwa kraje grały ze sobą w roku 1970 w Meksyku, po raz pierwszy od pamiętnego finału mistrzostw świata roku 1950.Tamte mistrzostwa organizowała Brazylia. Była faworytem. Zbudowała jeden z największych stadionów na kuli ziemskiej - Maracanę - i nazwała go imieniem dziennikarza Mario Filho. W kraju, w którym piłkarzom stawia się pomniki, największą arenę poświęcono dziennikarzowi, który o tych piłkarzach mówił i pisał. W drodze do finału Brazylijczycy, zgodnie z oczekiwaniami, gromili wszystkich, utwierdzając rodaków w przeświadczeniu, że nie ma lepszych. Ponad dwieście tysięcy ludzi chciało obejrzeć na własne oczy decydujący mecz z Urugwajem. Brazylijska poczta wypuściła już znaczki z okazji zdobycia tytułu przez "canarinhos", wytwórcy pamiątek prześcigali się w produkcji gadżetów z tej samej okazji. Miliony ludzi czekały tylko na formalny drobiazg - zwycięstwo nad Urugwajem.Pele nie miał jeszcze ośmiu lat, ale już kopał szmaciankę na ulicach Bauru i podobnie jak starsi siedział w jakiejś kafejce obok radioodbiornika, słuchając głosu komentatora, któremu nie zamykały się usta. Wspominał później w swojej książce "Moje życie i piękna gra", że nienawidził urugwajskich strzelców goli, Juana Alberto Schiaffino i Alcide Ghiggii, i poprzysiągł im zemstę. To brzmi tyle ładnie, ile łzawo i ma poziom brazylijskiego serialu. Ale tak mogło być. Podeptany został honor Brazylii, więc jakie mogły być naturalne odczucia małego chłopca, który chciał pomścić swoją ojczyznę, chyba nawet nie wierząc, że osiem lat później zostanie mistrzem świata po raz pierwszy. I że stanie się jedynym człowiekiem na ziemi, który tytuł mistrza zdobędzie trzykrotnie.Sport daje szansęMoje skromne doświadczenia meksykańskie potwierdzają takie zachowania jak małego Pelego. Łatwiej też zrozumieć i uwierzyć w to wszystko, co o wojnie futbolowej pisze Ryszard Kapuściński. Tam, gdzie futbol jest religią, nie zawsze starcza miejsca na rozum. A jednocześnie nigdzie na świecie nie potrafią cieszyć się tak ładnie jak w Ameryce Łacińskiej. Piłka to sprawa wagi państwowej, honoru, ale i fiesta.W Ameryce Łacińskiej jak nigdzie indziej widać też drogę, jaką często przechodzą młodzi gracze, nim staną się światowymi gwiazdami. Sport daje szansę. W bogatszej Europie tak bardzo tego nie czujemy. W biedniejszej Afryce piłkarze dopiero zdobywają pozycję w hierarchii. W Brazylii, Argentynie i innych krajach chłopcy z wielodzietnych rodzin, zarabiający na życie razem ze swoimi ojcami i rodzeństwem, dochodzą dzięki futbolowi do pozycji, o jakich marzą zapatrzeni w nich mali następcy. I tak w kółko, od kilkudziesięciu lat. Pele kopał szmaciankę i czyścił bogatym buty. Jego kolejny następca, najlepszy dziś piłkarz świata Rivaldo, zbierał w morzu muszelki, które sprzedawał turystom, aby przeżyć. A już fakt, że w trosce o życie trzeba mu było usunąć wszystkie zepsute w dzieciństwie zęby, wydaje się w przypadku takiego sportowca nieprawdopodobny. Dziś Rivaldo gra w Barcelonie i zarabia miliony dolarów.Chwała FrancuzomAkt sprawiedliwości dokonał się w lipcu ubiegłego roku na stadionie w Saint Denis, pod bokiem spoczywających w katedrze królów Francji. Zdobycie Pucharu Świata na dwa lata przed końcem wieku to jak zapłata Opatrzności za wszystko, co Francuzi dla futbolu zrobili. Jules Rimet doprowadził do zorganizowania mistrzostw świata i przewodził FIFA przez 33 lata. Jego imieniem nazwano oficjalnie Puchar Świata, wręczany mistrzom do 1970 roku. Brazylia zdobyła go trzykrotnie i na własność. "Złota Nike", jak ją popularnie zwano, zajęła więc stałe miejsce w siedzibie Brazylijskiej Konfederacji Futbolu w Rio. Stałe, ale nie na zawsze. Najpopularniejszy w swoim czasie puchar świata stał się łupem złodziei, nigdy go nie odnaleziono, wszystko wskazuje, że został przetopiony. Jeśli wspominamy dziś cały wiek, to było to w nim największe sportowe świętokradztwo.Współpracownik Rimeta, Henri Delaunay, jako pierwszy rzucił hasło przeprowadzenia mistrzostw Europy dla reprezentacji krajowych. Największe pismo sportowe Europy, paryska "L'Equipe", poprzez swojego komentatora Gabriela Hanota, nakłoniło UEFA do zorganizowania turnieju dla mistrzów krajowych, dając początek tak dziś rozbudowanym rozgrywkom pucharowym. Bez Hanota nie byłoby "piłkarskich śród", Ligi Mistrzów i podobnych rozgrywek na innych kontynentach, wzorujących się na Europie, z południowoamerykańskim Copa Libertadores włącznie."France Football", cieszący się przez lata opinią najbardziej opiniotwórczego tygodnika piłkarskiego w Europie (jakiż był mój szok, kiedy mając go po raz pierwszy w rękach, w roku bodajże 1970, zobaczyłem, że jest czarno-biały), wpadł na pomysł przyznawania corocznych nagród dla najlepszych piłkarzy naszej części świata. Tak w roku 1956 narodziła się "Złota Piłka" - marzenie każdego, kto biega po boisku.Środowy rytmWydaje się, że do popularyzacji futbolu w największym stopniu przyczyniły się rozgrywki klubowe, a rola telewizji w tym procesie wymaga całkowicie odrębnego opracowania przez socjologów kultury. "Puchary" miały swój środowy rytm. Dzięki nim nawet do najuboższych krajów i zabitych deskami wiosek, jeśli miały drużyny zajmujące czołowe miejsca w lidze, przyjeżdżali zawodnicy o najbardziej znanych nazwiskach. Każdy mógł ich dotknąć, a przynajmniej zobaczyć w telewizji. A ponieważ w dobrych klubach występowali futboliści z krajów pozaeuropejskich, rozgrywki te dawały przegląd znany tylko z odległych geograficznie mistrzostw świata.Każde pokolenie miało swoich idoli i mecze, które szczególnie pamięta. Dla mnie to był finał rozgrywek o Puchar Klubowych Mistrzów Europy, rozegrany w Amsterdamie w maju 1962 pomiędzy Realem Madryt a Benficą Lizbona. Pierwszy pokazywany w Telewizji Polskiej. Niezależnie od sentymentów to był ważny mecz. Kończył niepowtarzalną w tym stuleciu dominację jednego klubu - Realu. Kto nie widział na stadionie di Stefano, Puskasa czy Gento, a ile było takich szans, mógł przyjrzeć im się za pośrednictwem telewizji. I zdziwić się przy okazji, że Argentyńczyk di Stefano, być może najlepszy piłkarz wszystkich czasów, to nie jest kruczowłosy amant, tylko łysawy, niezbyt wysoki blondyn. Zdziwiliśmy się po raz wtóry, kiedy zobaczyliśmy, że najlepsi piłkarze Benfiki, z Eusebio i Coluną na czele, pochodzą z portugalskich kolonii w Afryce. W ten sposób dotarł do naszej świadomości fakt, że w piłkę nożną gra się nie tylko w Europie i Ameryce Południowej. I to jak się gra!Reklama ważniejsza od goliTelewizja dopiero zaczęła zdobywać sport, a może odwrotnie. Doceniona w Ameryce, gdzie pomogła Kennedy'emu zwyciężyć w wyborach, i w Związku Radzieckim, kiedy pokazała wracającego z kosmosu Gagarina, dostrzegła swoją szansę w sporcie. Jej pierwszymi wielkimi sukcesami stały się igrzyska olimpijskie w Tokio w roku 1964 i - dwa lata później - piłkarskie mistrzostwa świata w Anglii. Od tej pory nie ma żadnej większej imprezy piłkarskiej bez telewizji. Bohaterowie lokalni stali się idolami ludzi żyjących w miejscach odległych o tysiące kilometrów.Ta niewątpliwa korzyść futbolu stała się też pewnego rodzaju zagrożeniem. Kiedy UEFA powołała do życia w roku 1992 Ligę Mistrzów, sprawy coraz droższych transmisji telewizyjnych i reklam oddała nowo powstałej międzynarodowej agencji TEAM. Jej działania, z jednej strony bardzo pożyteczne z punktu widzenia porządku na rynku praw telewizyjnych, z drugiej skłaniały do zadania pytania: Czy piłka jest jeszcze dla telewizji, czy już telewizja dla piłki? Gdzieś zachwiały się proporcje. Reklama stała się ważniejsza od goli. Relacje z najważniejszych turniejów piłkarskich przekazywane są za pomocą ponad dwudziestu kamer i coraz więcej kibiców woli oglądać to wszystko, siedząc wygodnie w domu, niż iść na stadion, wydawać na bilet i narażać się na ataki chuliganów. Oglądając mecz w domu, człowiek widzi więcej, słucha czasami nawet fachowego komentarza, ale nie uczestniczy.Perfekcyjnie pokazywane mistrzostwa we Francji, pełne zbliżeń i powtórek, jakich nie było wcześniej, odkryły na nowo piękno futbolu, który dla wielu osób jest już zbyt szybki. A jednak maestria technologiczna ma złe strony. Pół roku po mistrzostwach brałem udział w naradzie specjalnej grupy piłkarskiej Eurowizji w Genewie. Stwierdzono tam, że wszystko to, czym fascynowali francuscy realizatorzy, jest w gruncie rzeczy artystyczną wizją rzeczywistości, a powtórki zabierały nawet kilka minut meczu. Czy istnieje więc wybór? Mecz na stadionie czy przed telewizorem? Myć ręce czy nogi?Magia gwiazdKażde kolejne pokolenie uważa, że najlepsi piłkarze grali w jego czasach. Dla mnie to byli Deyna, Lubański, Gadocha, Szarmach, wcześniej Pol. Nikt nie kwestionuje ich wielkości, ale starzy, odchodzący już kibice, pamiętający więcej mówili - Lubański? Żaden gracz. Wilimowski to był gracz.Ciekawe, że tego typu emocje towarzyszą na ogół wyborom piłkarzy bliższych sercu, bo znanych. Kiedy mowa o gwiazdach światowych, sporów jest mniej. Pele znów został wybrany na sportowca XX wieku, chociaż jest przedstawicielem sportu zespołowego. Ale Pele jest legendą wszystkich czasów. Gdy miał 16 lat, został po raz pierwszy mistrzem świata, dzięki czemu od początku kariery wzbudzał sympatię na całym globie. Świat mu kibicował i współczuł, kiedy na mistrzostwach w Anglii najpierw bułgarscy, a potem portugalscy obrońcy usiłowali połamać mu nogi. Świat ten widział dzięki telewizji dramat piłkarza i tym bardziej życzył mu szczęśliwego powrotu. To trochę tak jak z Manchesterem po katastrofie lotniczej, w której zginęli jego zawodnicy. Pele był graczem genialnym, a do tego zawsze fair. Nie zapomniał swoich korzeni, pomagał biednym, umiał zachować się po zejściu z boiska, nigdy nie wiązały się z nim żadne afery. A poza tym nie mieszkał i nie grał w Europie, która mogła go zepsuć. Był daleko, w Santosie i Nowym Jorku, a przez to jeszcze bardziej tajemniczy. To samo dotyczy Garrinchy, fenomenalnego prawoskrzydłowego z krótszą nogą, którego nieziemskie zwody zna się głównie z opowiadań, bo nigdy nie opuścił Brazylii.Maradona, porównywalny z Pele pod względem posługiwania się piłką, był absolutnym zjawiskiem lat osiemdziesiątych. Sposób gry od czasów Brazylijczyka zmienił się, więc Maradona, potrafiący wygrywać mecze w pojedynkę, zasługiwał na wyjątkowe uznanie. Jednak, w przeciwieństwie do Pelego, Argentyńczyk okazał się człowiekiem słabym i nie dającym sobie rady z ciężarem sławy. Nie wytrzymuje więc żadnego porównania ani z Pele, ani z kilkoma innymi piłkarzami. Wykrycie u niego środków dopingujących podczas mistrzostw świata w USA stanowiło dla futbolu szok.Doping u piłkarzy, awantury na trybunach i wokół nich, ceny na zawodników, niewspółmiernie wysokie w stosunku do ich umiejętności, ponad miarę rozbudowane rozgrywki międzynarodowe, to zagrożenia ostatnich lat. Nic jednak nie wskazuje na kryzys piłki nożnej. Wprost przeciwnie.Dziesięć najważniejszych wydarzeń XX wieku1904- powstanie FIFA1923 - dopuszczenie graczy kolorowych do rozgrywek w Brazylii1925 - zmiana przepisu o spalonym i powstanie systemu WM1930 - pierwsze mistrzostwa świata1953 - zwycięstwo Węgrów nad Anglią na Wembley1855 - inauguracja rozgrywek pucharowych w Europie1958 - pierwszy tytuł mistrza świata dla Brazylii - system 4-2-41962 - finał Pucharu Europy Benfica - Real i początek ekspansji telewizji1970 - początek dominacji "szkoły holenderskiej".1985 - śmierć 39 kibiców na stadionie HeyselDziesięciu najlepszych piłkarzy XX wieku1. Pele (Brazylia)2. Alfredo di Stefano (Argentyna/Hiszpania)3. Franz Beckenbauer (RFN)4. Johan Cruyff (Holandia)5. Bobby Charlton (Anglia)6. Ferenc Puskas (Węgry)7. Michel Platini (Francja)8. Diego Maradona (Argentyna)9. Marco van Basten (Holandia)10. Garrincha (Brazylia) [/INST] Dla losów piłki nożnej niezwykle istotne były dwa fakty z lat 20. – dopuszczenie do rozgrywek w Brazylii graczy kolorowych i zmiana przepisów o spalonym, która pozwoliła na rozwój taktyki. Uchodząca za futbolową potęgę świata Brazylia początkowo nie pozwalała grać piłkarzom, którzy nie byli biali. Przełom nastąpił w roku 1923, kiedy klub Vasco da Gama postanowił sprzeciwić się rasistowskim zasadom i w rozgrywkach o mistrzostwo stanu wystawił kolorowych zawodników. Klub wygrywał przez dwa kolejne lata i spowodował prawdziwą rewolucję. Od drugiej połowy XX wieku w składzie Brazylii trudno już znaleźć białych. W 1925 roku miało miejsce kolejne ważne wydarzenie – International Board zmienił przepisy dotyczące spalonego. Wcześniej w momencie podania piłki między linią bramkową a najbliższym niej graczem drużyny atakującej mogło znajdować się trzech zawodników. Nowe przepisy ograniczyły liczbę zawodników do dwóch. Wtedy właśnie narodziła się piłka nożna w obecnym kształcie. Przed zmianą zdobywanie bramek było utrudnione, bo napastnicy musieli cofać się aż do linii środkowej, a większość kombinacyjnych ataków kończyła się spalonym. Od czasów zmiany o wyniku meczów zaczęła decydować taktyka. </s>
<s>[INST] Streść podany po dwukropku tekst: Koalicja Sojuszu Lewicy Demokratycznej - Polskiego Stronnictwa Ludowego - Unii Pracy rozpoczęła wymianę urzędnikówPoczątek kadrowej karuzeliRYS. RAFAŁ ZAWISTOWSKIDyrektorzy generalni ministerstw, dyrektorzy departamentów i ich zastępcy, a nawet dyrektorzy biur - tak głęboko w niektórych resortach już teraz sięga wymiana urzędników prowadzona przez rząd koalicji SLD - PSL - UP. W tych ministerstwach, w których jeszcze zmiany nie zaszły, przygotowuje się restrukturyzację, której skutkiem pod koniec roku lub na początku następnego będą także zmiany personalne. W Polsce rozpoczęła się kolejna kadrowa karuzela.Do 31 grudnia ma się zakończyć przegląd stanowisk i kadr w całej administracji. W nielicznych urzędach centralnych i agencjach przeprowadzono zmiany kierownictwa. Rząd chce około trzydziestu z nich zlikwidować, niektóre łącząc, a zadania innych przekazać bezpośrednio ministerstwom. Agencje, które działają jako spółki akcyjne skarbu państwa, też czekają zmiany organizacyjne. Ma powstać na przykład agencja informacji i promocji Polski, która wchłonie m.in. Państwową Agencję Inwestycji Zagranicznych (jednoosobowa spółka skarbu państwa).Ochroniarz w drzwiachW resorcie zdrowia zmiany personalne już dziś są bardzo głębokie. Zdymisjonowano dyrektor generalną Michalinę Rusin, jej obowiązki sprawuje Małgorzata Poręba, dyrektor Departamentu Ochrony Zdrowia, której pozycja w resorcie jest raczej niezagrożona. Zdymisjonowano natomiast jej zastępcę, Krystynę Czarnecką, odpowiedzialną za program restrukturyzacji. Odwołano też całe kierownictwo Departamentu Nauki i Kadr Medycznych (szefa Jacka Molickiego i jego zastępców). Stracili lub najprawdopodobniej stracą stanowiska szefowie departamentów Informacji i Promocji oraz Integracji Europejskiej.Wymiana kadr odbywa się na razie bez spektakularnych kłótni między koalicjantamiFOT. MICHAŁ SADOWSKIOdwołanych urzędników nie tylko zwolniono z obowiązku świadczenia pracy, ale wręcz - o czym pisało "Życie" - nie wpuszczono w ubiegły piątek do resortu. Wśród zatrzymanych przez firmę ochroniarską przy wejściu byli także Ładysław Nakanda-Trepka, do niedawna naczelnik Departamentu Nauki i eksdyrektor Biura Administracyjno-Gospodarczego Mirosław Rzepka. W agendach podległych Ministerstwu Zdrowia (Główny Inspektorat Sanitarny oraz główny inspektor farmaceutyczny) dotychczas zmiany personalne nie nastąpiły.W Ministerstwie Kultury karuzela kadrowa najprawdopodobniej ruszy lada dzień - wtedy minister poinformuje, którzy dyrektorzy departamentu stracą pracę, a którzy zostaną na stanowiskach. Dotyczy to także szefów niemal czterdziestu agend podległych temu resortowi.Byli esbecy "pełnią obowiązki"Krzysztof Janik, minister spraw wewnętrznych i administracji, zmienił komendanta głównego policji - generała Jana Michnę zastąpił generał Antoni Kowalczyk, dotychczasowy komendant stołeczny. Komendantem głównym Straży Granicznej po generale Marku Bieńkowskim został pułkownik Józef Klimowicz. Nowym szefem Biura Ochrony Rządu jest natomiast podpułkownik Grzegorz Mozgawa, który zastąpił na tym stanowisku generała Mirosława Gawora. Ponadto minister zmienił wiceszefów straży pożarnej. Wakuje natomiast stanowisko wiceministra, który będzie odpowiedzialny za administrację.Pełniący obowiązki szef UOP Zbigniew Siemiątkowski dotychczas odwołał kilkunastu dyrektorów zarządów i biur w centrali oraz trzech szefów delegatur UOP. Stanowiska stracili m.in. dyrektor Zarządu Śledczego UOP i jego zastępczyni oraz osoby z kierownictwa Biura Kadr, Inspektoratu, Biura Analiz i Koordynacji oraz Biura Ewidencji i Archiwum. Odwołany został także wicedyrektor Zarządu Zabezpieczenia Technicznego (zajmującego się m.in. podsłuchami). Stanowiska stracili też szefowie delegatur UOP w Łodzi (Adam Ostoja-Owsiany), w Olsztynie (Marek Wachnik) i w Szczecinie (Jan Wesołowski). W miejsce odwołanych szefów powołał pracowników UOP, głównie takich, którzy zaczynali służbę jeszcze w SB, powierzając im "pełnienie obowiązków".Na swoich stanowiskach pozostali szefowie zarządów Wywiadu i Kontrwywiadu, a także Departamentu Ochrony Tajemnicy i Współpracy z NATO, czyli tych struktur UOP, które odegrały najistotniejszą rolę w światowej walce z terroryzmem.Resorty przed restrukturyzacjąW Ministerstwie Pracy zmiany personalne dopiero będą - mają wynikać z nowej struktury resortu, która jest właśnie opracowywana. Najprawdopodobniej zlikwidowany zostanie Krajowy Urząd Pracy. Powołany zostanie także nowy szef Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych - ma zostać wyłoniony w drodze konkursu.Podobnie rzecz się ma w Ministerstwie Obrony Narodowej. Przygotowywana jest restrukturyzacja tego resortu, w wyniku której - jak powiedział nam nowy rzecznik prasowy Eugeniusz Mleczak - zostanie zlikwidowanych 150 - 160 etatów. Zmiany zostaną przeprowadzone przypuszczalnie na przełomie roku. Jerzy Szmajdziński, szef resortu, odwołał natomiast szefa WSI Tadeusza Rusaka i na jego miejsce powołał Marka Dukaczewskiego z Kancelarii Prezydenta.W MON dotychczas został powołany tylko jeden wiceminister - Janusz Zemke. Dwa stanowiska wiceministerialne wciąż wakują.Zmienił się szef Agencji Mienia Wojskowego (został nim dotychczasowy zastępca Jerzy Wasilewicz), a przypuszczalnie wkrótce zostanie zmieniony szef Wojskowej Agencji Mieszkaniowej. Agencje pozostają w gestii resortu skarbu państwa, ale MON chciałoby je przejąć.Także w MSZ są przeprowadzane poważne zmiany strukturalne, jedne departamenty są likwidowane, inne łączone. Został przygotowany nowy statut ministerstwa. Do MSZ jest włączany Urząd Komitetu Integracji Europejskiej. Nowym szefem została Danuta Hübner, która zajmowała się już integracją europejską w poprzednich rządach koalicji SLD - PSL. W Urzędzie pozostało dwóch z czterech podsekretarzy stanu mianowanych przez Jerzego Buzka: Jarosław Pietras i Paweł Samecki. Innych zmian formalnie jeszcze nie przeprowadzono.Bez wstrząsów w sprawiedliwości i edukacjiW Kancelarii Premiera restrukturyzację już przeprowadzono - z trzydziestu jednostek wchodzących w skład Kancelarii pozostało dziewiętnaście. Liczba etatów została ograniczona z 602 do 530 (w tym 21 etatów to rezerwa dla rady ds. uchodźców).Szykuje się zmiana na stanowisku dyrektora gospodarstwa pomocniczego Kancelarii Premiera i zapewne w jednostkach podległych gospodarstwu.W resorcie sprawiedliwości dotąd jest tylko jeden nowy dyrektor departamentu - sędzia Hanna Pawlak, która zastąpiła Barbarę Piwnik, nową minister, na jej poprzednim stanowisku w Departamencie Sądów i Notariatu. Odwołani zostali zastępcy prokuratora generalnego - Stefan Śnieżko, Włodzimierz Blajerski i Waldemar Smardzewski. Zastępcami prokuratora generalnego zostali Ryszard Stefański i Andrzej Kaucz. Kaucz podał się we wtorek, po kilkudniowym zamieszaniu, do dymisji.Zmieniła się obsada kierownictwa dwóch departamentów w Ministerstwie Edukacji i Sportu. Departamentem Kształcenia i Wychowania kieruje Małgorzata Oszmaniec (była dyrektor warszawskiego Liceum im. Stefana Batorego), a Departamentem Edukacji dla Rynku Pracy - Halina Cieślak. Odwołany został dotychczasowy szef Urzędu Kultury Fizycznej i Sportu. Kieruje nim Adam Giersz, podsekretarz stanu w Ministerstwie Edukacji. Urząd jest przeznaczony do likwidacji. Jego zadania przejmie najprawdopodobniej Konfederacja Sportu Wyczynowego i Profesjonalnego.W resorcie nauki (Komitecie Badań Naukowych) podała się do dymisji i odeszła podsekretarz stanu Małgorzata Kozłowska, pozostał na stanowisku sekretarz stanu Jan Frąckowiak. Nie doszło dotąd do wymiany dyrektorów departamentów i ich zastępców.Agencje do likwidacjiW resorcie ochrony środowiska nie było zmian wśród urzędników na poziomie departamentów. Od dłuższego czasu wakuje stanowisko dyrektora generalnego ze względu na nierozstrzygnięty konkurs. Obowiązki dyrektora generalnego pełni Anna Różanek, dyrektor Wydziału Legislacyjno-Prawnego. Minister zmienił natomiast skład rady nadzorczej Narodowego Funduszu Ochrony Środowiska (jej przewodniczącym jest teraz wiceminister Krzysztof Szamałek, a nowym członkiem został m.in. Marek Michalik, który był podsekretarzem stanu w Ministerstwie Ochrony Środowiska w rządzie Jerzego Buzka). Od dłuższego czasu wakuje stanowisko głównego inspektora ochrony środowiska, ale powinno być obsadzone lada dzień.Stanisław Żelichowski powołał też nowego dyrektora Lasów Państwowych Janusza Dawidziuka, który zastąpił na tym stanowisku Konrada Tomaszewskiego.Dyrektora generalnego w Ministerstwie Rolnictwa zastępuje Grzegorz Liwiński. Wcześniej stanowisko to zajmował Janusz Warakomski, związany z SKL. Teraz jest na urlopie bezpłatnym. Innych zmian na poziomie dyrektorów departamentów na razie nie ma. Nowym prezesem Agencji Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa został Andrzej Śmietanko. Poprzednio był ministrem w Kancelarii Prezydenta, zajmował się sprawami wsi. Związany z PSL. Śmietanko zastąpił Mirosława Mielniczuka z SKL. W Agencji Rynku Rolnego nowym szefem jest Jan Sobiecki. Jego poprzednikiem w rządzie Buzka był Andrzej Łuszczewski. Wczoraj wicepremier i minister rolnictwa Jarosław Kalinowski odwołał ze stanowiska Głównego Lekarza Weterynarii Andrzeja Komorowskiego. Jego miejsce zajmie Piotr Kołodziej (bezpartyjny) z Wrocławia.Część urzędów i agencji ma być zlikwidowana. Najprawdopodobniej powstanie jeden urząd inspekcyjny, który przejąłby kompetencje inspekcji: Skupu i Przetwórstwa Artykułów Rolnych, Ochrony Środowiska, Nasiennej oraz Weterynaryjnej.Zmiany będą głębokieW resorcie gospodarki dotychczas nie było większych zmian na stanowiskach niepolitycznych. W gabinecie politycznym pozostała nawet była doradca ministra Janusza Steinhoffa - Lucyna Roszyk. Podobnie rzecz się ma w Ministerstwie Skarbu Państwa - zmiany przeprowadzono wyłącznie na stanowiskach ministerialnych (jedno stanowisko wiceministra wakuje). W jednostkach podległych resortowi skarbu państwa zmiany dopiero się szykują i zapewne będą głębokie, gdyż wymiana rad nadzorczych spółek skarbu państwa jest regułą przy każdej zmianie rządu.W Ministerstwie Finansów odwołano dyrektora Departamentu Podatków Bezpośrednich. Następcy jeszcze nie powołano. Dopiero we wtorek nominację otrzymał ostatni z wiceministrów w tym resorcie. Tak więc w Ministerstwie Finansów jest jeden sekretarz stanu i czterech podsekretarzy.Ministerstwo Infrastruktury powstało z działów, które wcześniej były podporządkowane różnym ministrom (gospodarki, transportu, łączności). Kierownictwo Generalnej Dyrekcji Dróg Publicznych objął Tadeusz Suwara. Urzędowi Mieszkalnictwa i Rozwoju Miast szefuje Marek Bryx, podsekretarz stanu w Ministerstwie Infrastruktury. Oba te urzędy są przeznaczone do likwidacji, podobnie jak Urząd Regulacji Telekomunikacji. Na przykład Generalną Dyrekcję Dróg Publicznych oraz Agencję Budowy i Eksploatacji Autostrad rząd chce połączyć w jeden urząd podporządkowany ministrowi infrastruktury.M.D.Z., E.O., A.M., MA.S. [/INST] Rozpoczęła się karuzela stanowisk związana z powstaniem koalicyjnego rządu SLD - PSL - UP. Do końca roku rząd chce niektóre urzędy i agencje zlikwidować, inne połączyć, a zadania kolejnych przekazać bezpośrednio ministerstwom. W resorcie zdrowia i Ministerstwie Kultury już doszło do zmian personalnych. Stanowiska utracili szefowie policji, Straży Granicznej i Biura Ochrony Rządu. W UOP-ie zachowano szefów struktur związanych z walką z terroryzmem. Opracowywana jest nowa struktura Ministerstwa Pracy i Ministerstwa Obrony Narodowej. Poważne zmiany strukturalne dotknęły także Ministerstwo Spraw Zagranicznych. W Kancelarii Premiera ograniczono etaty. Niewielkie zmiany zaszły w resorcie sprawiedliwości oraz w ministerstwie edukacji. Minister ochrony środowiska powołał m.in. nowego dyrektora Lasów Państwowych. W Ministerstwie Gospodarki i w Ministerstwie Skarbu Państwa zmiany dotyczyły tylko stanowisk ministerialnych. Powstało Ministerstwo Infrastruktury. Jest nowy szef Generalnej Dyrekcji Dróg Publicznych, która ma być połączona z Agencją Budowy i Eksploatacji Autostrad. </s>
<s>[INST] Streść podany po dwukropku tekst: The Race - wyścig jakiego nie byłoSztorm na żywoKRZYSZTOF RAWARozpoczynający się 31 grudnia 2000 roku The Race, ma stać się pokazem możliwości technicznych współczesnego jachtingu, rozwoju technologii telekomunikacyjnych, ma dowieść siły marketingowej wielkich wydarzeń sportowych, a także potęgi finansowej sponsorów tego przedsięwzięcia. W Polsce patronem prasowym The Race jest "Rzeczpospolita".Założenia regulaminowe są jasne i zwięzłe. Około dziesięciu superjachtów wystartuje 31 grudnia 2000 roku o północy z Barcelony, przepłynie bez pomocy z zewnątrz i zawijania do portów trzy oceany: Atlantycki, Indyjski i Spokojny, ominie trzy przylądki: Dobrej Nadziei, Leuuwin oraz Horn. Najlepszy po około dwóch miesiącach powinien wpłynąć do Starego Portu w Marsylii. Nie ma ograniczeń typów i wielkości jachtów, nie ma podziału na klasy, za to są twarde kwalifikacje do wyścigu głównego, które mają wyłonić naprawdę najlepszych. Jak dotychczas awans do The Race zdobyła jedynie załoga kapitana Romana Paszke, która 18 lutego na katamaranie Polpharma-Warta przepłynęła w wymaganym limicie czasu jedną z pięciu tras kwalifikacyjnych: atlantycką drogę Krzysztofa Kolumba - Discovery Route z Kadyksu w Hiszpanii na Wyspę San Salvador.Śladem bohaterów Verne'aOficjalnym celem The Race jest uczczenie przełomu tysiącleci poprzez stworzenie ogólnoświatowego (w sensie dosłownym i symbolicznym) spektakularnego widowiska sportowego. Pomysł powstał we Francji, w której wyścigi żeglarskie wywołują chyba największe w Europie społeczne emocje, co przekłada się na zainteresowanie sponsorów. Organizatorami regat są: Disneyland Paris, francuski rządowy Komitet Obchodów Roku 2000, Volvo oraz France Telekom.Do rywalizacji staną wszyscy najlepsi żeglarze. W sensie sportowym jest to próba rozwinięcia znanego od 1985 roku współzawodnictwa Jules Verne Trophy, czyli regat dookoła świata, które doprowadziły rekord w opływaniu globu pod żaglami do 71 dni, 14 godzin, 22 minut i 8 sekund. To wynik uzyskany w 1997 roku przez Francuza Oliviera de Kersausona na trimaranie Sport Elec. Pierwszym rekordzistą tej rywalizacji, który pokonał wyznaczoną przez Verne'a symboliczną książkową barierę 80 dni był też Francuz Bruno Peyron. Na katamaranie Commodore Explorer (obecnie Polpharma-Warta) przepłynął trasę w 79 dni, 15 minut i 56 sekund.Kamery na masztWymiar medialny The Race jest tak samo ważny jak sportowy, a może nawet ważniejszy. W programie regat mówi się o dotarciu z przekazem do 7,5 miliarda odbiorców w ponad 170 krajach w trakcie trwania całego wyścigu. Dystrybucję telewizyjnego obrazu i pełną opiekę medialną zlecono firmie Trans World International (TWI), czyli filii International Management Group (IMG) założonej w 1960 roku przez Marka MacCormacka. IMG ma w ręku ogromną władzę nad światowym sportem. Zarządza m. in. turniejem wimbledońskim, turniejami golfowymi British Open i US Open, prowadzi interesy wielu sław takich jak Andre Agassi, Pete Sampras, czy słynny skiper (dowódca jachtu) Dennis Conner, jeśli wrócić do żeglarstwa.Agencja TWI zajęła się żeglarstwem w latach 80. i to od razu wydarzeniami z najwyższej półki. Od 20 lat do dziś zarządza m. in. Pucharem Ameryki, jest odpowiedzialna za prestiżowe regaty Whitbread (wyścig dokoła świata załogowych jachtów jednokadłubowych). Wedle szefów TWI właśnie w The Race powinny zostać pobite rekordy transmisji regat Whitbread z 1997/98 roku: ponad 800 godzin programów na całym świecie. W tym celu każdy jacht dostanie na pokład 10 kamer, możliwe będą relacje na żywo z wybranego miejsca oceanu i jednostki. Przewiduje się transmisje na okrągło w internecie i na żądanie rozmowy z wybranymi członkami załogi. Słowem wykorzystane ma być wszystko, co daje współczesna technika satelitarna, teletransmisyjna i multimedialna. Wszystkie obrazy i dźwięki będą rozprowadzane przez Centrum Medialne w Paryżu.Wabik na sponsorówCała ta moc technologii posłuży do do zaprezentowania sponsorów wydarzenia, czyli tych, którzy zapłacą za wykorzystanie supernowoczesnych jachtów jako nośników reklamowych. Szczegóły wielu kontraktów w The Race zapewne pozostaną nieznane, ale dla przeciętnego widza będzie jasne, że największe logo na głównym żaglu każdego z jachtów należy do sponsora tytularnego, także kolorystyka jednostki podlega ścisłym prawom rynku. Miejsc na umieszczanie reklam jest w żeglarstwie dużo, bo oznaczyć można nie tylko ogromne żagle (na niektórych jachtach powyżej 1000 m kw.) i kadłuby, ale także pokłady (widok z helikoptera!), bomy, pokrowce na żagle, a także stosownie ubrać zespół, postawić flagi, balony i namioty w portach, wreszcie pomalować samochody dostawcze.Wielkim wabikiem na sponsorów stał się głośny przykład mało znanej grupy kapitałowej zajmującej się obrotem wierzytelności Intrium Justitia, która w regaty Whitbread 1993/94 zainwestowała 3 mln funtów szterlingów i uzyskała wedle wyliczeń szwedzkiej agencji marketingowej Imedia AB zwrot z inwestycji w postaci czasu antenowego i publikacji o wartości 28 622 178 funtów. Żeby być dokładnym, przez parę miesięcy trwania regat o Intrium Justitia napisano w prasie dziewięciu krajów zachodnioeuropejskich 10 548 razy, w radiu mówiono 1124 minuty, a w telewizji pokazano przez 5448 minut. Cena akcji grupy na londyńskiej giełdzie wzrosła w czasie regat o 65 procent.Ryzyko nowościRegaty The Race będą dla każdego uczestnika droższe, niż 3 mln funtów. Koszty najbogatszych można szacować na przykładzie syndykatu Club Med, który przygotowuje się do The Race mając 15 mln dolarów. Nowy superjacht Team Philips Brytyjczyka Pete'a Gossa kosztował 4,1 mln dol. Kapitan Roman Paszke, gdy wstępnie tworzył program uczestnictwa w wyścigu, planował wysokość wkładu finansowego dla sponsora tytularnego na 8 mln zł, a dla 2-3 sponsorów głównych powyżej 4 mln zł. Przy tych stawkach nie zrealizował planu budowy u francuskiego producenta nowego jachtu, tylko kupił zbudowaną w 1987 roku Polpharmę-Wartę, katamaran wcześniej znany jako Jet Services V, potem Commodore Explorer i Explorer. Być może ten pomysł okaże się najbardziej opłacalny, bo katamaran kapitana Paszke jest jednostką sprawdzoną i pobito na niej sporo rekordów współczesnego żeglarstwa oceanicznego.Większość syndykatów, które zgłosiły się do The Race buduje nowe jednostki, albo mocno przebudowuje istniejące jachty, co stanowi wyzwanie technologiczne, ale jest też ryzykowne. Doświadczeni żeglarze twierdzą bowiem, że regaty wygra nie największy, czy teoretycznie najszybszy, ale raczej najodporniejszy na awarie jacht świata. Na razie Polpharma-Warta pozostaje pierwszym jachtem, który na pewno wystartuje z Barcelony. Niedługo kolejne próby na trasach kwalifikacyjnych powinni podjąć Steve Fosset (USA) na megakatamaranie PlayStation, Grant Dalton na ClubMed (Nowa Zelandia), Cam Lewis (USA) na Team Adventure, Brytyjczyk Tony Bullimore na Millenium Challenge, jego rodak Pete Goss na Team Philips oraz tajemniczy zleceniodawca projektu o nazwie Code Zero 2. Przygotowują się także Holender Henk de Velde i Earl Edwards (USA).Jeśli wszyscy spiszą się jak należy, to wedle planów marketingowych, The Race ma szansę dostać się do grupy najgłośniejszych wydarzeń sportowych na świecie, po mistrzostwach świata w piłce nożnej, letnich igrzyskach olimpijskich, mistrzostwach Europy w piłce nożnej i samochodowych mistrzostwach Formuły 1."Srebrny Sekstant" dla Lecha Kosakowskiego Kapitan Lech Kosakowski otrzymał w piątek w Gdańsku nagrodę ministra transportu i gospodarki morskiej za 1999 rok "Srebrny Sekstant". Honorową nagrodą wyróżniono flagowy jacht ZHP - "Zawisza Czarny". Kosakowski uhonorowany został za przepłynięcie małym, siedmiometrowym jachtem śródlądowym "Nona" z Bratysławy do Miami na Florydzie. W ciągu dwóch lat żeglugi przebył prawie 9 tys. mil morskich. [/INST] 31 grudnia 2000 roku rozpoczyna się The Race, mający stać się pokazem możliwości technicznych współczesnego jachtingu, rozwoju technologii telekomunikacyjnych i dowodzący siły marketingowej wielkich wydarzeń sportowych oraz potęgi finansowej sponsorów. Jachty wystartują z Barcelony i przepłyną bez pomocy i zawijania do portów trzy oceany. Wyścig jest rozwinięciem Jules Verne Trophy, czyli regat dookoła świata.Organizatorzy regat chcą dotrzeć do 7,5 miliarda odbiorców na całym świecie. By pobić rekordy oglądalności i zaprezentować sponsorów wykorzystana zostanie najnowsza technika m.in. kamery na jachtach.Budowa nowych jachtów lub przebudowa istniejących jest to ryzykowne, gdyż doświadczeni żeglarze twierdzą, że regaty wygra najodporniejszy na awarie jacht świata. The Race może być jednym z najgłośniejszych wydarzeń sportowych. </s>
<s>[INST] Streść podany po dwukropku tekst: ZJAZD PZPNBoniek, Listkiewicz, Kolator czy Dziurowicz ?Na dobry początekKRZYSZTOF GUZOWSKIDelegaci na zjazd Polskiego Związku Piłki Nożnej, który ma wybrać nowego prezesa, nigdy nie byli w tak komfortowej sytuacji, jak obecnie. Nie ma mowy o żadnych kandydatach przyniesionych w teczce. Jest ich czterech. Każdy jest inną osobowością. Programy działania są od dawna znane i wiadomo, czego się można spodziewać, gdy wygrają wybory.Marian Dziurowicz, zdaniem przeważającej większości obserwatorów, uosabia całe zło w polskiej piłce i dlatego powinien ustąpić. Dziurowicz jest instytucją w polskiej piłce. Praktycznie sam potrafił zbudować wielkość klubu, GKS Katowice, który przez kolejnych10 lat kwalifikował się do europejskich pucharów. Było to przed 1989 rokiem i potem też. Był wytrawnym graczem. Zawsze wiedział, co i z kim należy załatwiać. Jak trzeba było, to szedł do sekretarza partii, albo do księdza. Doskonale poruszał się po meandrach futbolu, z każdym potrafił dobrze żyć. Jest niekwestionowanym przywódcą. Jak huknie, wszyscy kryją się po kątach.Kiedy w roku 1991 objął funkcję wiceprezesa PZPN, rozpoczął swą grę. Ominęły go wszystkie zawieruchy, związane z dziwnymi często kontraktami, zawieranymi przez związek, choć jego podpis widniał na wielu dokumentach. Był tak silną osobowością, że majestatyczny prezes Kazimierz Górski nie miał cienia wątpliwości, kto powinien zostać jego następcą. Przypomnijmy, było to nie tak dawno temu, w 1995 roku.Cztery lata jego prezesury są obecnie oceniane bardzo krytycznie. Nie brak głosów, że Dziurowicz powinien odpowiadać głową za sprzedawane mecze, machlojki sędziowskie, czy kiepskie wyniki reprezentacji. Popełnił bez wątpienia kilka błędów, choćby z dyskwalifikacją sędziego Czyżniewskiego, czy zerwaniem umowy z firmą Puma, za którą PZPN zapłaci pół miliona marek odszkodowania. Błędem była też zgoda na wypłacanie reprezentantom premii za sukcesy w poszczególnych meczach. Na świecie praktyka jest inna - za przyjazdy na mecze reprezentacji zawodnicy otrzymują tzw. startowe, a wielkie pieniądze dostają dopiero za sukces końcowy, czyli awans do finałów mistrzostw kontynentu lub świata. Dziurowicz tak bardzo chciał dogodzić Januszowi Wójcikowi i jego wybrańcom, że wpadł we własne sidła, bo potem ciągle musiał się kłócić z trenerem i piłkarzami, którzy żądali więcej i więcej. Reprezentacja Polski nigdy dotąd nie miała tak komfortowych warunków, jak obecnie.Wszystkie brudy w polskiej piłce zaczęły się jednak w latach 70. (mógłby coś o tym powiedzieć Zbigniew Boniek), przechodziły bez większego echa w latach 80. (na ten temat mogliby się wypowiedzieć Michał Listkiewicz i Eugeniusz Kolator) i trwają do dziś. Winą Dziurowicza jest to, że nie potrafił, albo nie za bardzo się starał im zaradzić. Nie on pierwszy i, podejrzewam, nie ostatni.Dziurowicz ma co innego na sumieniu. Jego sposób sprawowania funkcji po prostu nie przystaje do dzisiejszych czasów. Prezes najważniejszego związku sportowego nie może być antymedialny. Nie może nie słuchać głosów, które podpowiadają mu: "Marian, nie tak". Nie może grzmieć, gdy inni się z nim nie zgadzają. PZPN nie może być twierdzą warowną, do której wstęp mają tylko sami swoi. Prezes nie może się też otaczać wyłącznie ludźmi, którzy bez szemrania spełniają każde jego polecenie, choć na boku mówią, że to bez sensu. To może było dobre w GKS Katowice, ale nie w PZPN pod koniec XX wieku. Wiadomo, że na takim podejściu Dziurowicza do rzeczywistości zaważyła wojna futbolowa. W jej trakcie czasem dostrzegał wrogów tam, gdzie nie powinien, a atmosfera wojny udzieliła się w codziennej pracy wszystkim ludziom, zatrudnionym w PZPN.Prezesem PZPN nie może być człowiek, którego nie akceptuje szeroko pojęta społeczność piłkarska. Dziurowiczowi nie udowodniono przekrętów, związek działał za jego kadencji może nie doskonale, ale poprawnie. Dziurowicza jednak mało kto akceptuje i to powinno być decydujące. Powinien odejść z klasą i nie kandydować, bo dał słowo. Albo jeszcze raz wygrać i zrezygnować na rzecz tych, którzy są akceptowani.Zbigniew Boniek, Eugeniusz Kolator i Michał Listkiewicz, jak wynika z przedwyborczych sondaży, są akceptowani. Wszyscy mają jedną zaletę - jeśli któryś z nich zostanie prezesem, skończy się atmosfera wojny. Popiera ich zdecydowana większość społeczeństwa na zasadzie "obojętnie kto, byle nie Dziurowicz". Boniek stwierdził na łamach "Rz", że gdyby wybory prezesa odbywały się na wzór wyborów prezydenckich lub parlamentarnych, wygrałby w cuglach. Pewnie ma rację. Jego nazwisko kojarzy się z ostatnimi sukcesami polskiej piłki. Ludzie darzą go szacunkiem za gole, które zdobywał, za to, że jest bogaty, że po zakończeniu kariery piłkarza potrafił rozpocząć drugie życie i osiągnąć sukces w biznesie. Czy zostanie prezesem? Wydaje się, że jest radykalny i może zbyt często uderzać pięścią w stół, choć on deklaruje, że tak się nie stanie. Powszechne przekonanie, nawet mylne, może okazać się decydujące. Z głosów czytelników wynika też, że prezes PZPN nie może kojarzyć się z piwem i powinien być świętszy od żony Cezara (Boniek deklaruje, że nie zrezygnuje z prezesowania firmie Go & Goal, robiącej interesy na rynku piłkarskim).Michał Listkiewicz przyjrzał się piłce nożnej ze wszystkich stron. Był dziennikarzem, sędzią krajowym i międzynarodowym, szefował działowi zagranicznemu PZPN, sprawował funkcję sekretarza generalnego związku, jest członkiem władz Europejskiej Unii Piłkarskiej. Tyle lat spędzonych przez niego na samym szczycie futbolowej hierarchii może u niektórych wywołać lepsze lub gorsze wspomnienia. Listkiewicz funkcjonował przecież w tej piłce, o której wszyscy mówią, że była brudna. Ma jednak świadomość, jak powinien wyglądać kontakt z mediami i jak ma pracować związek. Potrafi dogadać się prawie z każdym. Jeśli zostanie prezesem, związek na pewno miękko wyląduje. Boniek i Listkiewicz chcą na początek narysować grubą kreskę.Eugeniusz Kolator jest ich cieniem. Założenia jego programu są podobne. Wydaje się, że ma mniejsze szanse, ponieważ nie ma mocnego nazwiska i nie jest silną osobowością. Przez lata był kojarzony wyłącznie ze środowiskiem sędziowskim i choć zna działalność związku od podszewki, może mu to nie wystarczyć do zwycięstwa.Polska piłka nożna nie stanie się ani o jotę silniejsza po wyborze nowego prezesa. Podczas poniedziałkowego zjazdu będzie chodziło o poprawienie atmosfery wokół futbolu. Na dobry początek.Sąd nie zakazałSąd Okręgowy w Warszawie odrzucił w czwartek wniosek UKFiT o wydanie zakazu przeprowadzenia wyborczego walnego zgromadzenia PZPN - poinformował rzecznik PZPN Tomasz Jagodziński.W imieniu prezesa Urzędu Kultury Fizycznej i Turystyki Jacka Dębskiego wniosek do sądu skierowała we wtorek prywatna kancelaria prawnicza reprezentująca ten resort w sporze z PZPN. Sąd Okręgowy uznał wniosek za bezpodstawny, podkreślił Jagodziński.Prezes UKFiT Jacek Dębski nie uznał decyzji sądu za porażkę w sporze z władzami PZPN. "To nawet dobrze, że zjazd się odbędzie, bo być może dojdzie na nim do zmian w polskiej piłce. W sądzie jest złożony wniosek o ustanowienie kuratora dla PZPN. Jeśli nowy prezes będzie gwarantował przeprowadzenie koniecznych reform, to bardzo poważnie rozważę możliwość wycofania tego wniosku", powiedział Jacek Dębski Polskiej Agencji Prasowej.m.c., papCzy Dziurowicz wystartuje?Marian Dziurowicz jest jednym z kandydatów na stanowisko prezesa PZPN, ale oficjalnie jeszcze ani nie potwierdził, ani nie zaprzeczył, czy stanie w wyborcze szranki.Na piątek zaprosił do Warszawy przedstawicieli pierwszej i drugiej ligi, by omówić zasady pomocy finansowej Związku na rzecz klubów. Spotkanie nie było zbyt udane z powodu słabej frekwencji. PAP cytuje jednego z uczestników spotkania, Ryszarda Raczkowskiego, który przewiduje, że prezes Dziurowicz - po przeliczeniu potencjalnych głosów poparcia - nie zgłosi jednak swojej kandydatury. Dzięki temu będzie mógł z twarzą odejść z zajmowanego stanowiska. Z kolei telewizyjne "Wiadomości" podały, że Dziurowicz zdecydował się kandydować. [/INST] Delegaci na zjazd Polskiego Związku Piłki Nożnej, który ma wybrać nowego prezesa, nigdy nie byli w tak komfortowej sytuacji, jak obecnie. Nie ma mowy o żadnych kandydatach przyniesionych w teczce. Jest ich czterech: Marian Dziurowicz, Zbigniew Boniek, Michał Listkiewicz i Eugeniusz Kolator. Każdy jest inną osobowością. Ich programy są znane i wiadomo, czego się można spodziewać, gdy wygrają wybory. </s>
<s>[INST] Streść podany po dwukropku tekst: ŻEGLARSTWOWielki wyścig - Niespokojny duch Kolumba - Trasa najtrudniejsza z możliwych - Mają jeden obowiązek: opłynąć lewą burtą trzy przylądki. Przylądek Dobrej Nadziei, Przylądek Leuuwin i HornZe sztormu w sztormMAREK JÓŹWIKTo ma być największe widowisko sportowe przełomu tysiącleci. Będzie 31 grudnia, rok 2000. Wyruszą z Marsylii albo z Barcelony, żeby opłynąć świat. To będzie wyścig największych i najszybszych jachtów, jakie kiedykolwiek zbudowano. Najlepszych żeglarzy, jacy pływają po oceanach. Bez zawijania do portów. Bez pomocy z zewnątrz. Bez ograniczeń. Ale z kamerami telewizji na pokładach. Dostępny na stronach Internetu. Z udziałem polskiej załogi, którą pokieruje Roman Paszke, kapitan jachtowy żeglugi wielkiej.Ten projekt porusza wyobraźnię. Jest metaforą godną milenium. Człowiek, ocean, satelita w otwartym tunelu czasu i cyber przestrzeni. Stary i nowy świat spięte żaglem i obrazem cyfrowym na żywo. Czyż można bardziej lapidarnie streścić dwa tysiące lat i lepiej oznaczyć ten punkt, w którym jesteśmy na mapach dziejów, w przesmyku do trzeciego tysiąclecia?Nie sposób wskazać człowieka, który poddał pomysł tego rejsu. Można wskazać na wielu ludzi. Może był nim Jules Verne, który napisał książkę "W osiemdziesiąt dni dookoła świata", może Yves Le Cornee, który wymyślił regaty Jules Verne Trophy. Może Bruno Peyron, który pierwszy okrążył ziemię szybciej od Phileasa Fogga, bohatera Verne'a. A może po prostu był nim ten ktoś, kto zobaczył wielką górę i na nią wszedł, albo ten, który stanął nad oceanem i poczuł, że musi go przepłynąć, inaczej nie zazna spokoju, i zrobił to. Każdy nosi w sobie swój przylądek Horn i swój Mount Everest, lecz tylko najlepsi z nas nigdy nie rezygnują.Fanaberia i kaprysRoman Paszke i Mirosław Gospodarczyk pocięli palnikiem dwie tony ołowiu. W Górkach pod Gdańskiem wykopali na przystani dół, rozpalili ognisko, przetapiali ołów i wlewali w drewniane formy, które zbili z kawałków desek. Zatruli się oparami, lecz mieli balast do łódki. Wtedy wszyscy gdzieś pracowali. O szesnastej, po pracy, przyjeżdżali do Górek i budowali jacht do trzeciej w nocy. Tyrali jak stachanowcy. W dwanaście tygodni zbudowali Gemini 2. Pierwszy polski jacht z włókien węglowych. Roman Paszke dołączył do żeglarzy z Zachodu, którzy dawno wysiedli z ciężkich łódek z poliestru. Włókno, kevlar, aluminium i tytan to było to, na czym pływali i co trzeba było mieć, żeby się liczyć. Tamci mogli to kupić. Paszke musiał wychodzić, wydreptać po urzędach, załatwić. W Polsce były inne priorytety. Takie środki ochrony roślin, bardzo proszę. Ale włókno węglowe na jachty? To fanaberia i kaprys! Marzenia? Owszem, każdy mógł je mieć. Powiedzmy zwiększenie wydajności z jednego ha, ale szybki jacht pełnomorski to było marzenie wskazujące na znaczące znamiona luksusu, by nie powiedzieć - na odchylenie prawicowe. Podpadało to pod określoną ustawę, która nie zabraniała marzyć, ale zabraniała mieć. Zresztą był Gemini 1 i oni na nim pływali, więc wyraźnie coś się w głowie pomieszało temu Paszkemu. Zanim zaczął wytapiać ołów z "Miśkiem" Gospodarczykiem, swoim bosmanem i przyjacielem, Roman odbył bolesną drogę krzyżową po gabinetach instytucji i urzędów. Wspomina to z rozbawieniem. - Najtrudniej było uzasadnić, że potrzebujemy innego jachtu, chociaż mamy taki jeden, który pływa. Kiedy wystartowaliśmy na Gemini 1 za granicą, to tylko oglądaliśmy rufy łódek rywali. W tych regatach, między innymi, startował jacht Rodeo, na którym pływały kobiety. Bardzo zdrowe, pokaźne niemieckie kobiety. I one nas wyprzedziły. Już wtedy było widać, że na tym jachcie nic nie wskóramy. Był zbudowany w Stoczni im. Conrada metodą, jakby to najdelikatniej ująć, tradycyjną. Był bardzo ciężki. Miał duży kambuz nawigacyjny, kabiny dla załogi. Był po prostu konstrukcyjnie przestarzały. Po tych regatach powiedziałem, że na tę łódkę więcej nie wsiądę. Korona Himalajów kapitalizmuPaszke był zdeterminowany. Włókno węglowe figurowało na liście materiałów o znaczeniu strategicznym, których nie wolno było przewozić z Zachodu na Wschód. Jednak pomogli przyjaciele. W oficjalnych papierach paczki zawierały szkło. To był szmugiel w zbożnym celu i Pan Bóg przymknął oko - konkretnie celnikom i straży granicznej po tamtej stronie. Gemini 2 wygrał mistrzostwa w Świnoujściu właściwie bez walki. Był lekki, szybki, zwrotny i rufę tego jachtu studiowali bez przyjemności żeglarze wielu krajów. Potem było pływanie na MK Cafe. W 1997 Roman Paszke zdobył Admirals Cup i tytuł Żeglarza Roku. Zrealizował swoje marzenie, został jednym z najlepszych, ale jeszcze nie pokonał swojego Hornu. Kto wie, może wcale nie chodzi o to, żeby to zrobić. Może ważniejsze jest samo dążenie. - Z Paryża wrócił Rolf Vrolijk i to on zaczął Romka namawiać na projekt Rejsu 2000 - mówi Alina Paszke, żona żeglarza. - A Roman zaczął przekonywać Marka Kwaśnickiego, właściciela MK Cafe. Kwaśnicki na początku był tym projektem zainteresowany, ale później ostygł. Budowa katamarana i udział w regatach to gigantyczne przedsięwzięcie finansowe. Ludziom z najpotężniejszych firm buzuje elektrolit w szarych komórkach, kiedy siadają nad rachunkami. Z drugiej strony kupno, sprzedaż i dystrybucja widowiska to wielkie wyzwanie dla świata mediów i świata finansów. To swoista Korona Himalajów kapitalizmu. THE RACE 2000 będzie dysponować najwyższym budżetem multimedialnym w dziejach. To już wiadomo, choć konkretna suma na razie jest tajemnicą.Paryski Disneylend, Francuski Interministerialny Komitet Obchodów Roku 2000, Volvo i France Telekom organizują ten wielki wyścig po morzach i oceanach. Trans World International kupiła prawa transmisji i dystrybucji telewizyjnej tej imprezy. TWI to filia International Management Group, założonej w 1960 roku przez Marka McCormacka, która zatrudnia 1600 pracowników, posiada 70 biur w 27 krajach świata. IMC/McCormack zarządza m.in. turniejami tenisowymi, brytyjskimi turniejami golfowymi, ponadto fundacją Nobla, Uniwersytetem Harvarda itd. TWI zajmowała się dotychczas z powodzeniem regatami Whitbread i America's Cup. TWI zleciła badanie rynku agencji Carat, największemu medialnemu konsorcjum konsultingowemu w Europie. Według szacunków agencji THE RACE 2000 uplasuje się na piątym miejscu pod względem oglądalności zawodów sportowych. Po mistrzostwach świata w piłce nożnej, olimpiadzie w Atlancie, mistrzostwach Europy w piłce nożnej i mistrzostwach świata Formuły 1. Są to, trzeba przyznać, bardzo zachęcające prognozy na ciasnym rynku niezwykle ostrej dzisiaj konkurencji. David Ingham odpowiada w TWI właśnie za żeglarstwo i wiele sobie obiecuje po kolejnej inwestycji firmy. - Myślę, że oglądalność programów o żeglarstwie szybko rośnie. Regaty Whitbread stały się najbardziej nośnym w dziejach telewizji żeglarskim wydarzeniem... Myślę, że Wyścig będzie jeszcze bardziej oglądany. I jeszcze szerzej dostępny z powodu przekazów na żywo i z powodu Internetu. Będziemy także realizowali programy specjalne, dla poszczególnych stacji albo dla konkretnych krajów. To są ekscytujące możliwości.Roman przyciąga ludziNa razie są setki spraw do załatwienia każdego dnia. Roman telefonuje do Londynu. Dopina odbiór nowego masztu. Poprzedni złamał się na Zalewie Zegrzyńskim zaraz po regatach. Lepiej w Zegrzu niż na Pacyfiku - przymilnie pocieszałem Romana, bo maszt runął, jak tylko wsiadłem do katamarana, więc sumienie mnie gryzło okropnie. Romek przez grzeczność nie zaprzeczał. Maszt ma być obrotowy czy nie? Na pewno będzie niższy o cztery metry. Trzeba dogadać szczegóły z Londynem. Mirosław Gospodarczyk już rozgrzewa busa. On pojedzie odebrać maszt. Trzeba załatwić bilety na prom dla bosmana. Cztery doby podróży non stop i będzie po sprawie. Bosman nie takie szpagaty ćwiczył z kapitanem. Kiedyś w sztormie na Morzu Północnym zatykał palcem dziurę, przez którą wypadł im wał silnika. - Mieliśmy kwadratowe oczy. Parę razy spadliśmy z fali, miała sześć czy siedem metrów. Szliśmy na silniku, żeby się schować przed wiatrem za wyspą. Stanęliśmy na beczce, znaczy na boi. Ledwie zdążyliśmy się za nią złapać, jak wyleciał nam ten wał. Wetknąłem palec w dziurę. Łódka szybko nabierała wody. Zanim Romek znalazł kołek, żeby ten otwór zabić, ja robiłem za korek. Gdyby wał wyleciał kwadrans wcześniej, kiedy byliśmy w morzu, byłoby po nas. Bosman umie się poświęcić dla sprawy. Nawet wtedy, kiedy nie wierzy w powodzenie, robi swoje najlepiej, jak potrafi. Nie wierzył, że wyjdzie ten program z MK Cafe, lecz kiedy Roman w to wszedł i on to zrobił. Nie wierzył w Rejs 2000. Wątpił, czy uda się zebrać pieniądze, zgromadzić grupę sponsorów i zbudować kolosa pod żaglami, ale był przy tym z Romanem od początku. Są przyjaciółmi i to wystarcza. Roman ma wielu przyjaciół. Roman przyciąga ludzi. Roman umie sprawić, że inni zaczynają myśleć tak jak on. Zaczynają wierzyć w to, w co on wierzy, i czuć, że są to ich marzenia. Marek Kondrat, Bogusław Linda, Kazimierz Kaczor pomagają mu, odkąd zabrał się za projekt tego rejsu. Linda ma popłynąć w załodze. Ala Paszke, jak ze śmiechem opowiada, dała się wpuścić w maliny. Roman, zgodnie z prawdą, powiedział żonie, że rejs potrwa dwa miesiące. Dyskretnie jednak przemilczał, że praca nad projektem to bite dwa lata młyna, ciągłych wyjazdów, dużych wydatków własnych. Ala wspiera Romana jak zawsze. Jednak jest kobietą, a kobiety są bardziej praktyczne, zwłaszcza od mężów marzycieli, choćby nawet tak pragmatycznych jak Roman. - Na początku było trudno. Wszystkie pieniądze, jakie zarobiliśmy, inwestowaliśmy w ten projekt, nie mając żadnej gwarancji, że to się uda - mówi Alina Paszke. - Roman wyjeżdżał do Warszawy dwadzieścia razy w miesiącu. Warszawa była wtedy jego drugim, a właściwie pierwszym domem. Gdyby musiał mieszkać w hotelach, to by nas zrujnowało. Mieszkał u przyjaciół.Każda meta to nowy startW grupie warszawskiej, jak Roman ich nazywa, wyobraźnia zadziałała. Rozmach tego rejsu, symbolika podróży w czasie, przejście pod żaglami przez granicę tysiącleci, nie może nie poruszyć wyobraźni tych, którzy ją mają. I klimat wielkiego wyścigu. Bo historia ludzi na ziemi to wyścig. Historia odkryć, historia władzy. Historia każdego życia. W wyścigu ktoś wygrywa i ktoś przegrywa. Jedni giną, a innym udaje się przetrwać. Ten wyścig ma wiele nazw i wiele aren, lecz wszyscy bierzemy w nim udział. Nie ma takich, których to nie dotyczy. Tylko cele i mety są różne. A każda meta to nowy start. Tak jest urządzony świat. I nie warto przywiązywać się do słów. Słowa, pojęcia, etykiety są względne i złudne. Gdyby Kolumb żył w naszych czasach, byłby tylko rekordzistą Europy, bo dotarł tam, gdzie nie dotarł przed nim żaden Europejczyk. Kto wie, może tak byłoby lepiej. Nazywamy go odkrywcą, choć wcale nie odkrył Ameryki. Jak można odkryć ląd, na którym żyli, rodzili się i umierali ludzie od setek lat? To arogancka teoria. Czy ten Indianin, który pierwszy stanął na naszym kontynencie, też odkrył Europę?Historia ludzi to historia wielu wyścigów, a ten rejs będzie jednym z nich. Ci żeglarze nie odkryją nowego lądu. Odkryją nowe możliwości technologii, nawigacji i ludzkich sił. Kiedy dopłyną do Marsylii czy Barcelony, wszyscy będziemy jakoś bogatsi. Czegoś się dowiemy i o nich, i o nas. I chyba zawsze o to chodzi. Ktoś rzuca wyzwanie, ktoś zaczyna nowy wyścig i nie wie, co jest za metą. Wyrusza, żeby się dowiedzieć. A kiedy już tam dotrze, gdy osiągnie cel, to ma przed sobą linię horyzontu jak ta, do której płynął. Do tej linii popłynie ktoś inny, kto nie będzie mógł zasnąć, dopóki się nie dowie, co za nią jest. Człowiek nigdy nie zdąży na spotkanie morza z niebem, ale nigdy nie przestanie próbować, bo - być może - po to tutaj jest.Pływające monstrumWielkie wyzwania rodzą się z tysiąca drobnych spraw. Jedziemy z Romanem do Górek. Trzeba trochę przebudować jacht ALKA-PRIM. Skrócić stalowe liny i część dziobową. Być może dodać nową belkę wzmacniającą. ALKA-PRIM przy superjachcie, na którym wyruszą w rejs, to mikrus. Biuro konstrukcyjne Gillesa Olliera w Paryżu zaprojektowało tamto pływające monstrum. Jedenastopiętrowy wieżowiec to jego maszt. Powierzchnia żagli to tyle, co obszar boiska piłkarskiego. Ten katamaran ma tyle żagli na jednym maszcie, co Dar Młodzieży na trzech. Będzie rozwijał prędkość ponad 40 węzłów, więc prawie 80 km/godz. W drodze do Górek Roman objaśnia mi technikę żeglowania, systemy nawigacji, sposoby zliczania dystansu. On chce opłynąć ziemię w czasie krótszym niż 60 dni, a to oznacza piekło na pokładzie. Będą płynąć za dnia i będą płynąć w nocy. Z możliwie maksymalną prędkością w każdej chwili. Roman dokładnie zna trudności trasy. - Trasa jest najtrudniejsza z możliwych. Mamy jeden obowiązek: opłynąć lewą burtą trzy przylądki. Przylądek Dobrej Nadziei, Przylądek Leuuwin i Horn. Reszta to wolny wybór skipperów. Trasa będzie tym szybsza, im będzie krótsza. A krótsza będzie wtedy, im bliżej Arktyki pobiegnie . Im niżej zejdziemy, im bardziej się zbliżymy do granicy lodów, tym większe mamy szanse napotkania sztormowych wiatrów. Cała strategia walki na trasie polegać będzie na tym, żeby przeskakiwać z niżu w niż. Ze sztormu w sztorm. Poniżej pięćdziesiątek, sześćdziesiątek zdarza się trzysta dwadzieścia dni sztormowych w roku. Tak mówią statystyki. Taka tam jest cyrkulacja. Żeglowanie w sztormach, góry lodowe. Lekko nie będzie.Dużo więcej adrenalinyRoman Paszke nie mówi o strachu. Mówi, że do startu jest zbyt daleko, żeby się bać. Żeby w ogóle o tym myśleć. Żyje teraz w ciągłym biegu, złe myśli przywala tona codziennych spraw. A może nie chce o tym mówić. Żeglarze są przesądni. Nieszczęścia się zdarzają albo nie, po co prowokować los. Wiadomo, że trzeba mieć szczęście. Kto będzie miał mniej kłopotów, ten zwycięży w tym wyścigu. Ryzyko jest duże. Wiadomo, co może się stać, gdy rozpędzony nocnym sztormem kolos staranuje zatopiony kontener, górę lodową albo wieloryba. Gdy kogoś zmyje fala z plastikowej siatki rozpiętej między pływakami przy prędkości 80 kilometrów na godzinę. I będzie noc, i będzie sztorm. Katamaran to nie jacht jednokadłubowy, który ma dwie tony ołowiu w kilu. Jeżeli się wywróci, to jak podnieść na ocenie coś, co ma na maszcie płótno rozmiarów boiska do futbolu, a ten maszt ma jedenaście pięter? Jak to zrobić bez pomocy z zewnątrz, w dziesięciu ludzi na wodach Hornu albo Arktyki? Ten, kto wyjedzie na maszt, nawet przy spokojnym morzu, będzie tam siedział jak w diabelskim młynie. Szczyt masztu będzie się odchylał po dwa metry w lewo i w prawo, więc ten ktoś będzie się bujał po cztery metry. Jaka to będzie bujanka przy sztormie, można sobie wyobrazić, a trzeba będzie przeżyć. - Codziennie będziemy wyjeżdżać na maszt dla sprawdzenia, czy jest OK. Ważny będzie zgrany zespół. Umiejętność rozwiązywania konfliktów. Ludzie kłócą się po czterech dniach regat, a co dopiero po dwóch miesiącach. Jeden drugiego musi mobilizować. Ktoś będzie słabszy, ktoś silniejszy w danym momencie. Każdy musi umieć zastąpić każdego - mówi Wojtek Długozima, jeden z kandydatów do załogi. Mocny chłopak, pływał z Romanem na MK Cafe.Paszke zestawia drużynę z młodych, ale już doświadczonych żeglarzy. Liczy się zaprawa w pływaniu na katamaranach. Robert Janowicz ma za sobą taką szkołę. - Katamaran jest bardzo specyficzny i w prowadzeniu, i w trymowaniu. Łódka jest bardziej wymagająca od jednokadłubowca. Jej prowadzenie wymaga większej uwagi. Każdy błąd może kosztować dużo więcej. Ta łódka może się wywrócić. Ona jest stabilna tylko do pewnego momentu. Jest to łódka bardziej ekstremalna, ale daje też większą przyjemność żeglowania. Jest bardziej efektowna na wodzie. No i dostarcza więcej adrenaliny. Dużo więcej adrenaliny.Elektroniczna chmuraFajne są te chłopaki, pełne zapału. Mariusz Piratowicz, Zbigniew Gutkowski, Kamil Ortyl, Krzysztof Owczarek, Jarosław Kubik też kandydują do załogi kapitana Romana Paszkego, choć żaden nie jest pewny swego miejsca. Trenują na jachcie ALKA-PRIM, po to go zbudowano, ale droga na superjacht nie będzie łatwa.Największe widowisko sportowe przełomu tysiącleci. Zdanie jak pocisk, który ma przebić na wylot tę chmurę elektroniczną, z której spada na ziemię powszedni deszcz obrazów i słów, i zostać w naszych głowach. Zdanie wycelowane w masową wyobraźnię. Zdanie, którego spece od reklamy, fachowcy od marketingu używać będą na globalnej aukcji produktów medialnych. Zdanie, w które potężne koncerny inwestują wielkie pieniądze, żeby zarobić jeszcze większe. Niczego nie zostawia się przypadkowi. Wszystko jest dokładnie policzone, przeliczone, zsumowane. Rachunki oglądalności wystawiono w bilionach kontaktów, skumulowane zakresy dotarcia wyceniono na 7,5 miliarda odbiorców. Cyber Quest w Internecie już prezentuje przeboje techniki, jakie będą stosowane w przekazach. Każdy syndykat, każda drużyna będzie miała swoją stronę w Internecie. Zdalnie sterowane kamery będą podawać czteromegabitowy obraz z jachtów. Zagubionych na oceanie, ale łatwo odnajdywalnych za pomocą pilota od telewizora czy w komputerze. Tego jeszcze nie było. Chyba żaden żeglarz na morzu nie dzielił swej samotności z milionami świadków. Multimedialna armada żaglowców kusi sponsorów i przyciąga ich pieniądze. - Jeśli dopłyną do mety, uznam to za promocyjny sukces firmy - mówi Mirosław Mironowicz, prezes zarządu i dyrektor generalny zakładów farmaceutycznych POLPHARMA S.A. ze Starogardu Gdańskiego. To oni wyłożyli pieniądze na ALKA-PRIM i współfinansują budowę superjachtu. - Znamy historię i Gemini, i MK Cafe. Podejmując decyzję o sponsorowaniu, zapoznaliśmy się ze skutkami marketingowymi, jakie przyniosły poprzednie akcje promocyjne. Oceniliśmy efekty jako pozytywne. Promocja przez sport jest tańsza niż bezpośrednia promocja medialna. Jeśli jacht wystawiony przez polski kapitał ukończy regaty, to będzie duży sukces. Jeżeli wygra, to będzie sukces jeszcze większy.Może tylko Bóg to wieWielkie marzenia rzadko się spełniają bez wielkich pieniędzy. Tak jest urządzony ten świat i Krzysztof Kolumb też by nam coś o tym opowiedział. Najszybszym jachtem na oceanach jest obecnie PLAYSTATION Steve Fosseta, amerykańskiego multimilionera. Ten katamaran kosztował 4,5 miliona dolarów. Fosset też wystartuje w Wielkim Wyścigu. Faceta roznosi energia, chyba karmi się adrenaliną z puszek. Ma 54 lata i uprawia triatlon, ściga się psimi zaprzęgami na Alasce, przepływa wpław kanał La Manche, bierze udział w 24-godzinnych wyścigach samochodowych na torze w Le Mans. Próbował okrążyć balonem ziemię, ale mu się nie udało. Udało mu się ustanowić rekord szybkości na jachcie. Płynął dobę i uzyskał średnią prędkość 45 węzłów. Można powiedzieć - ekscentryczny milioner. Można powiedzieć - bogaty snob. Ale to są łatwe uproszczenia. Gość ma takie pieniądze, że mógłby na nich leżeć i pozwolić się wachlować kobietom pięknym, acz wyuzdanym, lecz coś go gna. On czegoś szuka. Czego? Ludzie robią różne dziwne rzeczy, choć dokoła jest tyle problemów. Taki jest porządek sprawBędzie 31 grudnia 2000 roku, kiedy wyruszą z Marsylii albo z Barcelony, żeby opłynąć Ziemię w wielkim wyścigu. Zostawią za sobą cały ten zgiełk. Trzeba wierzyć, że im się uda. Roman ma takie powiedzenie - Sto procent optymizmu, zero pesymizmu. I tego się trzyma, jest mężczyzną. Jednak Ala, jego żona, musiała znaleźć własny sposób, żeby normalnie funkcjonować tutaj, gdy on jest tam. - Nie jestem Penelopą - mówi o sobie. Prowadzi firmę, wychowuje córkę, remontuje dom. Żyje aktywnie i do przodu, lecz gdy na Bałtyku szaleje sztorm, chwyta za telefon i dzwoni do Romana, który gdzieś tam na Karaibach wypatruje szkwałów i mew. Każdy potrzebuje cichej, bezpiecznej przystani, żeby przeczekać czas rozstania. Ala ma swoją przystań. Zdarzyło się coś, co sprawiło, że uwierzyła w przeznaczenie, chociaż ona tak tego nie nazywa. - Jechaliśmy do Elbląga do moich rodziców, kiedy w Gdańsku o szóstej rano wyleciał w powietrze dom. Na skutek wybuchu gazu. Ludzie spali w swoich łóżkach. Niektórzy wybierali się na rezurekcję do kościoła. Ten wypadek mną wstrząsnął. Pomyślałam, Boże, gdzie można czuć się bezpieczniej niż we własnym domu, we własnym łóżku. A jednak to się zdarzyło. Nie mamy wpływu na los. Są rzeczy poza nami. Co ma być, to będzie, i trzeba się z tym pogodzić. To jest tak, jak mówi Romek. Byleby odepchnąć się od kei. Wtedy przychodzi spokój. W domu życie spokojnie się toczy. Tam na morzu on jest szczęśliwy. Taki jest porządek spraw. [/INST] 31 grudnia 2000 r. w Marsylii albo w Barcelonie rozpocznie się Rejs 2000. Celem jest opłynięcie świata bez zawijania do portów i bez pomocy z zewnątrz. Ma to być największe widowisko sportowe przełomu tysiącleci, transmitowane za pomocą kamer umieszczonych na pokładach i dostępne na stronach internetowych.W wyścigu bierze udział polska załoga, którą pokieruje Roman Paszke, kapitan jachtowy żeglugi wielkiej, człowiek, który własnoręcznie, wspólnie z przyjacielem Mirosławem Gospodarczykiem, zbudował Gemini 2 - pierwszy polski jacht z włókien węglowych i wygrał na nim mistrzostwa w Świnoujściu. W 1997 Roman Paszke zdobył Admirals Cup i tytuł Żeglarza Roku. Polska załoga wyruszy w rejs na gigantycznym katamaranie zaprojektowanym przez biuro konstrukcyjne Gillesa Olliera w Paryżu. Maszt superjachtu ma wysokość jedenastopiętrowego wieżowca, a powierzchnia żagli zajmuje obszar boiska piłkarskiego. Będzie rozwijał prędkość ponad 40 węzłów, więc prawie 80 km/godz. Roman Paszke chce opłynąć ziemię w czasie krótszym niż 60 dni. Zamierza płynąć za dnia i w nocy z możliwie maksymalną prędkością w każdej chwili. Planuje także maksymalnie skrócić trasę, zbliżając się jak najbardziej do granicy lodów. Paszke zestawia drużynę z młodych, ale już doświadczonych żeglarzy. Liczy się zaprawa w pływaniu na katamaranach, których prowadzenie wymaga większej uwagi niż prowadzenie jednokadłubowców. Do załogi kandydują m.in. Robert Janowicz, Mariusz Piratowicz, Zbigniew Gutkowski, Kamil Ortyl, Krzysztof Owczarek, Jarosław Kubik, Wojciech Długozima. Na razie trenują na jachcie ALKA-PRIM. Udział w regatach polskiej drużyny jest finansowany przez sponsorów, m.in. przez zakłady farmaceutyczne POLPHARMA S.A. ze Starogardu Gdańskiego. Mirosław Mironowicz, prezes zarządu i dyrektor generalny firmy uważa, że ta inwestycja się opłaci, gdyż promocja przez sport jest tańsza niż bezpośrednia promocja medialna.Rejs 2000 to gigantyczne przedsięwzięcie finansowe. Organizują go paryski Disneylend, Francuski Interministerialny Komitet Obchodów Roku 2000, Volvo i France Telekom. Prawa transmisji i dystrybucji telewizyjnej tej imprezy kupiła Trans World International. Według szacunków agencji Carat Wielki Wyścig uplasuje się na piątym miejscu pod względem oglądalności zawodów sportowych. </s>
<s>[INST] Streść podany po dwukropku tekst: SUMO Ten sport wywodzi się z praktyk religijnych, obrzędów ku czci różnych bóstw, modłów o lepsze zbiory czy deszczMoc rodem z niebiosSławomir Luto, waży obecnie 190 kg, ale na stanowczą prośbę żony zamierza zrzucić kilka kilogramów. MACIEJ SKAWIŃSKIMICHAŁ HOLEWJUSZAmerykanizacja stylu życia w Japonii charakteryzuje się nie spotykaną gdzie indziej dynamiką. Spora część tamtejszych nastolatków nie potrafi już jeść tradycyjnymi pałeczkami, a do najpopularniejszych sportów w tym kraju należą baseball, golf i piłka nożna. Jedyne, co pozostało w japońskiej kulturze bez wątpienia rdzenne, to sumo - misterium łączące w sobie elementy teatru, religii i walki.Japońscy mistrzowie sumo, stanowiący niewątpliwie wizytówkę tego kraju, zostali zaproszeni przez organizatorów zimowych igrzysk w Nagano do udziału w ceremonii otwarcia. Półnadzy zawodnicy w tradycyjnych pasach (mawashi) mają wprowadzić na olimpijski stadion wszystkie reprezentacje narodowe. Według długotermiowych prognoz pogodny na początku lutego w Nagano ma być jednak kilka stopni poniżej zera. "Nawet gdyby doskwierało im dotkliwe zimno, to na pewno tego po sobie nie pokażą - przekonuje Jacek Wasilewski, japonista, komentator zawodów sumo. - Ich twarze zawsze pozostają kamienne. Okazywanie jakichkolwiek emocji uważają za słabość niegodną bogów, z którymi w pewien sposób są utożsamiani".Cyrk pod czerwoną latarniąFilozofia sumo związana jest bowiem ze zmaganiami bogów o dominację. Pierwsze zapiski o ludzkich zmaganiach pochodzą dopiero z 720 roku naszej ery z Księgi Dziejów Japonii - Nihongi, w której opisano walki o ziemię wasali cesarza Suina. "Sumo wywodzi się z praktyk religijnych, obrzędów ku czci różnych bóstw, modłów o lepsze zbiory czy deszcz - opowiada Wasilewski. - W VIII wieku sumo wyszło ze świątyń i trafiło na cesarski dwór, gdzie stało się jedną z największych atrakcji".Sumo było podstawowym elementem szkolenia samurajów i według specjalistów dało początek wielu innym sztukom walki. Potężni zawodnicy sumo służyli w tamtym okresie również w wojsku. Ich siła i sprawność były wykorzystywane na polu bitwy, gdzie potrafili bez problemów zatrzymać konia. Tak było do czasu pojawienia się muszkietów, które do Japonii przywieźli Portugalczycy w XVI wieku. Spowodowało to, że mistrzowie sumo wrócili do świątyń. Coraz częściej organizowano również walki uliczne. Zawodnicy sumo stali się wtedy na wskroś kuglarzami, cyrkowcami. "W sumo walczyły również kobiety, przeważnie te spod czerwonych latarni, które często za przeciwników miały ślepców. Była to ulubiona rozrywka wielu domów publicznych" - opowiada Wasilewski.Szaty kapłana shintoW 1923 roku Japońska Federacja Sumo skodyfikowała zasady tego sportu. W skrócie: zwycięstwo polega na wypchnięciu przeciwnika z ringu, czyli z dohyo, lub spowodowaniu, że dotknie on podłoża inną częścią ciała niż stopa. W ciągu roku odbywa się w Japonii sześć turniejów w tradycyjnym sumo. Trzy imprezy są organizowane w Tokio, po jednej w Osace, Fukuoce i Nagoi. W każdym z tych miast buduje się przed zawodami specjalny betonowy postument, na którym znajduje się ring o średnicy pięciu metrów. Samo dohyo jest zbudowane z ubitej trzciny ryżowej, na którą sypie się później glinę. W efekcie powstaje klepisko o specyficznej sprężystości. Nad samym dohyo znajduje się ozdobny daszek symbolizujący kopułę świątyni. W towarzyszącym walkom przebogatym ceremionale mieszają się elementy wielu religii, teatru i tradycji wojennych. "Sędzia zawodów jest ubrany na przykład w szaty kapłana shinto, a do wydawania poleceń zawodnikom służy mu specjalny wachlarz - mówi Jacek Wasilewski. - Zarówno on, jak i spikerzy zawodów mówią językiem starojapońskim, z którego większość widzów rozumie tylko nazwiska zawodników."Walki herosówW 15-dniowym turnieju każdy z zawodników musi stoczyć jedną walkę dziennie. Liczba wygranych spotkań decyduje o zwycięstwie. "Sama walka trwa kilka sekund - mówi Sławomir Luto, jeden z niewielu polskich zawodników startujących w sumo sportowym (amatorskim). - Jest to połączenie wysiłku ciężarowca i sprintera biegającego stumetrówkę. Cały czas napięte do granic wytrzymałości mięśnie, walka na bezdechu, a po chwili jest już po wszystkim. Tego trzeba się nauczyć".Zmagania zawodników sumo wciąż odzwierciedlają walki bogów, któż bowiem w obecnych czasach może sobie pozwolić na wagę ponad 200 kg, nie mówiąc już o dwumetrowym wzroście. Dla niskich i nieco zakompleksionych z tego powodu Japończyków ci wspaniali herosi utożsamiają jakąś nadludzką siłę, moc rodem z niebios. W tym przedstawieniu niebem jest ring, a przegrany stacza się w piekielną otchłań.Przed walką sędzia ocenia nastawienie zawodników - muszą być spokojni, skoncentrowani, mieć równy oddech. W innym wypadku mogą być nie dopuszczeni na ring. Sami zawodnicy przed walką tupią nogami na dohyo, by odgonić złe duchy. W tym samym celu sypią na ring piasek z solą. "Można sobie wyobrazić, co się czuje, kiedy sól wedrze się do krwawiącej rany. Przekonałem się o tym już kilkakrotnie" - mówi Luto. Zawodnicy sumo otwierają również i pokazują dłonie - demonstrują w ten sposób czystość tej walki. Klaśnięcia mają na celu polecenie własnej osoby uwadze bogów, którzy decydują o wyniku walki. Po meczu sędzia na swoim wachlarzu podaje zwycięzcy kopertę z czekiem. "Pisano o dopingu w sumo, o zażywaniu narkotyków przez zawodników, o kupowaniu i sprzedawaniu walk, o mafii, ale nigdy o pieniądzach. To temat tabu, którym nikt w Japonii się nie zajmuje. Są to na pewno spore sumy. Jakie - możemy się tylko domyślać" - mówi Jacek Wasilewski.TabuW Japonii do elity tradycyjnego sumo, skierowanego wyłącznie do rodowitych Japończyków, ewentualnie naturalizowanych mężczyzn żółtej rasy, należy około 40 zawodników. Są oni zgrupowani w stajniach, podobnie jak w samochodowej Formule 1. Wszyscy zawodnicy z jednej drużyny wspólnie trenują, jedzą z jednego kotła. Co jedzą? Przede wszystkim dużo, do tego piją ogromne ilości piwa, które wzmaga apetyt. Diety zawodników są kolejną tajemnicą w tym sporcie. Gra przecież toczy się o wielkie pieniądze. "Gościłem raz w tokijskiej tradycyjnej restauracji odwiedzanej przez japońskich mistrzów. Na początku podano wywar z pasztetu, do którego wrzucono kolejno ryby i warzywa. Po zjedzeniu tego wywar uzupełniono ryżem i jajkami - na masę" - wspomina Luto, który waży obecnie 190 kg przy wzroście 194 cm. Nasz zawodnik - na stanowczą prośbę żony - zamierza się jednak odchudzać.Kariera sportowa zawodników sumo trwa średnio 10 - 12 lat. W tym czasie muszą zarobić na całe życie. Walczą bowiem najdłużej do osiągnięcia 35. roku. Po skończeniu kariery często swoimi nazwiskami firmują dobre restauracje albo prowadzą szkoły walki."W tym sporcie trening jest naprawdę katorżniczy. Trzy czwarte dnia to zajęcia siłowe, sprawnościowe, techniczne. Niech nie zmylą nikogo tusza i wałki tłuszczu. Oni mają niesamowitą siłę, są szalenie elastyczni i szybcy. Ich nogi to same mięśnie" - mówi Jacek Wasilewski.Obecnie w Japonii jest dwóch wielkich mistrzów - Yokozuna. Od 1993 roku ten najwyższy tytuł nosi Akebono, do którego dwa lata później dołączył Takanohana. O wszystkich nominacjach i degradacjach decyduje Japońska Federacja Sumo. Niżej w hierarchii jest Ozeki, czyli mistrz, dalej są Komusubi (starsi juniorzy), Sekiwake i Maegashira. W tej ostatniej grupie po każdych zawodach następują spore przetasowania. Słabe występy decydują o degradacji poszczególnych zawodników, jedynie tytuł wielkiego mistrza jest dożywotni. Trzeba również powiedzieć, że mistrzowie sumo są niekwestionowanymi idolami japońskich nastolatek. Zawodnicy sumo skutecznie konkurują pod tym względem z gwiazdami muzyki czy kina.Zabawa w przedszkoluWe wrześniu 1996 roku na zjeździe Polskiego Związku Zapaśniczego podjęto uchwałę o wprowadzeniu do regulaminu nowej dyscypliny - sumo. "Jest to dyscyplina pokrewna do zapasów. Sumo jest naturalnym elementem stylu klasycznego - mówi sekretarz generalny PZZ, Andrzej Wojda. - Nowa dyscyplina pozwala wielu naszym zapaśnikom przedłużyć sportową karierę. Nie oznacza to jednak, że to sport tylko dla zapaśników. Liczymy generalnie na młodzież akademicką, na judoków, rugbystów, ciężarowców, a nawet kulturystów" - dodaje.Sumo sportowe (amatorskie) jest eksportową odmianą japońskiej konkurencji. Wprowadzano tu kategorie wagowe i zrezygnowano z części tradycyjnych obrzędów. "Dla starych mistrzów sumo amatorskie to takie sportowe przedszkole" - ocenia krótko Jacek Wasilewski. -Niemniej zależy im na promocji tego sportu na świecie. Dlatego szkolą sędziów, pomagają w organizacji zawodów".Sumo powoli zdobywa sobie zwolenników zarówno w Polsce, jak i na świecie. Jest to sport telewizyjny, o czym mogą świadczyć godzinne transmisje na sportowym kanale Eurosport. W świetlaną przyszłość tego sportu na naszym kontynencie głęboko wierzy Andrzej Wojda, który mówi: "Ja sam nie mogłem przez kilka godzin oderwać wzroku od maty. Każda walka jest niesamowicie ekspresyjna i chociaż trwa krótko, to ma inną dramaturgię. Nigdy nie wiadomo, kto wygra, bo jeden ruch może decydować o zwycięstwie. Weszła w to już telewizja, a zatem będą i pieniądze" - przekonuje. Sumo prężnie rozwija się głównie w Niemczech, Estonii, Bułgarii, Finlandii i Kanadzie. Teraz przyszła kolej na Polskę.W zeszłym roku nasza reprezentacja w składzie: Sławomir Luto, Jacek Jaracz, Marek Garmulewicz i Mariusz Rzeszewski, była na mistrzostwach świata w Tokio, gdzie wywalczyła miejsce w czołowej ósemce. "Na razie nie planujemy otwierania nowych klubów ani inwestowania dużych pieniędzy w ten sport. Chcemy przede wszystkim wykorzystać bazę, doświadczenie i środki naszego związku" - mówi Andrzej Wojda.Japończycy ubiegają się o organizację igrzysk olimpijskich w Osace w 2008 roku i bardzo by chcieli, żeby ich sport narodowy wszedł do programu olimpijskiego. [/INST] Jednym z niewielu tradycyjnych elementów kultury japońskiego pozostaje sumo - misterium łączące w sobie elementy teatru, religii i walki. Filozofia sumo związana jest bowiem ze zmaganiami bogów o dominację. Dlatego zawodnicy sumo, których jest w Japonii około czterdziestu, fascynują zarówno nastolatków, uważających ich prawie za bogów, jak i nastolatki, które potężnych i monumentalnych zwycięzców otaczają czcią. Pomimo swoich historycznych wzlotów i upadków (od aury świętości po dwór cesarski, udział zawodników w wojnach, walki uliczne i tanią rozrywkę), po skodyfikowaniu zasad zawodów w 1923 roku, sumo cieszy się w Japonii ogromnym prestiżem. Imponuje zarówno postawa samych zawodników, którzy podczas krótkiej kariery stosują specjalne diety, ćwiczą ciało i umysł (koncentrację, opanowanie), jak i sama forma zawodów, bardzo ceremonialna i widowiskowa. Również na świecie, choć w wersji amatorskiej, narodowe federacje sumo starają się rozszerzyć popularność tego sportu, za którym coraz częściej pojawiają się grube pieniądze. </s>
<s>[INST] Streść podany po dwukropku tekst: Remont czy kosmetykaPapier szeleści najgłośniejRYS. JANUSZ MAYK-MAJEWSKIW porządku obrad dzisiejszego posiedzenia Sejmu znajduje się czytanie ustawy o bibliotekach. Jej projekt rządowy rozpatrywała od lutego ubiegłego roku specjalnie powołana komisja nadzwyczajna. - Ta ustawa będzie nijaka, ksiądz Pirożyński powiedziałby, że moralnie obojętna - mówi dr Jerzy Maj, kierownik Zakładu Bibliotekoznawstwa w Instytucie Książki i Czytelnictwa Biblioteki Narodowej. - Ona kodyfikuje stan istniejący, niczego nie porządkuje. Była Państwowa Rada Biblioteczna, teraz proponuje się Krajową Radę Biblioteczną. Zaręczam: po staremu pełnić będzie funkcje dekoracyjne. Funduszami nie będzie dysponować żadnymi bądź co najwyżej znikomymi, bo może liczyć wyłącznie na sponsoring, a to rzecz niepewna.Resortowe ambicjePoprzednią ustawę o bibliotekach uchwalono w 1968 r., środowisko bibliotekarskie przyjęło ją przychylnie. Ciekawe, że Sejm II Rzeczypospolitej nie uporał się z ustawą o bibliotekach, choć jej projektów było kilkanaście. Przeciwne im były samorządy lokalne, które nie chciały się godzić na minimum płatności, jakie łączyło się z obowiązkiem utrzymywania bibliotek na ich terenie. Niemniej jednak dopracowano się przed wojną sensownego modelu bibliotekarstwa, głównie publicznego, korzystającego przede wszystkim ze sprawdzonych wzorów skandynawskich. Z przedwojennych projektów ustawy skorzystano w 1946 r., tworząc dekret o bibliotekach, który jednak po dwu latach - z uwagi na zasadniczą zmianę sytuacji politycznej - istniał już tylko na papierze.Ustawa z 1968 r. funkcjonowała dość sprawnie przez 6 lat. Początek jej końca miał miejsce w latach 1974-75, a wiązał się z reformą administracyjną. Likwidacja powiatów, a przy okazji bibliotek powiatowych, wyeliminowała najważniejsze ogniwo organizacyjne sieci bibliotek publicznych, osłabiając całą strukturę biblioteczną w Polsce. Regulacje ustawowe przestały odtąd pasować do sytuacji, rozmijały się z nią.Jedną ze słabości ustawy z 1968 r. było podporządkowanie tzw. ogólnokrajowej sieci bibliotecznej, obejmującej wszystkie typy bibliotek: publiczne, szkolne, naukowe, specjalistyczne, słowem wszystkie (z wyjątkiem kościelnych) - ministrowi kultury i sztuki. Polska tymczasem stawała się coraz bardziej resortowa. Nie chodziło tylko o ambicje poszczególnych szefów resortów, ale ministrowie zdrowia, oświaty czy obrony narodowej naprawdę nie mogli pojąć, dlaczego książnice bliskie im merytorycznie podporządkowane są komuś innemu.Czy Polska dzisiejsza w mniejszym stopniu jest resortowa niż tamta, z okresu gierkowskiego? Trudno o odpowiedź, ale z tym, że niezależność i samorządność uczelni znacznie się zwiększyła, zgodzi się każdy. Czy rektor Uniwersytetu Jagiellońskiego będzie potulnie wykonywał rozporządzenia ministra kultury i sztuki, któremu podległa ma być "Jagiellonka"? Śmiem wątpić, a nowa ustawa - niestety - powiela stary błąd, pozostawiając nadzór nad całością bibliotekarstwa polskiego ministrowi kultury i sztuki. Ani to potrzebne, ani możliwe.- Tę ustawę streścić można złośliwie jednym zdaniem - mówi dr Jerzy Maj. - Ustawa stanowi, że biblioteki mogą istnieć, a minister kultury może sobie wyobrażać, że nimi rządzi.Odkrywanie AmerykiDoktor Maj jest współautorem tzw. społecznego projektu ustawy o bibliotekach. Pracować nad nim zaczął już w 1990 r., znajdując się w składzie nieformalnego zespołu doradców powołanego przez ówczesnego wiceministra kultury i sztuki - Stefana Starczewskiego. Po dymisji rządu Mazowieckiego i odejściu z ministerstwa Starczewskiego, inicjatywę podjęło Stowarzyszenie Bibliotekarzy Polskich. Społeczny projekt ustawy, przygotowany w ostatecznym kształcie przez dr. Maja i dyrektora Biblioteki Akademii Medycznej w Poznaniu - Bolesława Howorkę, publikowany był w prasie fachowej i szeroko konsultowany w środowisku bibliotekarskim. Nie zyskał jednak uznania w Ministerstwie Kultury i Sztuki, czemu za bardzo nie można się dziwić, gdyż przewidywał ustanowienie pełnomocnika rządu ds. bibliotek, powoływanego i odwoływanego przez Radę Ministrów i usytuowanego ponad resortami, z resortem kultury i sztuki włącznie.Społeczny projekt ustawy wprowadzał zupełnie nową formę organizacyjną bibliotek nazwaną Krajowym Systemem Biblioteczno-Informacyjnym. Nie wnikając w szczegóły spraw, które miał ogarniać, zwrócę uwagę tylko na Fundusz Inicjatyw Bibliotecznych, jaki znalazłby się w jego dyspozycji. Ministerstwo dopatrzyło się w Systemie skłonności centralistycznych.- Mnie się nie marzy Centralny Zarząd Bibliotek - wyjaśnia dr Jerzy Maj. - Czym innym jest przynależność organizacyjna poszczególnych bibliotek i sieci i pełnienie przez nie służebnych funkcji w stosunku do organizatora czy sponsora, a czym innym ich podstawowe obowiązki: bibliotek szkolnych wobec uczniów, uniwersyteckich wobec studentów, gminnych wobec mieszkańców pobliskich wsi. Ale też wszystkie biblioteki powinny mieć jedną wspólną podstawę profesjonalną i znajdować się wewnątrz pewnego, nie wymuszonego obligatoryjnie, lecz opłacalnego dla zainteresowanych, systemu współpracy, dzięki czemu np. zanim podejmie się decyzję o zakupieniu książki można będzie sprawdzić, czy nie ma jej gdzieś w pobliżu. W naszym projekcie nie odkrywaliśmy Ameryki. Ona została dawno odkryta. Rada Systemu przez nas proponowana nie byłaby żadnym zarządem, lecz gronem fachowców, organem wykonawczym pełnomocnika rządu ds. bibliotek. Nie wykluczaliśmy też podporządkowania Rady Komitetowi Badań Naukowych.Rządowy projekt ustawy zapowiada stworzenie ogólnokrajowej sieci bibliotecznej w celu "prowadzenia jednolitej działalności bibliotecznej i informacyjnej". W jej skład wejść mają biblioteki publiczne oraz te, które "na wniosek właściwego organizatora" włączy do sieci minister kultury i sztuki. Ustali on też, w drodze rozporządzeń (oczywiście, "w porozumieniu z właściwymi ministrami"), zasady, jakie będą obowiązywały w sieci bibliotecznej odnośnie: gromadzenia i przechowywania materiałów, ich specjalizacji, wymiany i ewidencji, wypożyczeń międzybibliotecznych, prowadzenia katalogów centralnych, koordynacji działalności bibliograficznej, uczestnictwa w systemach informacji, kształcenia pracowników, wreszcie współpracy bibliotek we wszystkich tych sprawach.Na marginesie; sądzę, że nie wszyscy wiedzą, iż kadra bibliotekarska dzieli się na: pracowników służby bibliotecznej - młodszych bibliotekarzy, bibliotekarzy, starszych bibliotekarzy, kustoszy i starszych kustoszy oraz bibliotekarzy dyplomowanych: asystentów, adiunktów, kustoszy dyplomowanych i starszych kustoszy dyplomowanych. Cała ta bibliotekarska nomenklatura powinna zmienić rodzaj: z męskiego na żeński. W bibliotekarstwie pracuje 96 proc. kobiet i 4 proc. mężczyzn.Niewyobrażalne, ale prawdziweAutorów społecznego projektu ustawy o bibliotekach cechował pragmatyzm. To dlatego dr Maj zwraca uwagę na fakt, że w wielu polskich bibliotekach znajdują się te same czasopisma naukowe i zarazem brakuje innych, wszędzie tych samych tytułów. Przez długie lata, gdy każdy dolar oglądano przed wydaniem dziesięć razy, brakowało między bibliotekami jakiejkolwiek współpracy. Wyjściem stała się komputeryzacja, która jednak w polskich bibliotekach przeprowadzana jest zbyt wolno, przy czym w sposób chaotyczny, przez nikogo nie koordynowany.W Danii, której system biblioteczny uchodzi za wzorowy, po skomputeryzowaniu kilku najważniejszych książnic, zapewniono komputery najmniejszym placówkom. Jest to logiczne - to tam najtrudniej zdobyć poszukiwaną książkę, a nie w dużym mieście, w wielkiej bibliotece z ogromnym księgozbiorem.U nas komputery trafiają nie zawsze do tych bibliotek, gdzie byłyby najpotrzebniejsze, skąd zresztą są kradzione, a brak wyobraźni, zarówno bibliotekarzy, jak i darczyńców, którzy o ubezpieczeniu ani pomyślą, sprawia, że straty bywają nie do powetowania. Ponadto sprzęt się starzeje, a mało gdzie jest odnawiany.W wielu krajach zachodnich na poszukiwaną książkę czeka się maksymalnie 48 godzin. Obowiązkiem bibliotekarza jest sprowadzenie w tym czasie danego tytułu dla czytelnika. Ba, w Wielkiej Brytanii abonent biblioteki książkę wypożyczoną w Sheffield może oddać w Nottingham. Niewyobrażalne - zgoda, ale prawdziwe.Podstawą finansowania współpracy bibliotek powinny być fundusze wygospodarowane ze środków budżetowych przeznaczonych na naukę. Centralne finansowanie z Ministerstwa Kultury i Sztuki skończyło się z chwilą wejścia w życie ustawy samorządowej. Za pośrednictwem wojewodów pieniądze otrzymują jedynie Wojewódzkie Biblioteki Publiczne i to nie wszystkie, bo np. w Opolu wojewódzka książnica została skomunalizowana. Proponowany w społecznym projekcie ustawy Fundusz Inicjatyw Bibliotecznych mógłby powstać z części pieniędzy z Komitetu Badań Naukowych; sponsoring byłby tylko jego uzupełnieniem. Informatyzacja bibliotek polskich - od najmniejszej do największej - jest sprawą priorytetową, a postulowany System Biblioteczno-Informacyjny byłby dla niej dobrą podstawą organizacyjną. Koszty takiego przedsięwzięcia byłyby niemałe, ale komputeryzacja całej sieci bibliotecznej jest nieunikniona. Francuzi, którzy to zaniedbali, płacą dziś za swoją niefrasobliwość. Powstały bowiem komercyjne bazy danych, konkurencyjne dla bibliotecznych. Można powiedzieć, że dla czytelnika to nawet wygoda, ale nie dla każdego. Dane dotyczące przemysłu i usług z pewnością byłyby - oczywiście, za opłatą - dostępne, ale kto zająłby się np. niedochodową humanistyką?Skrzecząca rzeczywistośćZ dotychczasowych regulacji prawnych bynajmniej nie wynika obligatoryjność istnienia bibliotek publicznych w gminach. "W zakresie nie uregulowanym ustawą - cytuję art. 2 projektowanej ustawy - do bibliotek stosuje się odpowiednio przepisy ustawy o organizowaniu i prowadzeniu działalności kulturalnej". A ta ostatnia pozwala w pewnych okolicznościach zlikwidować placówkę bez podania przyczyn. Biblioteki nie są zbytnio kochane przez większość samorządów - to wiemy nie od dziś. Nieprzypadkowo o ponad 7 procent zmalała liczba bibliotek w Polsce. Naprawdę zresztą straty w bibliotekarstwie publicznym są większe, gdyż w wielu bibliotekach nie dokonuje się uzupełnień księgozbioru o nowości, co w końcu prowadzi do utraty czytelników. Zakupy książek, czemu zresztą nie można zbytnio się dziwić, zawsze będą mniej ważne od pomocy miejscowej lecznicy czy szkole lub budowy wodociągu. A rzeczywistość skrzeczy. Przed dwoma laty Organizacja ds. Współpracy Gospodarczej i Rozwoju (OECD) przeprowadziła badania, których wynik jest dla nas kompromitujący. 72 proc. Polaków uznanych zostało za niepiśmiennych! Nie znaczy to, że są analfabetami, lecz m.in. nie są w stanie zrozumieć nie tylko przekazu radiowego czy telewizyjnego, ale i pojąć instrukcji obsługi jakiegoś urządzenia, dodajmy - mało skomplikowanego, czy wykonać prostych zadań obliczeniowych korzystając z przedstawionych objaśnień. Dla porównania, w Szwecji niepiśmiennych - w rozumieniu Organizacji ds. Współpracy Gospodarczej i Rozwoju - jest tylko 26 proc. Marnym dla nas pocieszeniem są nieoczekiwanie złe rezultaty tych badań przeprowadzonych w Szwajcarii (58 proc. niepiśmiennych). - Pieniądze wydaje się u nas nierzadko na bardzo wątpliwe działania kulturalne - z żalem mówi Jerzy Maj. - A biblioteka ma w sobie element homeostatu. Wystarczy zgromadzić trochę książek, znaleźć lokal, wywiesić szyld z godzinami otwarcia i zaraz zjawią się czytelnicy. Oczywiście, przyciągnie ich nie sama biblioteka, lecz książka, literatura, wartości w niej tkwiące. Jeśli tu będziemy skąpili pieniędzy albo wydawali je, jak dotąd, bez ładu i składu - efekty będą opłakane. To może duże słowa, ale półanalfabetów w zjednoczonej Europie nikt nie potrzebuje.Posłowie najprawdopodobniej uchwalą nową ustawę o bibliotekach. Jej projekt zapisany jest na jedenastu stronach maszynopisu. Szeleszczących wyjątkowo głośno. KRZYSZTOF MASŁOŃ [/INST] Sejm ma rozpatrzyć ustawę o bibliotekach opracowaną według projektu rządowego. Alternatywny społeczny projekt ustawy o bibliotekach został odrzucony przez Ministerstwo Kultury i Sztuki. Zdaniem jednego z twórców społecznego projektu nowa ustawa kodyfikuje jedynie stan istniejący. Tymczasem społeczny projekt ustawy wprowadzał nową formę organizacyjną bibliotek. Przewidywał ustanowienie pełnomocnika rządu ds. bibliotek, usytuowanego ponad resortami. Kładł nacisk na informatyzację wszystkich bibliotek, która umożliwiłaby lepszą współpracę między poszczególnymi placówkami, oraz proponował, aby współpraca bibliotek była finansowana ze środków budżetowych przeznaczonych na naukę. </s>
<s>[INST] Streść podany po dwukropku tekst: SEJM UCHWALIŁCel - poprawa bezpieczeństwaNowy kodeks drogowySTANISŁAW SOBOŃSejm uchwalił 25 kwietnia 1997 r. ustawę - Prawo o ruchu drogowym. Teraz musi ją jeszcze rozpatrzyć Senat. Zamieszczamy dziś dokończenie omówienia tego aktu prawnego. Pierwszą cześć opublikowaliśmy wczoraj.Tablice i dowody rejestracyjneAby zarejestrować pojazd, właściciel będzie musiał przedstawić dowód jego własności, kartę pojazdu (jeżeli była wydana dla niego), skrócony odpis świadectwa homologacji, decyzji zwalniającej z obowiązku homologacji albo zaświadczenie o pozytywnym wyniku badania technicznego, dowód rejestracyjny (jeżeli pojazd był zarejestrowany) i dowód odprawy celnej przywozowej, jeżeli był sprowadzony z zagranicy i jest rejestrowany po raz pierwszy. Nie określił jednak pełnego katalogu warunków i upoważnił ministra transportu i gospodarki morskiej do ich uzupełnienia w rozporządzeniu. Kodeks określił równocześnie warunki rejestracji czasowej pojazdu, które dotychczas były szczątkowo uregulowane w rozporządzeniu. Według nowych przepisów pojazd może być zarejestrowany czasowo w dwóch wypadkach. Pierwszy - to rejestracja z urzędu w razie konieczności sprawdzenia lub uzupełnienia dokumentów wymaganych do rejestracji. Drugi - to rejestracja na wniosek właściciela pojazdu dla wywozu pojazdu za granicę, przejazdu z miejsca zakupu lub odbioru pojazdu na terytorium Polski oraz przejazdu w związku z koniecznością przeprowadzenia badań homologacyjnych lub technicznych w stacji kontroli pojazdów albo naprawy. Pojazd może być zarejestrowany czasowo do 30 dni. Możliwe jest przedłużenie tego terminu o 14 dni, jednakże po jego upływie właściciel ma obowiązek zwrócić organowi rejestrującemu pozwolenie czasowe i tablice rejestracyjne. Kodeks wprowadził zakaz rejestracji pojazdów wykonanych (złożonych) poza wytwórnią. Chodzi tu o wszelkie pojazdy złożone we własnym zakresie, które w dotychczasowych przepisach nazywane były SAMAMI lub SKŁADAKAMI. Zakaz ten nie dotyczy pojazdu zbudowanego przy wykorzystaniu nadwozia, podwozia lub ramy konstrukcji własnej, którego markę określa się jako SAM. Jeśli więc ktoś sam wykona taki pojazd, nie będzie miał kłopotów z jego zarejestrowaniem. Zakaz nie dotyczy także pojazdu zabytkowego.Umożliwia się rejestrację pojazdów będących w dyspozycji zakładów lub wydzielonych jednostek wielozakładowych przez organ rejestrujący, właściwy ze względu na ich siedzibę, jeżeli ich kierownicy zostaną upoważnieni przez właścicieli do dokonania takich czynności. Jest to wyjątek od ogólnej zasady obowiązującej przy rejestracji pojazdów, przewidującej rejestrację na wniosek właściciela i przez organ właściwy ze względu na jego miejsce zamieszkania lub siedzibę. Określono też warunki wyrejestrowania pojazdu. Może nastąpić to tylko na wniosek jego właściciela w razie zniszczenia (kasacji) pojazdu, jeżeli przedstawi zaświadczenie o przekazaniu pojazdu do składnicy złomu wyznaczonej przez wojewodę, kradzieży, jeżeli złoży odpowiednie oświadczenie pod odpowiedzialnością karną za fałszywe zeznanie oraz wywozu pojazdu za granicę, jeżeli został tam zarejestrowany lub zbyty. Pojazd wyrejestrowany z powodu kasacji nie może być ponownie zarejestrowany. Oznacza to, że przestaną obowiązywać przepisy o czasowym lub stałym wycofaniu pojazdu z ruchu, które przewiduje obecnie rozporządzenie o rejestracji i ewidencji pojazdów. Na właścicielu ciążyć będą wszelkie opłaty do czasu wyrejestrowania pojazdu, a więc podatek od środków transportowych i ubezpieczenie OC.Pojazdy zostaną zaopatrzone w nowe tablice rejestracyjne. Kodeks przewiduje odpowiednią nowelizację ustawy o działalności gospodarczej w celu wprowadzenia koncesjonowania produkcji i dystrybucji tablic rejestracyjnych. Tablice te mają być produkowane według nowego wzoru, z uwzględnieniem standardów europejskich. Będą też odpowiednio zabezpieczone przed możliwością ich podrobienia. Koncesjonowanie produkcji i dystrybucji tablic rejestracyjnych nastąpi od 1 lipca 1998 r. Tablice rejestracyjne, dowód rejestracyjny i pozwolenie czasowe będą wydawane za opłatą, niezależnie od opłaty skarbowej za rejestrację pojazdu.Organem rejestrującym pojazdy będzie kierownik rejonowego urzędu rządowej administracji ogólnej. Może on powierzyć to zadanie w drodze porozumienia organom samorządu terytorialnego. W wypadku dużych miast, określonych w ustawie o zmianie zakresu działania niektórych miast oraz o miejskich strefach usług publicznych, zadania te przechodzą do właściwości organów gmin jako zadania zlecone. Praktycznie więc rejestracją pojazdów będą się zajmować nadal samorządy.Zostanie utworzona centralna ewidencja pojazdów oraz właścicieli i posiadaczy pojazdów. Wpisowi do ewidencji podlegać będzie każdy zarejestrowany pojazd. Będą w niej dane o pojeździe, jego kolejnych właścicielach i posiadaczach oraz o zawartych przez te osoby umowach obowiązkowego ubezpieczenia OC. Ewidencja będzie prowadzona od 1 lipca 1998 r. przez jednostkę podległą ministrowi spraw wewnętrznych i administracji. Przepisy nie określają bliżej warunków jej funkcjonowania, lecz odsyłają do rozporządzenia ministra. Karta pojazduNowe przepisy przewidują wprowadzenie karty pojazdu jako dodatkowego, obok dowodu rejestracyjnego, dokumentu. Karta będzie wydawana przez producenta lub importera na każdy nowy pojazd samochodowy wprowadzony do obrotu handlowego w Polsce, a następnie przekazywana jego właścicielowi. Przy sprzedaży będzie przekazywana kolejnemu właścicielowi. W karcie będzie zapisywana historia pojazdu. Na pojazd sprowadzony z zagranicy i tam zarejestrowany właściciel otrzyma kartę pojazdu przy pierwszej rejestracji w Polsce. Przepisy te wejdą w życie od 1 lipca 1998 r. Właścicielom pojazdów zarejestrowanych przed dniem wejścia tego obowiązku w życie karty mogą być wydane po podjęciu takiej decyzji przez ministra transportu i gospodarki morskiej. Wówczas warunki i terminy w jakich to nastąpi, zostaną określone w drodze rozporządzenia.Badania techniczne Zmieniły się terminy okresowych badań technicznych niektórych pojazdów. Pojazdy przeznaczone do nauki jazdy i egzaminowania podlegać będą okresowym badaniom technicznym co 6 miesięcy, a pojazdy marki SAM nowego typu oraz przystosowane do zasilania gazem - corocznie. Badanie techniczne pojazdu będzie można przeprowadzić w stacji kontroli pojazdów w całym kraju, a nie tylko w województwie, jak proponowano poprzednio. Poza tymi zmianami, określono wyraźnie warunki wydawania upoważnień do przeprowadzania badań technicznych przez stacje kontroli pojazdów, wydawania i cofania uprawnień diagnostom do wykonywania badań technicznych oraz środki nadzoru wojewody nad stacjami i diagnostami. W razie cofnięcia diagnoście uprawnienia do wykonywania badań technicznych wydanie ponownego nie może nastąpić wcześniej niż po upływie 2 lat od dnia, w którym decyzja o cofnięciu stała się ostateczna. Stacje kontroli pojazdów działające w dniu wejścia w życie ustawy na podstawie dotychczasowych przepisów uważa się za spełniające wymagania przewidziane w kodeksie w terminach określonych w wydanych im upoważnieniach. Osoby wykonujące czynności diagnosty w dniu wejścia w życie kodeksu na podstawie dotychczasowych przepisów uważa się za spełniające wymagania określone w kodeksie.Prawa jazdy Wzorem rozwiązań istniejących w państwach Unii Europejskiej, w każdej z istniejących obecnie kategorii prawa jazdy zostały wyodrębnione podkategorie. Kategoria podstawowa prawa jazdy uprawnia do kierowania pojazdem w nim określonym bez ograniczeń, a podkategoria - z ograniczeniami. I tak, prawo jazdy kat. A uprawnia do kierowania każdym motocyklem, a kat. A1 tylko motocyklem o pojemności skokowej silnika nie przekraczającej 125 cm sześc. i o mocy nie większej niż 11 kW. Prawo jazdy kat. B uprawnia do kierowania pojazdami samochodowymi o dopuszczalnej masie całkowitej (dmc) nie przekraczającej 3,5 t, z wyjątkiem autobusów i motocykli, oraz tymi pojazdami z przyczepą o dmc nie przekraczającej masy własnej pojazdu ciągnącego, jeżeli łączna dmc zespołu tych pojazdów nie przekracza 3,5 t, a także ciągnikiem rolniczym lub pojazdem wolnobieżnym, natomiast kat. B1 - trójkołowym lub czterokołowym pojazdem samochodowym o masie własnej nie przekraczającej 550 kg i pojemności silnika spalinowego o zapłonie iskrowym większej niż 50 cm sześc., z wyjątkiem autobusów i motocykli. Prawo jazdy kat. C uprawnia do kierowania pojazdem samochodowym o dmc przekraczającej 3,5 t, z wyjątkiem autobusów, oraz ciągnikiem rolniczym, natomiast kat. C1 - pojazdem samochodowym o dmc przekraczającej 3,5 t i nie większej niż 7,5 t, ciągnikiem rolniczym i pojazdem wolnobieżnym, z wyjątkiem autobusów. Prawo jazdy kat. D uprawnia do kierowania autobusem, ciągnikiem rolniczym i pojazdem wolnobieżnym, natomiast kat D1 - autobusem przeznaczonym konstrukcyjnie do przewozu nie więcej niż 17 osób, łącznie z kierowcą, oraz ciągnikiem rolniczym i pojazdem wolnobieżnym. Nie wprowadzono podkategorii w kategorii T. Ustalono też, że kat. C1+E uprawnia do kierowania zespołem pojazdów o dmc nie przekraczającej 12 t, składającym się z pojazdu ciągnącego określonego w kat. C1 i przyczepy o dmc nie przekraczającej masy własnej pojazdu ciągnącego, a kategoria D1+E - do kierowania zespołem pojazdów o dmc nie przekraczającej 12 t, składającym się z pojazdu ciągnącego określonego w kat. D1 i przyczepy o dmc nie przekraczającej masy własnej pojazdu ciągnącego. Dopuszczono też możliwość kierowania pojazdami przez osoby nie posiadające do tego uprawnień. Chodzi tu o odbywających naukę jazdy pod nadzorem instruktora lub egzamin państwowy pod nadzorem egzaminatora. Regulacje te likwidują lukę, która istnieje w dotychczasowych przepisach. Warunkiem uzyskania prawa jazdy wyższych kategorii (C, C1, D lub D1), jest posiadanie prawa jazdy kat. B. Nie zmieniły się wymagania wiekowe dla osób ubiegających się o prawo jazdy kategorii B. Osoby, które nie ukończyły 18 lat, mogą uzyskać prawo jazdy kat. A, A1, B, B1 i T tylko za zgodą rodziców lub opiekunów. Kierujący może posiadać tylko jedno ważne krajowe prawo jazdy lub pozwolenie do kierowania tramwajem.Organem wydającym prawa jazdy będzie kierownik rejonowego urzędu rządowej administracji ogólnej. Zadania w zakresie wydawania praw jazdy może on powierzyć w drodze porozumienia organom samorządu terytorialnego. W wypadku dużych miast, określonych w ustawie o zmianie zakresu działania niektórych miast oraz o miejskich strefach usług publicznych, zadania te przechodzą do właściwości organów gmin jako zadania zlecone. Praktycznie więc sprawami związanymi z wydaniem prawa jazdy, będą zajmować sie nadal samorządy.Odmiennie niż dotychczas określono uprawnienia cudzoziemca do kierowania pojazdem w czasie dłuższego pobytu na terytorium Polski. Jeżeli posiada prawo jazdy, wydane za granicą zgodnie z konwencją o ruchu drogowym, może kierować pojazdem rodzaju określonego w prawie jazdy przez 6 miesięcy od dnia rozpoczęcia stałego lub czasowego pobytu w Polsce. Może ubiegać się też o wydanie polskiego prawa jazdy. Podstawą do wydania jest zawsze krajowe prawo jazdy. Jeżeli prawo jazdy nie będzie odpowiadać wymaganiom powołanej konwencji, musi zdać egzamin państwowy w części teoretycznej oraz przedłożyć uwierzytelnione tłumaczenie zagranicznego prawa jazdy. Analogiczne zasady dotyczą obywatela polskiego, który uzyskał prawo jazdy za granicą, a następnie powrócił do Polski. Kierujący samochodem ciężarowym lub zespołem pojazdów o dmc powyżej 24 t musi posiadać, oprócz prawa jazdy, świadectwo kwalifikacji. Powinien więc spełnić warunki przewidziane dla jego wydania (m. in. posiadać prawo jazdy odpowiedniej kategorii przez 3 lata, przejść badania lekarskie i psychologiczne). Kierujący pojazdem przewożącym materiały niebezpieczne musi odbyć specjalistyczny kurs.Osoby, które ukończyły 18 lat, nie muszą mieć karty rowerowej, motorowerowej lub woźnicy. Obowiązek ich posiadania dotyczy wyłącznie dzieci i młodzieży do 18 lat.Tworzy się centralną ewidencję osób posiadających uprawnienia do kierowania pojazdami. W ewidencji znajdzie się każdy, kto uzyska uprawnienie do kierowania pojazdem. Ewidencję będzie prowadzić jednostka podległa ministrowi spraw wewnętrznych i administracji. Przepisy nie określają bliżej warunków jej funkcjonowania, lecz odsyłają do rozporządzenia ministra. Ewidencja zacznie działać 1 lipca 1998 r.Szkolenie kierowcówZmiany mają charakter zasadniczy. Kodeks przewiduje, iż szkolenie kandydatów na kierowców może być prowadzone tylko w jednostkach lub szkołach spełniających określone warunki i posiadających zezwolenie kierownika rejonu. Wśród warunków wymienia się posiadanie: odpowiedniego lokalu; wyposażenia dydaktycznego; pojazdu przystosowanego do nauki jazdy; placu manewrowego. Jednostka szkoląca ma obowiązek zatrudnienia co najmniej jednego instruktora, chyba że osoba fizyczna prowadząca taką działalność sama jest instruktorem. Określono równocześnie kompetencje nadzorcze kierownika rejonu nad tymi jednostkami. W razie stwierdzenia naruszenia warunków przewidzianych dla jednostek szkolących, prowadzenia szkolenia niezgodnie z przepisami oraz wydania zaświadczenia o ukończeniu szkolenie niezgodnie ze stanem faktycznym organ ten będzie miał obowiązek cofnięcia zezwolenia na prowadzenie szkolenia. W razie cofnięcia zezwolenia z dwóch ostatnich powodów ponowne nie może być wydane wcześniej niż po upływie 2 lat od dnia, w którym decyzja o cofnięciu stała się ostateczna. Ośrodki szkolenia i szkoły prowadzące działalność szkoleniową na podstawie dotychczasowych przepisów będą mogły ją kontynuować przez rok od dnia wejścia kodeksu w życie. Po tym terminie, jeżeli zamierzają nadal prowadzić szkolenie kierowców, muszą spełnić nowe warunki. Osoba ubiegająca się o prawo jazdy lub pozwolenie do kierowania tramwajem może rozpocząć szkolenie najwcześniej trzy miesiące przed osiągnięciem wieku wymaganego dla danej kategorii prawa jazdy lub pozwolenia. Jeżeli jest nią uczeń szkoły, której program nauczania obejmuje szkolenie osób ubiegających się o prawo jazdy, okres ten wynosi 12 miesięcy.W związku z wprowadzeniem nowych wymagań dla kandydatów na kierowców oraz nowych warunków szkolenia osoby od 17 do 18 lat ubiegające się o prawo jazdy kategorii B, które ukończyły wymagane szkolenie lub w nim uczestniczą 1 lipca 1998 r., uważa się za spełniające wymagania w zakresie wieku. Również osoby ubiegające się o prawo jazdy kategorii C lub D, które ukończyły wymagane szkolenie lub uczestniczą w nim 1 lipca 1998 r., uważa się za spełniające wymagania w zakresie wieku. Osoby te nie muszą też posiadać prawa jazdy kategorii B.Kodeks określił też dodatkowe wymagania wobec instruktorów. Instruktorem może być osoba, która ma co najmniej wykształcenie średnie, posiada uprawnienie do kierowania pojazdem rodzaju objętego nauczaniem przez co najmniej 3 lata, potwierdziła wymagany stan zdrowia i predyspozycje psychiczne w odpowiednim orzeczeniu, ukończyła kurs kwalifikacyjny w jednostce upoważnionej przez wojewodę, zdała egzamin przed komisją powołaną przez wojewodę, nie była karana wyrokiem sądu lub orzeczeniem kolegium do spraw wykroczeń za przestępstwa lub wykroczenia przeciwko bezpieczeństwu w ruchu lądowym i została wpisana do ewidencji instruktorów prowadzonej przez kierownika rejonu. Instruktorzy zostali objęci kontrolnymi badaniami lekarskimi tak jak kierowcy. Powinni posiadać też świadectwo kwalifikacji. Instruktor może być skreślony z ewidencji przez kierownika rejonu, jeżeli przestał spełniać warunki przewidziane dla instruktorów, nie przedstawił orzeczenia lekarskiego z badań kontrolnych o braku przeciwwskazań zdrowotnych do wykonywania czynności instruktora, nie zdał egzaminu przed komisją wojewody w wyznaczonym terminie oraz dopuścił się rażącego naruszenia przepisów obowiązujących w zakresie szkolenia kierowców. Po skreśleniu instruktora z powodu rażącego naruszenia przepisów z zakresu szkolenia ponowny wpis do ewidencji nie może być dokonany wcześniej niż po upływie 2 lat od dnia, w którym decyzja o skreśleniu stała się ostateczna. Nadzór nad szkoleniem sprawuje kierownik rejonu. Może on kontrolować dokumentację związaną ze szkoleniem oraz skierować instruktora, w uzasadnionych sytuacjach, na egzamin kontrolny. Wykładowcy i instruktorzy, którzy uzyskali uprawnienia na podstawie dotychczasowych przepisów, będą mogli wykonywać swoje funkcje po wejściu kodeksu w życie, jeżeli spełniają nowe wymagania w zakresie wykształcenia, prawa jazdy, niekaralności i zostali wpisani do ewidencji instruktorów. W ciągu 6 miesięcy od dnia wejścia kodeksu w życie muszą zdać egzamin dla instruktorów, jeżeli zamierzają dalej wykonywać ten zawód (nie będzie już wykładowcy).Egzaminy państwoweEgzaminy państwowe na prawo jazdy kat. A, B, C i D będą przeprowadzane w wojewódzkich ośrodkach ruchu drogowego, zlokalizowanych w miastach wojewódzkich. W razie potrzeby mogą być przeprowadzane również w miastach powyżej 100 tys. mieszkańców. Na prawo jazdy kat. T oraz na kartę rowerową, motorowerową i woźnicy egzaminy będą przeprowadzane w jednostce szkolącej, szkole lub innym miejscu wyznaczonym przez kierownika rejonu. Kodeks przewiduje utworzenie przez wojewodów, w ciągu 6 miesięcy od dnia wejścia ustawy w życie, wojewódzkich ośrodków ruchu drogowego. Ośrodki te będą zajmowały się organizowaniem egzaminów. Mogą też wykonywać inne zadania z zakresu bezpieczeństwa ruchu. Tym samym zakończą organizowanie egzaminów wojewódzkie ośrodki egzaminacyjne, prowadzone przez różne podmioty na zlecenie wojewodów. Ośrodki egzaminowania działające w dniu wejścia w życie ustawy na podstawie dotychczasowych przepisów uważa się za spełniające wymagania określone w kodeksie w ciągu 6 miesięcy od dnia jego wejścia w życie.Egzaminy państwowe ze wszystkich kategorii prawa jazdy, z wyjątkiem kategorii T, będą przeprowadzane przez egzaminatorów zatrudnionych przez dyrektora wojewódzkiego ośrodka ruchu drogowego na podstawie umowy o pracę, a na pozostałe uprawnienia - przez kierownika rejonu na podstawie umowy zlecenia. Wprowadzono dodatkowe warunki dla egzaminatorów. Kandydat na egzaminatora ze wszystkich kategorii prawa jazdy musi posiadać prawo jazdy kat. B przez co najmniej 6 lat, uprawnienie do kierowania pojazdem rodzaju objętego egzaminowaniem przez co najmniej rok oraz wymagany stan zdrowia i predyspozycje psychiczne, potwierdzone odpowiednimi orzeczeniami. Egzaminatorzy, tak jak instruktorzy, zostali objęci kontrolnymi badaniami lekarskimi. Egzaminatorzy z prawa jazdy kategorii T oraz pozwolenia do kierowania tramwajem zostali potraktowani nieco łagodniej. Nie muszą mieć wyższego wykształcenia, ukończyć kursu kwalifikacyjnego i uczestniczyć w egzaminach państwowych w charakterze obserwatorów oraz przeprowadzać egzaminów pod kierunkiem egzaminatorów. Ustawodawca zrezygnował z określania wieku, w którym można starać się o uprawnienia egzaminatora oraz zakończyć pełnienie tej funkcji. Egzaminator, który zostanie wpisany do ewidencji egzaminatorów, otrzyma odpowiednią legitymacje. Zwiększono też nadzór wojewodów nad egzaminatorami. Wojewoda ma obowiązek skreślenia egzaminatora z ewidencji, jeżeli przestał spełniać określone warunki, nie odbył okresowego szkolenia, nie przedstawił orzeczenia z badań kontrolnych o braku przeciwwskazań zdrowotnych do wykonywania czynności egzaminatora, nie zdał egzaminu przed odpowiednią komisją w wyznaczonym terminie lub naruszył zasady egzaminowania. W razie skreślenia egzaminatora z ewidencji z powodu naruszenia zasad egzaminowania ponowny wpis nie może nastąpić wcześniej niż po upływie 2 lat od dnia, w którym decyzja o skreśleniu stała się ostateczna. Egzaminatorzy, którzy uzyskali uprawnienia do egzaminowania na podstawie dotychczasowych przepisów, zachowują te uprawnienia nadal. Przez 10 miesięcy od dnia wejścia kodeksu w życie mogą jeszcze pełnić swoje funkcje na podstawie umowy zlecenia. Na kartę rowerową i motorowerową nie będzie już egzaminów, lecz tylko sprawdzenie kwalifikacji przez nauczycieli wychowania komunikacyjnego upoważnionych przez dyrektorów szkół lub policjantów posiadających specjalistyczne przeszkolenie z ruchu drogowego. Karty te będą wydawane bezpłatnie przez dyrektorów szkół podstawowych i ponadpodstawowych.Do lekarza i psychologaW przepisach o badaniach lekarskich skonkretyzowano zakres osób objętych obowiązkiem przeprowadzania badań kontrolnych (dotychczas okresowych). Zamiast obecnego określenia "osoby wykonujące zawód kierowcy", które powodowało kłopoty interpretacyjne, ustalono, że obowiązek ten będzie dotyczył kierowcy pojazdu silnikowego o dmc powyżej 7,5 t, pojazdu przewożącego materiały niebezpieczne i uprzywilejowanego, autobusu oraz kierowcy przewożącego zarobkowo osoby na własny lub cudzy rachunek. Terminy badań poszczególnych kierowców uzależniono od rodzaju uprawnień do kierowania pojazdami. Badaniami lekarskimi objęto także kandydatów na egzaminatorów i instruktorów, a kontrolnymi egzaminatorów i instruktorów.Badaniami psychologicznymi zostali objęci kierujący, o których mowa wyżej, przy ubieganiu się o wydanie świadectwa kwalifikacji, kandydaci na instruktorów i egzaminatorów oraz kierujący będący sprawcami wypadków drogowych, w których jest zabity lub ranny.Określono też zasady przeprowadzania badań kierowców w celu ustalenia zawartości w organizmie alkoholu lub środka działającego podobnie do alkoholu. Przyjęto, iż badanie na zawartość w organizmie alkoholu będzie przeprowadzane przy użyciu urządzeń elektronicznych dokonujących pomiaru stężenia alkoholu w wydychanym powietrzu. Jeżeli nie będzie to możliwe, bada się krew lub mocz. Mogą być one przeprowadzone również w razie braku zgody kierującego, o czym należy go uprzedzić. Analogiczna zasada obowiązuje przy ocenie obecności w organizmie środka działającego podobnie do alkoholu (np. narkotyków). Warunki i sposób przeprowadzania badań określi rozporządzenie ministra zdrowia i opieki społecznej. W razie uczestniczenia w wypadku drogowym, w którym jest zabity lub ranny, kierujący jest poddawany obowiązkowo badaniu na zawartość w organizmie alkoholu lub środka działającego podobnie. Poza kierującym pojazdem, badaniu temu może być poddana także inna osoba, jeżeli zachodzi podejrzenie, że mogła kierować pojazdem uczestniczącym w wypadku drogowym. Osoby te mają jednak prawo żądać przeprowadzenia badań na podstawie krwi lub moczu. Uprawnienia drogówkiPolicja otrzymała nowe uprawnienia. Będzie kontrolować przewóz materiałów niebezpiecznych oraz naciski osi i masy pojazdów. W razie stwierdzenia nieprawidłowości policjant będzie miał prawo uniemożliwić kierującemu dalszą jazdę pojazdem. Takie same uprawnienia będzie miał także w razie nieokazania przez kierującego dokumentu stwierdzającego zawarcie umowy ubezpieczenia OC lub opłacenie składki tego ubezpieczenia oraz kierowania pojazdem przez osobę nie posiadającą uprawnień. Pojazdy te będą usuwane lub przemieszczane na odpowiednie parkingi, jeżeli nie będzie możliwości ich zabezpieczenia w inny sposób. Będzie miał też prawo żądać, aby osoba, wobec której zachodzi podejrzenie, że mogła kierować pojazdem pod wpływem alkoholu, poddała się badaniu w celu ustalenia zawartości w organizmie alkoholu lub środka działającego podobnie. Policja nadal będzie prowadzić ewidencję kierowców naruszających przepisy ruchu drogowego. Za konkretne naruszenie kierujący może otrzymać od 1 do 10 punktów. Okresem rozliczeniowym jest rok liczony od dnia pierwszego naruszenia. Punkty wpisane do ewidencji usuwa się po upływie roku. Kierowca, który zgromadził określoną liczbę punktów, może uczestniczyć na własny koszt w specjalnym szkoleniu, aby zmniejszyć swój dorobek. Jeśli tego nie uczyni, zostanie skierowany na egzamin kontrolny po przekroczeniu limitu 24 punktów, którego celem jest sprawdzenie kwalifikacji do prowadzenia pojazdu (zdanie egzaminu przewidzianego dla kierującego pojazdem określonej kategorii). Młodemu kierowcy, a więc temu, który w ciągu roku od dnia wydania po raz pierwszy prawa jazdy zgromadził 20 punktów za naruszenie przepisów ruchu drogowego, zostanie cofnięte bezpowrotnie uprawnienie do kierowania pojazdem. Wówczas będzie musiał zaczynać wszystko od początku, a więc odbyć szkolenie i zdać egzamin państwowy. Nowy kodeks drogowy rozszerzył znacznie katalog przyczyn zatrzymania prawa jazdy. Poza dotychczasowymi, policjant będzie mógł zatrzymać prawo jazdy, gdy wobec kierującego pojazdem wydane zostało postanowienie lub decyzja o jego zatrzymaniu, orzeczono zakaz prowadzenia pojazdów lub wydano decyzję o cofnięciu prawa jazdy oraz po zgromadzeniu przewidzianej liczby punktów karnych za naruszenie przepisów ruchu drogowego: 20 punktów przez młodego kierowcę i 24 punktów przez pozostałych. Policjant będzie mógł zatrzymać dowód rejestracyjny pojazdu również w razie uzasadnionego przypuszczenia, że dane w nim zawarte nie odpowiadają stanowi faktycznemu. Dowód rejestracyjny pojazdu zarejestrowanego za granicą, zatrzymany w sytuacjach przewidzianych w kodeksie, przechowuje się w odpowiedniej jednostce policji przez 7 dni, a następnie przekazuje przedstawicielstwu państwa, w którym jest zarejestrowany. Nie dotyczy to podejrzenia o podrobienie lub przerobienie dokumentu oraz braku dokumentu stwierdzającego zawarcie umowy OC.Autor jest głównym legislatorem w Kancelarii Sejmu [/INST] 25 kwietnia Sejm uchwalił ustawę-Prawo o ruchu drogowym. Ustawa czeka teraz na przyjęcie przez Sejm.Ustawa wprowadza zmiany w następujących kwestiach:1. Rejestracja pojazduAby zarejestrować pojazd należy dostarczyć podane w ustawie dokumenty.2. Wyrejestrowanie pojazduNastępuje na wniosek właściciela.3. Wprowadzenie karty pojazduWprowadzono kartę pojazdu jako dodatkowy dokument. Będzie on wydawany przez producenta lub importera każdego nowego auta.4. Badania techniczneZostały zmienione terminy okresowych badań technicznych.5. Prawa jazdyW każdej kategorii prawa jazdy zostały wyodrębnione podkategorie, które ograniczają uprawnienia do kierowania danym pojazdem.6. Szkolenie kierowcówSzkolenia kierowców mogą być przeprowadzane wyłącznie w instytucjach posiadających wymagane uprawnienia i zatrudniających odpowiednio przeszkolonych instruktorów.7. Egzaminy państwoweEgzaminy na prawo jazdy przeprowadzone będą w wojewódzkich ośrodkach ruchu drogowego.8. Badania lekarskieBadania lekarskie będą musiały przechodzić osoby kierujące pojazdem silnikowym o dmc powyżej 7,5 t, kandydaci na instruktorów i egzaminatorów, kierujący pojazd uprzywilejowany i przewożący materiały niebezpieczne.9. Uprawnienia drogówkiPolicja będzie kontorlować przewóz materiałów niebezpiecznych oraz naciski osi i masy pojazdów. W razie wykrycia jakichkolwiek nieprawidłowości policjant będzie mógł zabornić dalszej jazdy kierującemu pojazdem. Policja nadal będzie prowadzić ewidencję kierowców naruszających przepisy ruch drogowego. </s>
<s>[INST] Streść podany po dwukropku tekst: MULTIPLEKSYW ciągu kilku lat przybędzie 800 sal - Szansa dla filmów artystycznychInwazja kinowych molochówMultipleksy oferują kinomanom supernowoczesne, klimatyzowane sale z wygodnymi fotelami i najwyższej jakości sprzętem projekcyjnym oraz dźwiękiem stereoFOT. PIOTR KOWALCZYKBARBARA HOLLENDERMultipleksy - wielkie kinowe molochy z co najmniej ośmioma, a czasem nawet dwudziestoma salami - zrewolucjonizowały rynek kinowy na świecie. Od dwóch lat pojawiają się także w Polsce. Już mogą odwiedzać je widzowie Warszawy i Poznania, a niedawno uroczystym pokazem "Patrioty" zainaugurował swoją działalność multipleks "Gemini" w Gdyni.Czterech aktywnych"Gemini" jest drugim, po warszawskim, polskim multipleksem należącym do firmy Silver Screen World Cinemas. Ma ona jeszcze w tym roku otworzyć kolejne, tym razem dziesięciosalowe kino w centrum Łodzi. Rok 2001 przyniesie następne - w Krakowie i Gdańsku. W ciągu czterech lat firma zamierza uruchomić łącznie 15 obiektów wielokinowych.Poważnym inwestorem jest firma Multikino. To ona właśnie w lipcu 1998 roku otworzyła pierwszy, dziesięciosalowy polski multipleks w Poznaniu. Dzisiaj Multikino jest także właścicielem obiektu na warszawskim Ursynowie, buduje kolejne w Zabrzu, Gdańsku i Krakowie. Do 2004 roku zapowiada otwarcie 15 kin w całej Polsce.Południowoafrykański Ster Century dysponuje dwoma kinami - 13-salową "Promenadą" w Warszawie oraz 9-salową "Koroną" we Wrocławiu. W trakcie budowy są dwa inne multipleksy tej firmy - "Galeria Mokotów" w Warszawie oraz w podstołecznych Jankach. W planach firmy są kolejne obiekty - w Katowicach, Wrocławiu, Warszawie, Szczecinie. Krakowie, Łodzi i Bydgoszczy.Weszła też na polski rynek bardzo prężna firma izraelska Cinema City, która działa u nas pod nazwą I.T.I.T. Swoje pierwsze wielkie kino I.T.I.T. otworzy w kompleksie Best Mall na warszawskiej Sadybie we wrześniu. Będzie ono miało 12 ekranów (łącznie 2600 miejsc), obok znajdzie się też eksperymentalne kino IMAX. Za rok ma powstać kino w Krakowie, w ciągu trzech lat planowanych jest kolejnych 10-15 inwestycji w innych dużych miastach.Te cztery firmy są w Polsce najaktywniejsze. Ale naszym rynkiem interesuje się jeszcze kilka innych firm specjalizujących się w budowie multipleksów.Powstanie wielosalowych molochów kinowych ożywiło rynki filmowe w wielu krajach. W Wielkiej Brytanii pierwszy multipleks zbudowano w 1985 roku, dzisiaj jest ich już ponad 150. Dynamicznie rozwijają się multipleksy w Niemczech; w samym Berlinie przybyło w ostatnich latach 30 takich obiektów. Multipleksy sprawiły, że frekwencja w kinach Europy Zachodniej gwałtownie wzrosła. Jak będzie w Polsce?Raj dla dystrybutorówWarto przypomnieć, że w latach 70. funkcjonowało w kraju ok. 2,5 tys. kin. W połowie lat 90. było ich już tylko 700, potem liczba ich stopniała do ok. 600. Dzięki multipleksom w ciągu najbliższych kilku lat przybędzie ok. 800 ekranów. I to w supernowoczesnych, klimatyzowanych salach z wygodnymi fotelami i najwyższej jakości sprzętem projekcyjnym i dźwiękiem stereo.Szef Warner Bros Poland Arkadiusz Pragłowski twierdzi, że multipleksy zmienią polski krajobraz filmowy. - Na naszym rynku - mówi - mamy z jednej strony wielkie sukcesy frekwencyjne "Titanica" czy polskich superprodukcji, z drugiej całą resztę, która musi zadowolić się mizernymi wynikami. Dzięki powstaniu nowoczesnych kin wielosalowych znikną tak duże dysproporcje. Dzisiaj wiele tytułów schodzi z ekranów po dwóch tygodniach, bo wypychają je filmy nowsze, premierowe. W multipleksach, w mniejszych salach, będą mogły zarabiać na siebie przez wiele tygodni, a nawet miesięcy. Dzięki temu pojawi się coś w rodzaju "filmowej klasy średniej" - obrazy może nie przebojowe, ale osiągające przyzwoite wyniki.Pragłowski uważa też, że powstanie multipleksów wzbogaci repertuar: - Warner Bros. ma bogatą ofertę. Wprowadzam na ekrany tylko kilkanaście tytułów rocznie, ponieważ nie chcę przedwcześnie zdejmować z kin własnych tytułów. Poza tym dotąd koncentrowałem się na hitach. Jeśli będę miał do dyspozycji niewielkie sale, będę mógł również wprowadzać filmy bardziej ambitne, w mniejszej liczbie kopii.W multipleksach szansę na sukces widzą także dystrybutorzy skromniejsi, oferujący filmy trudniejsze.- Tam, gdzie pojawiają się multipleksy, jest mi znacznie łatwiej znaleźć ekrany dla moich filmów - mówi znany dystrybutor Roman Gutek. - I nie chodzi wyłącznie o szansę, jaką stwarzają te kinowe molochy. Gdy wiele kopii filmowych zagospodarowywanych jest przez multipleksy, luźniej robi się w małych, tradycyjnych kinach. Już dzisiaj kierownicy kin z miast, w których są multikina, dzwonią z pytaniami o filmy.Małe kina zagubioneCzy multipleksy zagrożą istnieniu małych kin? Właściciele tradycyjnych obiektów muszą się ich obawiać, gdyż przy zbliżonej cenie biletów widz woli iść do kina nowoczesnego, o wysokiej jakości projekcji, z klimatyzowaną salą i wygodnymi fotelami. Jest oczywiste, że po to, by wytrzymać konkurencję, małe kina muszą się modernizować, dbać o wystrój sal, zmieniać fotele, jak to już dzieje się np. w warszawskim "Muranowie", ulepszać sprzęt projekcyjny. I to jest już jakaś korzyść.Ale czy nawet po takich inwestycjach utrzymają się? Ich dyrektorzy nie kryją zaniepokojenia. Przeciętny Amerykanin chodzi do kina 4-5 razy w ciągu roku, przeciętny Francuz, Niemiec czy Brytyjczyk - 3 razy w roku; Polak - mniej więcej raz na dwa lata. W ubiegłym roku mówiliśmy o wielkich sukcesach "Ogniem i mieczem" oraz "Pana Tadeusza". Filmy te zgarnęły 13 mln widzów. Ale ogólna liczba widzów zwiększyła się w stosunku do roku ubiegłego zaledwie o cztery miliony. Już z tego zestawienia widać, że w Polsce hity nie zwiększają kinowej frekwencji, raczej zabierają widzów innym tytułom. I zapewne trzeba będzie wielu lat, by to zmienić. Przede wszystkim dlatego, że z kina niemal odeszło średnie pokolenie; dla młodego - ceny biletów są relatywnie do kieszonkowego i zarobków bardzo wysokie, dla starszego - zupełnie niedostępne.Szansa dla polskiego kina?Gdy powstawały pierwsze multipleksy, szefowie firm twierdzili, że jest to również szansa dla polskiego kina. Dzisiaj trudno jeszcze ocenić, jak jest naprawdę. Dobrze radził sobie na ekranach film Olafa Lubaszenki "Chłopaki nie płaczą", pół roku grany był w Ster Cinema "Dług" Krzysztofa Krauzego. Ale oprócz nich w ostatnim czasie poza wielkimi produkcjami nie weszło na ekrany zbyt wiele atrakcyjnych polskich tytułów. Być może, rzeczywiście, w małych salach multipleksów uda się utrzymywać rodzimą produkcję dłużej niż kilka dni. Ale też nie ma co liczyć na cud.- U nas też obowiązują reguły rynkowe - mówi Mirosław Trębowicz, zastępca kierownika w kinie "Silver Screen". - Możemy utrzymywać filmy na ekranie, dopóki zarabiają pieniądze. Ponad miesiąc pokazywaliśmy komedię Olafa Lubaszenki "Chłopaki nie płaczą", jednak gdy frekwencja spada - tytuł zdejmujemy.Izabela Duda, dyrektor programowy "Silver Screen" zapewnia, że jej firma chce tworzyć repertuar dla każdego. Stara się, by na ekranach znalazło się zarówno kino akcji, jak i tytuły ambitniejsze.- Ale nie chcemy wyświetlać obrazów niedobrych, niezależnie od tego, czy są to produkcje amerykańskie czy polskie - mówi.Na ciekawą kwestię zwraca uwagę Urszula Malska, prezes ITI Cinema: - Może się i tak zdarzyć - mówi - że multipleksy odbiorą część widowni polskim superprodukcjom. "Ogniem i mieczem" czy "Pan Tadeusz" zajmowały po premierze większość dobrych ekranów w mieście. Człowiek, który chciał wówczas iść do kina, nie miał wielkiego wyboru. Multipleksy mają szeroką ofertę. W nowych warunkach następne polskie superprodukcje będą już musiały rywalizować z filmami zagranicznymi.Dzisiaj nowoczesność na kinowym rynku to niewątpliwie multipleksowe centra rozrywki. Większość krajów, może poza Francją, która się przed nimi broni, już poszła w tym kierunku. Ale na polskim rynku wprowadzeniu kinowych molochów ciągle jeszcze towarzyszy wiele pytań. Czy powstanie multipleksów zachęci Polaków do częstszego chodzenia do kina? Czy utrzymają się na rynku kina tradycyjne? Czy zmieni się na lepsze sytuacja polskich obrazów? I jak będzie wyglądał rynek kinowy poza wielkimi miastami, na prowincji, tam, gdzie multipleksy nie mają racji bytu? Na odpowiedzi trzeba będzie poczekać kilka lat. [/INST] Multipleksy zrewolucjonizowały rynek kinowy na świecie. Teraz pojawiają się też w Polsce. Są one szansą dla różnego rodzaju filmów, które będą mogły zarabiać na siebie w mniejszych salach. Z drugiej strony takie kompleksy stanowią zagrożenie dla małych kin. Trzeba poczekać kilka lat z odpowiedzią na pytanie, czy multipleksy w Polsce będą miały korzystny wpływ na rozwój kina. </s>
<s>[INST] Streść podany po dwukropku tekst: ANALIZAUzasadnienie orzeczenia jako środek wypowiedzi trzeciej władzy w debacie publicznej Być sędzią w trudnych czasachRYS. JACEK FRANKOWSKIEWA ŁĘTOWSKATo, co czynią sądy, w ewidentny sposób staje się elementem demokratycznego dyskursu. Do udziału w nim, poprzez media, pretenduje społeczeństwo.Nasze czasy wiążą się z podwyższeniem wymagań i oczekiwań co do legitymizacji działania każdej władzy, a więc także sądowniczej. Nie wystarcza już oświadczenie: działam w granicach i na podstawie prawa. Od każdej władzy, także sądowniczej, oczekuje się, że będzie się legitymizowała "w działaniu", a nie przez raz otrzymaną od ustawodawcy kompetencję. Takim czynnikiem legitymizującym jest transparencja (przezroczystość), uczytelnienie działania - wobec publiczności, społeczeństwa. Oznacza to, że tzw. zewnętrzna funkcja motywów - zazwyczaj przypisywana tylko wyrokom wyższych instancji, dzięki ich wpływowi na niższe instancje sądowe i publikacji orzeczeń - zaczyna oddziaływać także na szerszy krąg odbiorców, i to nie tylko ze sfer profesjonalnych. Odbiorcą i adresatem działań sądów są bowiem nie tylko strony i nie tylko profesjonaliści. Społeczeństwo interesuje obecnie bardziej działanie sądów, a pośrednikiem tu są media. W konsekwencji "zewnętrzna" funkcja uzasadnienia, utożsamiana dotychczas z oddziaływaniem poza granicami konkretnego procesu, ale zawsze wobec "swoich" - tj. innych sądów lub profesjonalnych prawników - swoiście demokratyzuje się. Rozszerza się bowiem grono osób aspirujących do tego, aby być objętymi działaniem tej funkcji. To, co czynią sądy, staje się w ewidentny sposób elementem demokratycznego dyskursu. Do udziału w nim, przez media, pretenduje społeczeństwo.Nie zamykać się w wieży z kości słoniowejW naszym kraju można często spotkać się z twierdzeniem, że "sędzia (sąd) przemawia poprzez wyrok i jego uzasadnienie". Twierdzenie to wypowiada się jako argument za wstrzemięźliwością w kontaktach sędziów (sądów) z mediami i w ogólności ze społeczeństwem. Innymi słowy, owo stwierdzenie ma służyć jako wyjaśnienie, a jednocześnie usprawiedliwienie odmowy udziału w społecznym dyskursie sądów. Jednakże rzadko dostrzega się, że jest to w pewnej mierze broń obosieczna. Staje się bowiem oczywiste, że wszystkie współcześnie zwiększone aspiracje, wymagania, oczekiwania - kierują się pod adresem uzasadnienia orzeczenia, które w ten sposób staje się jedynym środkiem wypowiedzi władzy sądowniczej w debacie publicznej. Rozszerzenie audytorium oczekującego na to, co napisano w uzasadnieniu (i to nie tylko w uzasadnieniu sądu wyższych instancji - tak np. przy sprawach głośnych terytorialnie), jest przyjmowane przez sądy ze zdziwieniem i traktowane jako atak na ich pozycję i poważna niedogodność. Jednak lekceważenie tego zjawiska przez sądy i sędziów jest błędem owocującym oskarżeniami sądów o arogancję, naraża je na krytykę, podważa legitymizację ich działania i daje pożywkę podejrzeniom o skostnienie, konserwatyzm i zamknięcie się w wieży z kości słoniowej. Inna sprawa, czy w warunkach zapaści sądownictwa (a tak jest właśnie w Polsce) akurat samo uzasadnienie wyroku może sprostać nowym zadaniom. Być może konieczne są tu jeszcze inne działania. Wtedy jednak zrezygnować wypadnie z wygodnej wymówki o wyroku jako jedynym medium, za pośrednictwem którego "wypowiada się" judykatywa.Legalizm biurokratyczny już nie wystarczaWspółcześnie nikogo nie przekonuje proste stwierdzenie, że jakieś rozstrzygnięcie jest "sprawiedliwe", "słuszne" czy nie podlegające krytyce, ponieważ jest "zgodne z prawem", bez próby przekonania wątpiącego, na czym owa "zgodność z prawem" polega. Taka motywacja spotyka się obecnie ze złym odbiorem społecznym, jako zdawkowa, powierzchowna, a nawet arbitralna. I nie można się dziwić. W końcu świadomość, iż interpretacja prawa (czytaj: tekstu) jest codziennością życia prawnego i że w związku z tym możliwe są różne sposoby rozumienia tego, co "jest prawem" - nie jest już właściwa tylko sędziom czy tylko ogółowi prawników. "Legalizm biurokratyczny", a więc powołanie się na czysto formalną zgodność czegoś z prawem - nie ma dziś siły przekonywania. Oczekuje się nie zwięzłej formuły: "prawo (ustawa, wyrok, decyzja) są legalne, a więc wszystko jest w porządku". Uzasadnienie musi przekonywać albo przynajmniej wskazywać na podjęcie starań. Ma to służyć uczytelnieniu społeczeństwu racji przemawiających za materialną legitymizacją i wskazaniu okoliczności faktycznych i prawnych to uzasadniających. Ponadto takie perswazyjne wyjaśnienie jest elementem obywatelskiego zdawania sprawy przez władzę - przed obywatelami. Zaniechanie w tym względzie jest odbierane jako arogancja władzy. Bo przecież sądy są - konstytucyjnie - trzecią władzą. Mają zatem obowiązki z racji pełnienia funkcji przypadającej im z tego tytułu. Funkcją tą jest uczestnictwo w zaprogramowanym w konstytucji mechanizmie "checks and balance" - a więc kontroli i równoważenia - innych władz. Ale "bycie władzą" pociąga za sobą ograniczenia, ciężary i niedogodności właściwe dla każdej władzy. Takim ograniczeniem jest obowiązek uczestnictwa w publicznym dyskursie, w zdawaniu sprawy społeczeństwu, aby oddalić od władzy (tu mam na myśli judykatywę) zarzut (czy podejrzenie) arbitralności.Grzech zaniedbaniaTwierdzenie to można zilustrować wieloma przykładami. Dotyczą one procesów, gdzie sądy motywujące swój werdykt - skądinąd dający się bronić - skoncentrowały się na argumentacji typu: "rozstrzygnięcie jest zgodne z obowiązującym prawem, wyłożonym przez nas zgodnie z zasadami sztuki prawniczej". Nie zadbały natomiast o dostępne wyłożenie tych zasad (sądząc, że są powszechnie znane). Dotyczy to np. procesów tzw. historycznych, odraczanych bezterminowo ze względu na stan zdrowia oskarżonego albo "łopatologicznego" wyjaśnienia sensu wydzielenia do odrębnego postępowania w sprawach niektórych oskarżonych. Sądy nie są świadome, że czasem ich dążność do wzmocnienia argumentacji przez mnożenie formalnych argumentów prawniczych osiąga (zwłaszcza przy podawaniu ustnych motywów wyroku) wręcz przeciwny skutek. Jest oczywiste, że w motywach pisemnych konieczne jest ustosunkowanie się do wszelkich kwestii zgłaszanych i podnoszonych w czasie procesu. Ale w wielkim historycznym procesie, gdzie przyczyną wyroku źle przyjętego przez publiczność była dowodowa bezradność sądu w kwestii indywidualizacji odpowiedzialności oskarżonych, osłabia się wręcz społeczną siłę przekonywania takiego wyroku, przywiązując w ustnych, publicznych motywach wiele wagi do wątku działania sprawców w obronie koniecznej. Inny problem to nieumiejętność czy niechęć sądów do przekonania, że np. w procesach "dziennikarskich", gdzie w oczywisty sposób pojawia się wątek prawa do informacji - ten aspekt jest brany pod uwagę. (O to, aby świadomość istnienia i doniosłości tego prawa zasadniczego stała się powszechna - zadbały już media i można być pewnym, że zostanie ono przypomniane w każdym procesie tego typu). Przypomnijmy słynne orzeczenie Sądu Najwyższego w kwestii tajemnicy dziennikarskiej. Krytyka - nawet ta dla sądów najżyczliwsza - nie kwestionowała tego ich rozumowania. Wykazywała jednak, że z uzasadnienia orzeczeń nie wynika, by sądy w ogóle brały pod uwagę aspekt praw człowieka i prawa do informacji, rozumianego z jednej strony jako znajdujące "prawnoczłowiecze" uzasadnienie wymagania społeczeństwa "do bycia poinformowanym" (art. 10 europejskiej konwencji o ochronie praw człowieka i podstawowych wolności). Podkreślić należy, że chodzi tu o coś więcej niż tylko "wolność słowa", bo o "prawo do informacji", którego beneficjentem jest ponadto nie jednostka, ale społeczeństwo. Z drugiej strony zarzucano sądom, że ochronę tajemnicy dziennikarskiej (bo o to przede wszystkim chodziło) redukują do "przywileju" żurnalistów. Uzasadnienie wyroku uznano więc za niedostateczne ze względu na niepodjęcie przez sąd rozważań w płaszczyźnie praw człowieka oraz nieprzeprowadzenie stosownych, wymaganych przez konwencję testów legalności ograniczeń istniejących w prawie wewnętrznym. Krytyka zatem dotyczyła raczej tego, czego w uzasadnieniu nie powiedziano, niż tego, co w nim zawarto. Być może zresztą, że stosowne rozumowania sąd nawet przeprowadził, tyle że o tym publiczności nie poinformował. Najprawdopodobniej nawet przy przeprowadzeniu oceny, której brak zarzucano, orzeczenie byłoby identyczne. Jednakże wstrzemięźliwość uzasadnienia nie przekonywała i ona właśnie była główną przyczyną krytyki. Działaniu sądu można więc było postawić zarzut biurokratycznego formalizmu.Można inaczejOczywiście można wskazać również przykłady odmienne, gdy sądy odważyły się na przełamanie dotychczasowej rutyny motywacyjnej i poszukały alternatywnych sposobów motywowania stanowiska, a to w imię dodatkowej legitymizacji zewnętrznej. I tak, przed kilkoma laty Trybunał Konstytucyjny zdecydował się na wprowadzenie (nowość w naszym kraju) publikacji zdań odrębnych. Niewątpliwie podniosło to jego autorytet, a jednocześnie uwiarygodniło przez wskazanie, jakie możliwości rozstrzygnięcia wchodziły w rachubę, a których nie przyjęto i dlaczego. W odniesieniu do podobnego postulatu zgłaszanego pod adresem sądów powszechnych słyszy się stareńki i oparty na kompletnym nieporozumieniu argument o rzekomej sprzeczności takiej możliwości z zasadą tajemnicy pokoju narad. Kolejny znany przykład dotyczy sędziego ogłaszającego wyrok w drastycznej politycznie sprawie (inspiratorzy zabójstwa ks. Popiełuszki). Uniewinnienie oskarżonych (w ocenie sądu: brak dowodów winy) spowodowało tumult na sali. Sędzia zareagował improwizowaną konferencją prasową, w czasie której wyjaśnił elementarne zasady postępowania sądowego. To, co uznano (biorąc za wyróżnik formę działania) za konferencję prasową, w istocie było próbą przedstawienia motywów ustnych w sposób bardziej przystępny i dostosowany do poziomu wątpliwości publiczności, dla której zrozumienie rutynowego uzasadnienia okazało się niewystarczające, nie rozumiejącej konsekwencji zasad in dubio pro reo, konsekwencji stanu non liquet i skutków nieprzełamania domniemania niewinności. Sędzia jednak osiągnął jeżeli nie akceptację, to przynajmniej powszechniejsze zrozumienie swoich racji i racji wymiaru sprawiedliwości.Z kolei orzekając o ważności wyborów prezydenckich w 1995 r., Izba Administracyjna, Pracy i Ubezpieczeń Społecznych SN zdecydowała się (a nie musiała) na pełną jawność postępowania. Nie dość, że sprawę rozpatrywano na rozprawie (co wynikało z decyzji samego sądu, który wszak mógł się tu ograniczyć do działań rutynowych: posiedzenie niejawne), że była ona transmitowana przez telewizję, ale jeszcze przy tej okazji opublikowano - znów wyłom w tradycji - zdania odrębne. W konsekwencji te działania przyniosły Izbie duże uznanie społeczne. Ta właśnie Izba zdecydowała się, przełamując w tym względzie odmienną tradycję sądownictwa, na publikację wszystkich swych orzeczeń. I to działanie wyraźnie umocniło prestiż sądu, czego wyrazem było przyznanie mu nagrody "za przekonywające wykazanie, że w państwie prawa prawo ma prymat nad polityką". Kolejny przykład dotyczy Naczelnego Sądu Administracyjnego, który orzekając w kontrowersyjnej sprawie koncesji dla "Polsatu", wyraźnie dostrzegł potrzebę eksponowania perswazyjno-legitymizacyjnej funkcji jawności (tu w postępowaniu administracyjnym): "Skoro poziom funkcjonowania administracji w państwie w znacznym stopniu decyduje o jakości życia społeczeństwa, zarówno prawa, na podstawie których administracja działa, jak i efekty tych działań muszą być przedmiotem najwyższego społecznego zainteresowania i wnikliwej kontroli. Rzeczywista i efektywna kontrola społeczna nie jest zaś możliwa bez powszechnego prawa do wszelkiej informacji o sprawach administracyjnych (...)" W konsekwencji NSA - i to nawet praeter legem, bo tradycja nakazywała raczej ścieśniającą wykładnię przepisów o jawności postępowania - opowiedział się za transparencją działania (administracji) w imię kontynuacji dyskursu społecznego. Ten sąd dostrzega przy tym zmianę w funkcjach jawności: chodzi już nie tylko o stworzenie przez jawność gwarancji dla strony postępowania, ale o legitymizowanie władzy wobec społeczeństwa i umożliwienie dialogu społeczeństwo-władza.Wskazane próby przełamania rutyny i poszukiwanie w intensyfikacji rozwiązań perswazyjnych, wiążących się z wyższym stopniem przejrzystości (i to nie tylko działań, ale czasem i intencji działań) władzy sądowniczej - nie spotkały się z powszechną aprobatą. Nowatorom zarzucano gwiazdorstwo i naruszenie tajemnicy pokoju narad (w związku z ujawnieniem treści zdań odrębnych). Istoty sprawy nie dostrzeżono.Nie tylko dla fachowcówSądy w Polsce, niezbyt świadome zmiany oczekiwań społecznych wobec władzy i nie do końca rozumiejące, że same są jednym z jej składników, a więc że same podlegają prawidłowościom uznawanym za charakterystyczne dla innych władz, nazbyt często zapominają, że uzasadnienie wyroku to nie tylko materiał dla wyższej, odwoławczej instancji, która od fachowej strony ma sprawdzić działanie i rozumowanie sądu pierwszej instancji (realizacja "wewnętrznej" funkcji uzasadnienia sądowego). Dlatego uzasadnienia nie są pisane (a zwłaszcza wygłaszane, bo szczególne możliwości daje tu wygłoszenie ustnych motywów, także co do formy ich przedstawienia) "dla ludzi", lecz wyłącznie dla fachowców - kolegów z wyższych instancji. W gruncie rzeczy u podstaw takiego nastawienia (częstego wśród sędziów) leży także wspomniany już "biurokratyczny formalizm": skoro sędzia sam wie, że wydał wyrok zgodny z prawem i sumieniem, nie odczuwa potrzeby dodatkowego wyjaśnienia tego faktu. Uzasadnienie pisze zaś po to, aby oceny dokonali fachowcy z drugiej instancji. A ponieważ procedura nic nie mówi o konieczności perswazji (jej poziom powinien być dostosowany do poziomu odbiorcy), sędzia uważa się za zwolnionego z powinności dokonywania czegokolwiek więcej, ponad to, co koniecznie musi - wobec wymagań nieco w tym względzie mało odpowiadającej współczesności procedury. W ten jednak sposób sądy same pozbawiają siebie możliwości edukacyjnego oddziaływania, a co gorsza, zaprzepaszczają okazję do przekonania społeczeństwa, pozyskania go dla siebie, zdobycia zaufania do swej działalności: wymiaru sprawiedliwości jako takiego. Każda arbitralność jest odrzucanaCiekawe, że to NSA - może dlatego, że przypadło mu zadanie kontrolowania "innej" władzy - okazuje się znacznie bardziej wyczulony na nieaktualności postaw, jakie nazwaliśmy "legalizmem biurokratycznym", energicznie od lat protestuje przeciw biurokratycznemu legalizmowi uzasadnienia decyzji administracyjnych, z którymi się styka.Reakcja przeciw "legalizmowi biurokratycznemu" i poszukiwanie dodatkowej legitymizacji nie opartej na tylko czysto formalnym argumencie, iż "władza" działała w zakresie swych prawem określonych kompetencji - i to dla wszystkich trzech władz: legislatywy, egzekutywy i judykatywy - jest znakiem naszych czasów. To, że każda arbitralność władzy ("mam kompetencję i z niej korzystam, bez tłumaczenia się") jest obecnie odrzucana, jest wynikiem wielu czynników. Mają na to wpływ przede wszystkim prawa człowieka, których kariera po drugiej wojnie światowej była reakcją na rozwój totalitaryzmów. Arbitralność państwa wobec własnych obywateli przestała być kwestią wewnętrzną i przynajmniej w zakresie minimalnego poziomu, jaki stwarzają prawa człowieka - stała się sprawą uniwersalną. O ile w XVIII stuleciu reakcja na arbitralność władzy wykonawczej, egzekutywy, dała początek państwu prawa, eksponując potrzebę sądowej kontroli administracji i konieczność zapewnienia priorytetu ustawie (nad normatywnym działaniem egzekutywy), o tyle aspiracją praw człowieka stało się chronienie jednostki przed każdą arbitralnością. Obecnie więc także arbitralność legislatywy czy sądów daje jednostce prawo do bezpośredniej ochrony w ramach systemu kontroli ponadpaństwowej. Tak więc grają tu rolę aspiracje wzbudzone przez prawa człowieka. Podobnie działają inne mechanizmy kontrolne i ograniczające swobodę władz wewnętrznych poszczególnych państw (np. na skutek procesów integracyjnych: znany procesualista M. Capeletti nazywa to "skutkami transnacjonalizmu" dla wymiaru sprawiedliwości). Z punktu widzenia Strasburga czy Luksemburga każda z trzech władz: ustawodawcza, wykonawcza czy sądownicza, państw narodowych jest swoistą władzą wykonawczą - z punktu widzenia wdrażania zasad, nad którymi czuwają ponadpaństwowe instancje sądowe. Jest to trudne do zrozumienia, a tym bardziej do zaakceptowania przez legislatywę i judykatywę. Jest to jednak proces nieuchronny, wpływający z jednej strony na wzrost krytycyzmu wobec poczynań establishmentu własnego państwa.Z drugiej zaś - uznanie każdej arbitralności za aksjologicznie niepożądaną podważa zaufanie dla motywacji władzy opartej na argumentach czysto formalnych, wywodzących się z przekonania, że samo powołanie się na legalistyczną legitymizację jest wystarczające. Taka formalna legitymizacja działań władzy jest przesłanką konieczną wprawdzie, lecz obecnie nie wystarczającą dla zyskania zaufania obywateli, akceptacji przez nich dotyczących ich decyzji ustawodawczych, administracyjnych czy sądowych. Władze wydające te decyzje są tej zmiany chyba nie całkiem świadome - stąd też i rozminięcie się intencji władz i oczekiwań publiczności. Jesteśmy więc świadkami kryzysu mającego swe źródło w deficycie komunikacji i informacji, jakie otrzymują rządzeni, będący adresatami decyzji legislatora, administracji, sądów. Współczesna demokracja szuka ratunku w żądaniu dla obywateli jeżeli nie udziału we władzy, to przynajmniej lepszej wiedzy o jej poczynaniach, chociaż w zdaniu sprawozdania z tych działań, przy okazji motywowania rozstrzygnięć tej władzy nie tylko powołaniem się na legalizm, ale przez uczytelnienie racji konkretnego rozstrzygnięcia: rzetelne podanie motywów, "dlaczego" podjęto konkretną decyzję legislacyjną, administracyjną czy sądową (legitymizacja przez informację, jawność, transparencję). Podobnie: jeżeli nie jest możliwe lub zbyt trudne osiągnięcie sprawiedliwości w materialnym sensie, i w ten sposób usatysfakcjonowanie społeczeństwa, to przynajmniej można się usprawiedliwić ("ulegitymizować") sprawiedliwością proceduralną, fairness w działaniu władz wobec obywateli (legitymizacja przez procedurę).Prawo, które przekonujeW tym właśnie kierunku idą też społeczne oczekiwania. Granica tego, co uważa się za arbitralność władzy, znacznie się obniżyła w społeczeństwie ludzi już wychowanych na prawach człowieka i w przekonaniu o "normalności" społeczeństwa obywatelskiego. Jednocześnie rozszerzeniu uległa liczba tych aktorów życia społecznego, którzy uważają się za uprawnionych do żądania od władzy (i to każdej - legislatywy, egzekutywy i judykatywy) rachunku. Badania Centrum Opinii Społecznej wskazują na wzrost zapotrzebowania na "prawo, które przekonuje, a nie tylko takie, które obowiązuje". Także obecne relacje między sądami a mediami, wyraźny wzrost zainteresowania tych ostatnich problematyką sądową (czasem bałamutny z punktu widzenia prawników i uciążliwy z punktu widzenia sądów) wymaga odpowiedzenia przez sądy - właśnie w uzasadnieniach ustnych i pisemnych - na to zapotrzebowanie. Proste ignorowanie tego zwiększonego (i uciążliwego, zgoda) zapotrzebowania będzie odbierane (i znów nie bez racji) jako arogancja sądów. Jeżeli nawet środowisko prawnicze uzna ten zarzut za nieuzasadniony, to nie znaczy, że nie będzie on wobec niego formułowany. Mówiąc nieco żartobliwie: teraz są takie czasy, że oczekuje się bardziej dobitnego wyartykułowania potrzeby stosunków właściwych dla społeczeństwa obywatelskiego. Istnieje więc większa wyrazistość, będąca konsekwencją kontrastu z tym, co uznawano za "normalne" w minionym czasie. Także w innych krajach sądownictwo jest konfrontowane z żądaniami zwiększenia "legitymizacji poprzez transparencję", co w konsekwencji ma wpływ na wymagania dotyczące stylu uzasadnień i kontaktów sądu z otoczeniem właśnie przez uzasadnienie.W niemieckiej gazecie "Frankfurter Rundschau" z 26 czerwca 1995 r. pod znamiennym tytułem "Dzisiejszy wymiar sprawiedliwości budzi wspomnienia C. K. monarchii" zabrał głos Horst Hauser, przewodniczący Nowego Stowarzyszenia Sędziów w Niemczech. Zarzuca on niemieckiemu wymiarowi sprawiedliwości i sędziom nienowoczesność i nieumiejętność odpowiedzenia na wymagania współczesnej demokracji. W szczególności przypisuje im część winy za przyblaknięcie idei państwa prawa, a to ze względu na biurokratyzację wymiaru sprawiedliwości, sprowadzenie go (w świadomości samych sędziów) do "pracy nad aktami" i "opracowywania przypadków" przy jednoczesnym zaniechaniu udziału sądów w społecznym dyskursie z obywatelami. Autor stawia tezę, że sędziowie niemieccy zbyt nikłą wagę przywiązują do poszukiwania społecznej akceptacji dla swych orzeczeń. I w końcu powiada, że zbliża się czas, gdy sędziowie będą musieli poświęcić równą staranność co sporządzaniu motywów wyroków opracowaniu sądowych komunikatów do prasy, towarzyszących wydaniu orzeczenia. Zwróćmy uwagę, że te poważne i dobrze uzasadnione zrzuty dotyczą wymiaru sprawiedliwości, gdzie tradycją jest motywacja wyroków znacznie bardziej rozbudowana i gruntowna, niż wymaga tego tradycja np. francuska (będąca wszak wzorem dla polskiej), gdzie w orzeczeniach cytuje się piśmiennictwo i gdzie tak zredagowane uzasadnienie staje się w gruncie rzeczy formalnym dowodem erudycji i oczytania sędziego. A przecież i tam odczuwa się kryzys legitymizacji rozstrzygnięć sądowych.Więcej światłaWniosek: więcej światła, więcej rozumnego zdawania sprawy publiczności, bez ukrywania się za fałszywie pojmowanym własnym autorytetem, nie każącym się wobec nikogo tłumaczyć. Wyroki "komunikowane", a nie "uzasadniane" - w sensie "objaśniające publicznie", co i dlaczego zrobił sąd, mający wszak do wyboru kilka dróg postępowania, nie mają racji bytu w warunkach kryzysu legitymizacji władzy, charakterystycznego dla współczesności. Ale płyną z tego konsekwencje dla uzasadnienia wyroku, dla sposobu przygotowania jego motywów: nie tylko dla kolegów po fachu i wyższej instancji, lecz także dla publiczności. Być może konieczna jest zmiana stylu pisania wyroków; być może konieczne jest - w celu uwolnienia samych uzasadnień od presji wywołanych tym, że one są obecnie jedyną formą udziału sądów w społecznym dyskursie - poszukiwanie innych form alternatywnych, a zerwaną więź legitymizacyjną i brak dialogu społecznego zastąpić można (lub uzupełnić) obowiązkowym komunikatem prasowym, jak proponuje H. Hauser?Jedno jest pewne. Powrót władzy sądowniczej do grona "trójcy władz", co wynika dobitnie z nowej konstytucji, kładzie jej na barki powinność udziału we wspomnianym dyskursie ze społeczeństwem. Jest to bowiem konieczna konsekwencja "bycia władzą". Zmusza ją także do podporządkowania się wymaganiom co do legitymizacji przez perswazję i transparencję. Potrzebom i oczekiwaniom nie może sprostać utrzymane w tradycyjnym stylu uzasadnienie orzeczenia, zwłaszcza jeżeli chce się je uznawać za jedyny przejaw tego dyskursu ze strony sądów. Działaniu sprawiedliwości stawia się wymaganie zdobycia aprobaty stron i opinii publicznej; nie wystarczy samo posiadanie i powołanie się na formalną legitymizację orzeczenia i sędziego.Ustawa jest tylko narzędziem"Współczesne koncepcje prawnicze nie przyrównują już sędziego do ust wygłaszających brzmienie ustawy, gdyż nie sprowadza się już do niej całego prawa: ustawa jest tylko podstawowym narzędziem wskazującym sędziemu kierunek w wypełnianiu jego zadania, tj. rozstrzygania konkretnych wypadków" (Ch. Perelman: Logika prawnicza, nowa retoryka, Warszawa, 1984). Sędzia orzekając i poszukując motywacji swych rozstrzygnięć, dokonuje ustawicznie wyborów: preferencjom aksjologicznym i stanowi jednostkowej wiedzy odpowiada wybór technik rozumowania i sposobów wykładni, aprobata jednych i odrzucenie drugich. "Rzadko się zdarza, by sądy, jeśli tego naprawdę pragną, nie znalazły w technice prawniczej sposobu pogodzenia swej troski o możliwe do przyjęcia stanowisko z wiernością ustawie" (Ch. Perelman: Logika prawnicza). Ukrycie w tym zakresie roli sędziego jest fikcją, hipokryzją i wykrętem - i nie jest to określenie moje, lecz wybitnych prawników francuskich, kierowane pod adresem własnej konfraterni, popadającej w te właśnie grzechy. Jeżeli zatem we Francji (skąd czerpaliśmy wzory do naszej praktyki, o czym już zapomnieliśmy) zarzuca się przestarzałość rutyny, to ten sam zarzut nie może ominąć i nas. Rozumowanie sędziego może przebiegać w danej sprawie różnie i nie da się tego obecnie ukryć - zarówno wobec innych prawników, jaki i wobec szerszej publiczności. Gdy tak się dzieje, autorytet decyzji będzie się opierał na fikcji. Czy może to jednak umacniać szacunek i autorytet wymiaru sprawiedliwości?Przekonywanie audytorium - przez to, co się samemu zrobiło, a nie ukrywanie się za pozorem formalnego "zastosowania ustawy", komunikowane tylko przez sędziego stronom i publiczności - tak można określić istotę różnicy między modelem, który jest rozpowszechniony u nas jako typowy, a tym, co uważam za odpowiadające znakowi czasu opracowanie motywów. A to po to, aby ujawnić, na co publiczność czeka: nie tylko na rozstrzygnięcie wymierzające sprawiedliwość, ale demonstracyjnie wskazujące, że sprawiedliwość wymierzono.Oczywiście nie chodzi o zastępowanie tradycyjnego uzasadnienia traktatem teoretycznym czy sprowadzanie sprawy do zwiększania objętości pisemnych motywów. Problem w większej szczerości wobec przedstawienia tego, co się robi. Sędzia jest nie tylko "ustami ustawy" i nie jest automatem subsumcyjnym. W konsekwencji pisane przez niego uzasadnienia nie mają służyć kamuflowaniu istnienia i dokonania wyboru technik prawnych. Czasem lektura publikowanych orzeczeń czyni wrażenie, że ukrycie tego rodzaju wyborów wynika nawet nie z przemyślanej decyzji, lecz nieświadomości istnienia i dokonania wspomnianych wyborów, braku wiedzy o istniejących w tym względzie możliwościach. Inaczej mówiąc, powstaje wrażenie, że sędzia albo nie wiedział, że to, co czyni, jest dokonaniem wyboru, a nie tylko "przemówieniem jako usta ustawy", albo nie zdawał sobie sprawy ze stojących przed nim możliwości. Jeżeli zarzut niskiej samoświadomości sędziów ktoś uznałby za obraźliwy, to odpowiem, że maniera uzasadnienia ukrywająca całkowicie sędziego za plecami ustawodawcy - nie daje obserwatorowi i czytelnikowi szans na weryfikację innego wniosku.Między dawnymi normami a zmienioną aksjologiąZadaniem każdej władzy sądowniczej jest harmonizowanie porządku prawnego z poglądami na sprawiedliwość i słuszność panującymi w danym środowisku i czasie. Dlatego stosowanie prawa (odczytanie abstrakcyjnej normy i jej aplikowanie do konkretnego wypadku) jest nie tylko dedukcją, lecz stałym przystosowywaniem przepisów prawnych (ich rozumienia) do przeciwstawnych wartości podnoszonych w sporach sądowych. Oczywiste jest, że zapotrzebowanie na tego rodzaju przystosowanie jest większe w okresach gwałtownych zmian ustrojowo-społecznych. Celu tego nie da się osiągnąć przez budowę sylogizmów w uzasadnieniu orzeczenia i pominięcie procesu myślowego, który kamufluje rzeczywisty proces myślowy. Główny wysiłek sędziego jest skierowany na poszukiwanie decyzji, która będzie rozwiązaniem rozsądnym i sprawiedliwym, gdyż daje się włączyć do obowiązującego systemu prawnego. Zbudowanie wspomnianego sylogizmu, demonstrowanego w tekście uzasadnienia jest poprzedzone procesem ocennym - dlaczego więc udawać (przez eliminację go z uzasadnienia), że on nie istnieje?Współcześnie w Polsce jesteśmy właśnie świadkami rozdźwięku aksjologicznego między "dawnymi" odczytaniami dawnego prawa a zmienioną aksjologią. To zaś stawia przed sądami zadania wyjątkowe. "(...) Sprawiedliwe rozwiązanie sporu nie jest po prostu, jak chciał pozytywizm prawniczy, kwestią zgodności z prawem, to znaczy legalności. W istocie rzadko się zdarza, by był tylko jeden sposób rozumienia zgodności rozwiązania z prawem: to raczej uprzednio podjęte przekonanie o tym, co będzie rozwiązaniem sprawiedliwym, rozsądnym i możliwym do przyjęcia, kieruje sędzią w poszukiwaniu przyjęcia zadowalającego prawnie uzasadnienia" (Ch. Perelman: Logika prawnicza). Jeżeli jednak tak jest, a tak jest z pewnością zwłaszcza w warunkach burzliwych przemian, to osiągnięcie akceptacji dla rozstrzygnięcia przez strony i publiczność nie może nastąpić za pomocą uzasadnienia skrywającego ten cały proces i samego sędziego za rzekomym, podawanym za jedyne możliwie i pozbawione alternatywy rozstrzygnięciem determinowanym wprost i wyłącznie wolą ustawodawcy. A nastąpić nie może, ponieważ tego rodzaju ograniczenie uzasadnienia w gruncie rzeczy jest w tej sytuacji czysto woluntarystyczne. I z tej przyczyny jego procesowe i pozaprocesowe funkcje pozostaną nie zrealizowane (...)Jest to fragment referatu przygotowanego na spotkanie organizowane przez Stowarzyszenie Sędziów "Iustitia" poświęcone tematowi "Sędzia w społeczeństwie", które odbędzie się 24-25 stycznia.Ucz się łacinyIn dubio pro reo - w razie wątpliwości na korzyść oskarżonego (wyrokuje się)Non liquet - nie jest jasnePraeter legem - obok ustawy [/INST] W obecnych czasach jesteśmy świadkami rosnących wymagań co do legitymizacji władzy, w tym władzy sądowniczej. Oczekuje się od niej mianowicie, że będzie się legitymizowała "w działaniu", a nie przez raz otrzymaną od ustawodawcy kompetencję. Do czynników legitymizujących należy przejrzystość działania wobec społeczeństwa. Społeczeństwo zainteresowane jest dzisiaj działaniem i wyrokami sądów, a rolę pośrednika pełnią przy tym media. W rezultacie "zewnętrzna" funkcja uzasadniania, która do tej pory dotyczyła wyłącznie innych sądów i prawników, poddawana jest demokratyzacji. Poczynania sądów stają się tym samem elementem demokratycznego dyskursu, do którego, poprzez media, pretenduje społeczeństwo. W Polsce powszechne jest twierdzenie, że "sędzia przemawia poprzez wyrok i jego uzasadnienie", które usprawiedliwia ograniczony kontakt sędziów z mediami i społeczeństwem. W ten sposób jednak zwiększone oczekiwania publiczności, czyli społeczeństwa, przenoszą się na uzasadnienie orzeczenia, które staje się jedynym środkiem wypowiedzi sądu w debacie publicznej. Rozszerzenie grona odbiorców orzeczeń dziwi sądy, które postrzegają je jako atak na swoją pozycję. Sądy nie mogą sobie jednak pozwolić na lekceważenie tego zjawiska, bo naraziłoby to je na krytykę i podważyło legitymizację ich działania. Nikogo już nie przekonuje samo stwierdzenie, że dane orzeczenie jest sprawiedliwe i słuszne, bo zostało wydane zgodne z prawem. Świadomość, że interpretacja prawa jest codziennością życia prawnego, jest dziś bowiem właściwa nie tylko sędziom i prawnikom, ale także innym członkom społeczeństwa. Uzasadnienie musi więc dziś przekonywać, bo w innym razie sąd wystawia się na zarzut arbitralności. Można wskazać wiele przykładów procesów, podczas których sądy motywowały swój werdykt wyłącznie zgodnością z prawem. Nie dbały przy tym o dostępne wyłożenie zasad prawa, zakładając, że są one znane tym, którzy są zainteresowani orzeczeniem. Można jednak sięgnąć także po przykłady odmienne, które pokazują, że sądy czasem mają odwagę, by poszukać alternatywnych sposobów motywowania werdyktu. Polskie sądy nie do końca zdają sobie sprawę, że uzasadnienie wyroku służy nie tylko sądom wyższej, a więc odwoławczej instancji. W rezultacie często bywa ono pisanie w sposób zrozumiały wyłącznie dla fachowców. U podstaw takiego zachowania leży przekonanie, że skoro sędzia sam wie, że wydał wyrok zgodny z prawem, nie czuje potrzeby składania dodatkowych wyjaśnień. Sędzia nie jest zobowiązany do perswazji, więc uważa się za zwolnionego z obowiązku dokonywania czegokolwiek ponad to, co jest konieczne. W ten jednak sposób sądy same odbierają sobie jednak możliwość edukacyjnego oddziaływania na obywateli, pozyskania dla siebie społeczeństwa i zdobycia zaufania dla wymiaru sprawiedliwości. Poszukiwanie dodatkowej legitymizacji dla wszystkich trzech władz jest znakiem naszych czasów. Sprzeciw wobec wszelkiej arbitralności władzy wynika z wielu czynników. Znaczenie mają tu między innymi prawa człowieka, które zaczęły zyskiwać na wadze po drugiej wojnie światowej jako reakcja na rozwój totalitaryzmów. Rolę odgrywają tutaj także mechanizmy kontrolne i ograniczające swobodę władz wewnętrznych poszczególnych państw, które powstały między innymi na skutek procesów integracyjnych. Z drugiej strony uznanie każdej arbitralności za niepożądaną podważa zaufanie dla motywacji władzy opartej na argumentach formalnych, która jest dziś wprawdzie czynnikiem koniecznym, ale niewystarczającym, by zyskać zaufanie obywateli i akceptację decyzji ustawodawczych, administracyjnych czy sądowych. Władze nie są do końca świadome tej zmiany, co powoduje rozminięcie się intencji władz i oczekiwań społeczeństwa. Mamy więc do czynienia z kryzysem, którego źródło tkwi w deficycie komunikacji i informacji. Demokracja szuka więc ratunku w zdobyciu lepszej wiedzy o poczynaniach władzy i żądaniu przedstawienia racji konkretnego rozstrzygnięcia, czyli podania motywów. Rozszerzyła się liczba aktorów życia społecznego, którzy uważają, że mają prawo żadać od każdej władzy rachunku. Potwierdzają to Badania Centrum Opinii Społecznej, które pokazują, że wzrosło zapotrzebowanie na "prawo, które przekonuje, a nie tylko takie, które obowiązuje". Media wykazują coraz większe zainteresowanie problematyką sądową, mimo że jest to czasem uciążliwe z punktu widzenia sądów. Zjawisko to można zaobserwować także w innych krajach. Niemieckie sądy spotykają się z zarzutami o nienowoczesność i nieumiejętność odpowiedzenia na wymagania współczesnej demokracji, formułowanymi przez Horsta Hausera, przewodniczącego Nowego Stowarzyszenia Sędziów w Niemczech. Zwraca on także uwagę na biurokratyzację wymiaru sprawiedliwości i zaniechanie udziału sądów w społecznym dyskursie z obywatelami. Wniosek może być tylko jeden. Wynikający z nowej konstytucji powrót władzy sądowniczej do grona "trójcy władz" zobowiązuje ją do udziału w dyskursie ze społeczeństwem oraz do podporządkowaia się wymogom co do legitymizacji poprzez perswazję i przejrzystość. Wymiar sprawiedliwości zmuszony jest zdobyć aprobatę stron i opinii publicznej, bo nie wystarcza już sama formalna legitymizacja orzeczenia i sędziego. Oczywiście nie chodzi o samo zwiększenie objętości motywów wyroku, ale raczej o większą szczerość wobec przedstawiania tego, co się robi. Zadaniem władzy sądowniczej jest harmonizowanie porządku prawnego z poglądami na słuszność i sprawiedliwość panującymi w danym środowisku i czasie. Zapotrzebowanie na takie przystosowanie zwiększa się rzecz jasna w okresach zmian ustrojowo-społecznych. Obecnie mamy w Polsce właśnie do czynienia z rozdźwiękiem aksjologicznym między "dawną" interpretacją prawa a zmienioną aksjologią, co stawia sądy przed wyjątkowym zadaniem. </s>
<s>[INST] Streść podany po dwukropku tekst: KONSTYTUCJA Poszerzony zakres kontroli przedmiotowej Trybunału Prawo miejscowe pod lupąWOJCIECH KRĘCISZZgodnie z art. 188 ustawy zasadniczej Trybunał Konstytucyjny orzeka w sprawach: zgodności ustaw i umów międzynarodowych z konstytucją; zgodności ustaw z ratyfikowanymi umowami międzynarodowymi, których ratyfikacja wymagała uprzedniej zgody wyrażonej w ustawie; zgodności przepisów prawa wydawanych przez centralne organa państwowe z konstytucją, ratyfikowanymi umowami międzynarodowymi i ustawami. Oprócz objęcia kognicją TK umów międzynarodowych, co w porównaniu z poprzednim stanem prawnym wskazuje na poszerzenie przedmiotowego zakresu kontroli konstytucyjności prawa w Polsce, warto zastanowić się nad objęciem kontrolą konstytucyjności prawa także aktów prawa miejscowego. Wydaje się bowiem, że tezę taką można postawić na gruncie obowiązujących przepisów. Jakie jednak przemawiałyby za tym racje?Fundamentalne znaczenie należy przypisać ochronie wolności i praw obywatelskich zagwarantowanych przez ustawę zasadniczą. System tej ochrony, polegający m.in. na poddaniu kontroli konstytucyjności aktów prawa miejscowego, służy pełniejszej realizacji tychże wolności i praw. Nie powinno budzić wątpliwości, że tego rodzaju wnioskowanie wynika wprost z ustawy zasadniczej. Wskazuje na to w szczególności wyrażona w art. 8 zasada bezpośredniego jej stosowania, a także określona w art. 79 konstrukcja skargi konstytucyjnej. Tak więc potrzeba realizacji konstytucyjnych wolności i praw, których normatywne ujęcie na gruncie obowiązującej ustawy zasadniczej nie budzi zastrzeżeń, wydaje się argumentem najważniejszym. Nie brakuje również innego rodzaju racji.Po pierwsze - punktem wyjścia dla przyjęcia zasadności poglądu o rozszerzeniu kognicji TK także na akty prawa miejscowego jest przepis art. 87 ust. 2 ustawy zasadniczej, z którego wynika, że źródłami powszechnie obowiązującego prawa są na obszarze działania organów, które je ustanowiły, akty prawa miejscowego. Nie podlega dyskusji, że wobec spełniania przez nie konkretnych kryteriów obowiązywania oraz wyraźnego stwierdzenia konstytucji są one źródłami powszechnie obowiązującego prawa. Wydaje się przy tym, że nie ma istotniejszego znaczenia forma realizowania przez organa samorządu terytorialnego i terenowe organa administracji rządowej przyznanych im kompetencji prawotwórczych, albowiem tę określa ustawa. Konstytucja w art. 184 stanowi jednak, iż kontroli legalności poddane są uchwały organów samorządu terytorialnego oraz akty normatywne terenowych organów administracji rządowej. Potwierdza to tezę o obojętności formy prawotwórczej działalności tych organów w zakresie, w jakim działalność ta poddana jest kontroli konstytucyjności prawa.Po drugie - postawioną wyżej tezę uzasadniać może tryb kontroli konstytucyjności prawa. Obowiązująca regulacja, konstytucyjna i ustawowa, przyjmuje możliwość realizowania kontroli konstytucyjności prawa zarówno jako kontroli abstrakcyjnej, jak i konkretnej. O ile wykluczyć należy, jak wynika z przepisu art. 188 pkt 1, 2 i 3, możliwość poddawania kontroli aktów prawa miejscowego z punktu widzenia ich zgodności z konstytucją w trybie kontroli abstrakcyjnej, o tyle takiej weryfikacji nie można wykluczyć w trybie kontroli konkretnej. Przyjęcie takiego stanowiska uzasadnione jest: 1) trybem podejmowania przez TK kontroli konkretnej, 2) charakterem aktu poddawanego takiej kontroli, a ponadto dotychczasową praktyką oraz ogólnymi zasadami realizowania kontroli konstytucyjności prawa, którym towarzyszy wyrażona w art. 8 ustawy zasadniczej zasada bezpośredniego stosowania konstytucji.Ad. 1. Na gruncie obowiązującej konstytucji oraz ustawy o Trybunale Konstytucyjnym konkretna kontrola konstytucyjności prawa realizowana jest w trybie skargi konstytucyjnej (art. 188 pkt 5 w zw. z art. 79 ust. 1 konstytucji) albo w trybie pytań prawnych przedstawianych TK przez każdy sąd, jeżeli od odpowiedzi zależy rozstrzygnięcie sprawy toczącej się przed sądem. Wydaje się bowiem, że w trybie kontroli abstrakcyjnej trudno byłoby sobie wyobrazić, by TK orzekał o zgodności z konstytucją aktów prawa miejscowego. Wyklucza to niewątpliwie przepis art. 188 pkt 1, 2 i 3 ustawy zasadniczej. Należy uznać, że w obowiązującym brzmieniu dotyczy on wyłącznie właśnie kontroli abstrakcyjnej. Natomiast do kontroli konkretnej odnoszą się przepisy art. 79 i 193 konstytucji. Regulują one tryb kontroli realizowanej w związku z konkretnym, indywidualnym aktem stosowania prawa, odrębnie, jeżeli zważyć choćby przewidywane przez nie kryteria weryfikowalności konstytucyjności aktów, na podstawie których orzeczono już o wolnościach lub prawach obywatelskich (skarga konstytucyjna) albo na podstawie których orzeczenie takie ma zapaść (pytania prawne).Tezę o poszerzeniu kognicji TK na akty prawa miejscowego w trybie kontroli konkretnej potwierdzać mogą także kryteria kontroli konstytucyjności obowiązujących w systemie prawnym aktów normatywnych. O ile w wypadku kontroli abstrakcyjnej obowiązywałyby ogólne zasady weryfikowania konstytucyjności aktów prawnych, uwzględniające ich miejsce w systemie źródeł prawa (dla ustaw i umów międzynarodowych kryterium takim jest konstytucja, a ponadto dla ustaw ratyfikowane umowy międzynarodowe, których ratyfikacja wymagała uprzedniej zgody wyrażonej w ustawie; dla aktów podustawowych wydawanych przez centralne organa państwowe konstytucja, ratyfikowane umowy międzynarodowe i ustawy), o tyle w wypadku kontroli konkretnej może być inaczej. Oczywiście należy dodać, że ustrojodawca nie posługuje się terminem "akty podustawowe", lecz używa sformułowania "przepisy prawa, wydawane przez centralne organa państwowe". Jest to określenie bardzo znamienne. Wskazuje bowiem na wolę objęcia kognicją TK wszelkich aktów wydawanych przez centralne organa państwowe bez względu na formę, w jakiej zostały czy będą wydane. Przyjęte rozwiązanie - moim zdaniem zamierzone - należy traktować jako rezultat dotychczasowej praktyki orzeczniczej TK, którego kognicja wyznaczona była przez materialne pojęcie aktu normatywnego (U. 5/94). Co najmniej więc pośrednio na tej podstawie dowodzić można, iż wolą ustrojodawcy było, aby nie pozostawiać poza kognicją TK żadnego segmentu obowiązującego w Polsce systemu prawnego.Ad. 2. Problematykę kontroli konkretnej konstytucyjności prawa ustrojodawca traktuje szeroko. Zarówno bowiem w stosunku do instytucji skargi konstytucyjnej, jak i instytucji pytań prawnych posługuje się szerokim pojęciem "akt normatywny", na podstawie którego sąd lub organ administracji ostatecznie orzekł o prawach lub wolnościach obywatelskich (art. 79) albo na podstawie którego sąd ma wydać rozstrzygnięcie w toczącej się przed nim sprawie (art. 193). Pojęcie "akt normatywny" jest jak najbardziej adekwatne do trybu kontroli konkretnej. Skoro bowiem jest ona realizowana w związku z indywidualnym, konkretnym aktem stosowania prawa dokonywanym przez sądy i organa administracji, to należy uznać, że stosują one prawo obowiązujące, a takim jest także - co wynika z przepisu art. 87 ust. 2 ustawy zasadniczej - prawo miejscowe.Właściwe dla niego formy tworzenia, o których decydują prawotwórcze uprawnienia organów gminnych, są bez znaczenia wobec faktu, że stanowią one normy prawne. Jak wynika bowiem ze stanowiska TK, "dla oceny merytorycznej charakteru prawnego aktu normatywnego nie ma znaczenia, w jakim kształcie słownym zostanie sformułowana norma postępowania o charakterze normy generalnej i abstrakcyjnej, byleby na podstawie tego tekstu można było niewątpliwie ustalić, iż chodzi o skierowany do określonego rodzaju adresatów nakaz określonego postępowania", a ponadto "pod pojęciem aktu normatywnego (TK) rozumie każdy akt ustanawiający normy prawne, a więc normy o charakterze generalnym i abstrakcyjnym (...)" (OTK 1994, część I).Dotychczasowe orzecznictwo TK nie pozostawia więc wątpliwości co do normatywności także aktów prawa miejscowego. Ponadto należy zwrócić uwagę, iż TK przyjmując w dotychczasowej praktyce jako wyznacznik swojej kognicji materialne pojęcie aktu normatywnego - przyjmowane też przez obowiązującą konstytucję, co wynika z art. 79, 188 pkt 3 i 193 - konsekwentnie też uznawał, "iż akty normatywne mogą być stanowione przez podmioty nie należące do kategorii naczelnych bądź centralnych organów państwowych, lecz na mocy przepisów prawnych pełniące funkcje zlecone z zakresu administracji państwowej" (loc. cit.).Biorąc pod uwagę w szczególności organizacje społeczne realizujące zlecone funkcje administracji państwowej (np. OTK 1988, s. 115; OTK 1992, część I), zauważamy pewną analogię w rozumieniu i stosowaniu pojęcia "zadanie zlecone". Mianowicie ustrojodawca wśród zadań publicznych gmin wyróżniał (art. 71 małej konstytucji) i wyróżnia (art. 166 ust. 2 konstytucji) zarówno zadania własne, jak i zlecone. A chodzi przecież o zadania zlecone z zakresu administracji. Dowodzi tego choćby przepis art. 166 ust. 3 ustawy zasadniczej dotyczący zasad rozstrzygania sporów kompetencyjnych między organami samorządu terytorialnego i administracji rządowej. Analogia "zadań zleconych" w rozumieniu wynikającym z orzecznictwa TK uzasadniającego określenie granic jego kognicji i "zadań zleconych" w rozumieniu, jakie nadał im bezpośrednio w konstytucji ustrojodawca, jest więc wyraźnie widoczna, przekonując pośrednio o poddaniu w trybie konkretnej kontroli przed TK także aktów prawa miejscowego.Dlatego nie można wykluczyć sytuacji, w której powstanie potrzeba oceny w trybie kontroli konkretnej - skarga konstytucyjna, zapytanie prawne - konstytucyjności aktu prawa miejscowego czyniącego zadość warunkom uznawania go za akt normatywny w materialnym pojęciu tego słowa oraz warunkom jego obowiązywania, tj. systemowym, faktycznym i aksjologicznym. Kryterium weryfikowania normatywnego aktu prawa miejscowego w wypadku skargi konstytucyjnej będzie konstytucja i ustawa - skoro ustrojodawca mówi, że w tym trybie skarga miałaby dotyczyć zgodności z konstytucją ustawy lub innego aktu normatywnego - natomiast w wypadku zapytania prawnego takie kryterium stanowiłyby konstytucja, ratyfikowane umowy międzynarodowe oraz ustawy.Objęcie w trybie skargi konstytucyjnej kontrolą zgodności aktów prawa miejscowego z konstytucją - abstrahując od pośrednich kryteriów ich oceny - uzasadnia w szczególności potrzeba ochrony konstytucyjnych wolności i praw jednostki w bezpośrednich relacjach jednostka - samorząd czy jednostka - terenowy organ administracji rządowej (art. 94). Nie można bowiem zakładać, że do naruszeń konstytucyjnych wolności i praw obywatelskich w tych relacjach dochodzić nie będzie.Mało tego. Wydaje się, że skoro konstytucja, jak stanowi art. 8, jest najwyższym prawem RP, a jej przepisy stosuje się bezpośrednio, to akty prawa miejscowego tym bardziej powinny być poddane ocenie ich zgodności z ustawą zasadniczą, właśnie w trybie kontroli konkretnej. Tak samo bowiem jak akty prawne stanowione przez centralne organa państwa, mogą one ingerować i naruszać konstytucyjny katalog wolności i praw jednostki. Dlatego nie można przykładać różnej miary do aktów prawa miejscowego i aktów prawnych stanowionych przez centralne organa państwa czy do umów międzynarodowych. Wszystkie one bowiem, będąc źródłami powszechnie obowiązującego prawa i składając się na system prawny państwa, muszą być zgodne z aktem prawnym o najwyższej mocy, jakim jest konstytucja. Moim zdaniem tezie tej nie uchybia postanowienie konstytucji, z którego wynika, iż Naczelny Sąd Administracyjny, oprócz innych zastrzeżonych dla niego funkcji, orzeka także o zgodności z ustawami uchwał organów samorządu terytorialnego i aktów normatywnych terenowych organów administracji rządowej (art. 184). Kontrola legalności prawa ma na celu ochronę porządku prawnego przed naruszeniami i wcale nie musi wykluczać kontroli konstytucyjności. Albowiem gdy chodzi o kontrolę konkretną, a o takiej cały czas mowa, to w wypadku aktów prawa miejscowego przepis art. 193 ustawy zasadniczej stanowi, iż z pytaniem prawnym do TK może wystąpić każdy sąd, a więc także NSA rozstrzygający konkretną sprawę, np. na podstawie aktu prawa miejscowego, co do którego powstałaby wątpliwość dotycząca jego zgodności z konstytucją, ratyfikowaną umową międzynarodową lub ustawą, a wobec którego NSA nie podjąłby decyzji co do jego legalności. Wydaje się, że takiej sytuacji wykluczyć nie można wobec przyznania każdemu sądowi kompetencji do wystąpienia z pytaniem prawnym do TK.TK w takim wypadku odnosiłby się zaś bezpośrednio do adresata normy prawnej zawartej w akcie prawa miejscowego, w zakresie, w jakim norma ta ingerowałaby w status adresata tej normy, a więc status jednostki w państwie określony przez konstytucyjny katalog wolności i praw obywatelskich. Warto też podkreślić, że sędziowie podlegają tylko konstytucji i ustawom, co tym bardziej obliguje ich do korzystania z instytucji pytań prawnych, gdy zachodzi obawa sprzeczności z konstytucją aktów normatywnych - w tym aktów prawa miejscowego - mających być podstawą rozstrzygnięcia, a proces sądowej wykładni tych aktów nie usuwałby występujących sprzeczności.Racją do podejmowania działań zmierzających do wywołania kontroli konstytucyjności aktów prawa miejscowego, podobnie jak w wypadku skargi konstytucyjnej, byłaby ochrona konstytucyjnego katalogu wolności i praw obywatelskich. Miałoby to więc istotne gwarancyjne znaczenie dla przestrzegania konstytucji.Warto jeszcze na koniec przypomnieć orzeczenia TK, w których wyrażono pogląd - moim zdaniem przyjęty przez ustrojodawcę w obowiązującej konstytucji, czego starałem się dowieść - o powszechnym, a nie ograniczonym przedmiotowo przez prawo miejscowe zakresie kontroli konstytucyjności prawa: "Generalnie TK prezentuje stanowisko, że w demokratycznym państwie prawnym niedopuszczalne jest stanowienie norm prawnych, które nie podlegałyby ocenie z punktu widzenia ich zgodności z konstytucją w trybie pozwalającym na usunięcie występujących sprzeczności" (orzeczenie U. 6/92, OTK 1994, część I; K. Działocha, S. Pawela: OTK 1986-93, Warszawa 1996). Moim zdaniem ustrojodawca przyjął koncepcję kontroli powszechnej, nie wyłączając wyraźnie spod kognicji TK aktów prawa miejscowego, skoro z przepisów art. 79 i 193 nie wynika jasno, o jakie i przez jaki konkretnie podmiot stanowione akty normatywne chodzi. Należy więc uznać, że chodzi o akty normatywne w rozumieniu wyżej przedstawionym, co tym samym nie wyłącza kognicji TK w trybie kontroli konkretnej w stosunku do aktów prawa miejscowego.Dr Wojciech Kręcisz jest adiunktem w Zakładzie Prawa Konstytucyjnego UMCS w Lublinie [/INST] Trybunał Konstytucyjny orzeka o zgodności z konstytucją ustaw i umów międzynarodowych oraz przepisów wydawanych przez centralne organa państwowe. Warto zastanowić się nad objęciem kontrolą konstytucyjności prawa również aktów prawa miejscowego. Są one bowiem źródłami powszechnie obowiązującego prawa na obszarze działania organów, które je ustanowiły. Ponadto, obowiązująca regulacja umożliwia tryb kontroli konkretnej, który uzasadnia potrzeba ochrony konstytucyjnych wolności i praw jednostki. Akty prawa miejscowego powinny być poddane ocenie ich zgodności z ustawą zasadniczą. Tak samo bowiem jak akty prawne stanowione przez centralne organa państwa, mogą one ingerować i naruszać konstytucyjny katalog wolności i praw jednostki. </s>
<s>[INST] Streść podany po dwukropku tekst: KONGRES KULTURY WSI Raport ministerialnyModel kultury strażackiejWczoraj skończył się na Jasnej Górze w Częstochowie Kongres Kultury Wsi. Przedstawiony tam raport o kulturze wiejskiej w Polsce pokazuje ją w stanie kryzysu. Zmiany systemowe wymusiły zamknięcie wielu punktów bibliotecznych i świetlic. Jednak bibliotek jest więcej niż w 1980 r. Kwitnie działalność zespołów amatorskich, lecz tylko folklorystycznych. Zamiera teatr i kabaret. Nastąpił prawdziwy rozkwit prasy lokalnej. Ale na wsi nie działa ani jedno kino. Domy kultury ograniczają swą działalność do wideowypożyczalni oraz organizacji dyskotek. Taki model kultury autorzy raportu nazwali "strażackim". Wiedza o problemach polskiej kultury na wsi była do tej pory nikła. Przygotowany na Kongres Kultury Wsi raport to pierwsza poważna próba uchwycenia najważniejszych zjawisk, zarówno jeśli chodzi o działalność instytucji - bibliotek, domów kultury - jak i prywatne inicjatywy. Raport przygotowano na zamówienie Ministerstwa Kultury i Sztuki na podstawie ankiet przeprowadzonych w 49 województwach. Jak przyznają autorzy opracowania, Stefan Bednarek i Anatol Jan Omeleniuk, obraz kultury na polskiej wsi jest niepełny.Ratunek w bibliobusachNajbardziej powszechną instytucją kultury na wsi są tradycyjnie biblioteki. Porównanie danych o bibliotekach z ostatniego roku i lat 80. wypada na korzyść współczesności. Łącznie działało w 1996 r. 1710 bibliotek i 4841 ich filii (razem 6551), gdy w 1980 r. było w Polsce 1529 gminnych bibliotek i 4935 filii (6464). Mniej korzystnie wypada porównanie obecnych danych ze statystykami z 1992 r., gdy rozpoczynano systemowe zmiany w kulturze. Przez 4 lata zniknęło z mapy Polski około 220 gminnych bibliotek i ich filii. Katastrofalnie przedstawiają się dane o pracy wiejskich punktów bibliotecznych. W 1980 było ich blisko 23 tys. Obecnie działa tylko 10 proc. Źle przedstawiają się możliwości zakupów nowych tytułów przez biblioteki. Za optymalny wskaźnik wzrostu uważany jest w Polsce zakup 18 nowych woluminów przypadających na 100 mieszkańców. Tymczasem większość wiejskich bibliotek nie kupuje rocznie nawet 6 tomów. W każdym województwie są placówki, które nie kupiły ani jednego egzemplarza. Są gminy, w których nie ma ani jednej biblioteki. Spadkowi czytelnictwa towarzyszy redukcja etatów bibliotekarzy. Na przykład w województwie ostrołęckim w 1990 r. zatrudniano 148 bibliotekarzy, dziś pracuje ich 84. W skali kraju tylko 50 proc. pracowników bibliotek ma średnie wykształcenie biblioteczne. Ale w Szczecińskiem pracuje w bibliotekach tylko jedna osoba z wykształceniem wyższym. Autorzy raportu zwracają też uwagę na wysokie koszty utrzymania filii bibliotek. Proponują stworzenie sieci wsi obsługiwanych przez bibliobusy. Mogłyby się one utrzymywać ze świadczenia usług kserograficznych i prowadzenia wypożyczalni wideo. Prasa w sklepie i kościeleMaleje również liczba działających na polskiej wsi księgarń i punktów sprzedaży prasy. Według danych z 1980 r. czynnych było tam 237 księgarń i 2688 punktów sprzedaży książek. Obecnie w 43 województwach czynnych jest 155 księgarń i 622 punktów sprzedaży książek. Ale w Legnickiem nie ma na wsi ani jednej księgarnii. W pasie województw wschodnich księgarnie działają dzięki dodatkowej sprzedaży materiałów papierniczych i artykułów higieny. Zdaniem ankietowanego księgarza z bielskopodlaskiego, mieszkańcy tego województwa kupują 80 proc. książek mniej niż przed rozpoczęciem zmian systemowych. Kryzys sprzedaży prasy wiąże się z kłopotami byłego monopolisty-dystrybutora RSW. Liczba jego kiosków utrzymuje się na poziomie zbliżonym do 1977 r. (ponad 6 tys. punktów na ogólną liczbę ponad 43 tys. wsi), ale nie przetrwała sieć 6 tys. klubów Ruchu. Mieszkańcy wsi kupują prasę na poczcie, u sołtysa, w sklepie spożywczym, religijną - w kościele. Są jednak takie województwa jak ciechanowskie, gdzie w 7 gminach nie ma ani jednego punktu sprzedaży gazet. Wieś zalała fala pism popularnych, bulwarowych. Trudno dostępne są pisma fachowe, specjalistyczne. Zdobyczą przemian ustrojowych jest niemożliwy w poprzednim ustroju gwałtowny rozwój pism lokalnych. Z ankiety wynika, że przynajmniej połowa polskich gmin (około 1,2 tys.) posiada własne periodyki, czasami nawet po kilka.Wieś bez kinaRolę centrów kultury pełnią na wsi Gminne Ośrodki Kultury oraz wspomagające je kluby i świetlice. W 1977 r. na wsi było 1492 ośrodków i domów kultury oraz ponad 15 tys. klubów i świetlic. W 1991 r. zanotowano ponad 1600 ośrodków i klubów, ale liczba świetlic i klubów zmalała do 7 tys. W 1996 r. działało 1,5 tys. domów i ośrodków kultury, zaś świetlic i klubów - 6 tys. Według autorów raportu profil ich działalności jest pochodną modelu ukształtowanego w PRL. Żyją życiem pozornym, aby przetrwać, czekając na wskazówki z centrali. Statystyka ukrywa również takie fakty, że w wielu polskich gminach nie ma ani jednego ośrodka czy domu kultury - dla przykładu w 7 gminach w Nowosądeckiem, w 19 gminach w Zamojskiem i 28 w Ciechanowskiem. Do wyjątku należą gminy, które dotują domy kultury kwotami w wysokości 3 proc. swoich wydatków. Zazwyczaj dotacje ograniczają się do 1 proc. W tak trudnej sytuacji finansowej domy kultury zdobywają pieniądze organizując kursy komputerowe, języków obcych i prawa jazdy. Wynajmują swe sale na wypożyczalnie wideo, dyskoteki, wesela. Autorzy projektu uważają, że w ten sposób stwarzane są pozory działalności kulturotwórczej. Dyskoteki są bowiem w podsumowaniach rocznej pracy ośrodków kultury wymieniane jako przykład działalności kulturalnej. Na przykład w ankiecie nadesłanej z województwa siedleckiego (za rok 1995) podane są informacje o 535 dyskotekach, 116 występach zespołów, 66 imprezach rocznicowych, 82 przeglądach i festiwalach i 13 jarmarkach kultury. O pracy edukacyjnej, zespołach amatorskich nie wspomniano ani słowem. A według autora ankiety w województwie kaliskim dają się zauważyć tendencja, że tam, gdzie maleje kulturotwórcza rola domów kultury, rośnie liczba wyożyczalni wideo. Kina przestały być już konkurencją. W 1977 r. działało ich na polskiej wsi 651. Obecnie nie ma według autora raportu ani jednego.Dyskoteka ZMW Poprawiła się kondycja ruchu amatorskiego na wsi. W 1981 działało tam 5383 zespołów, w 1991 r. - 5833 zespoły, zaś obecnie - 7389 zespołów amatorskich. Najbardziej aktywne są na ziemiach, gdzie kultura ludowa mogła rozwijać się bez zerwania z tradycją - w Krakowskiem, Nowosądeckiem, Rzeszowskiem, Zamojskiem. Gorzej przedstawia się sytuacja indywidualnych twórców ludowych. Zdaniem respondentów, ogromne straty wyrządziła w tym przypadku Cepelia. Zaniżyła poziom sztuki ludowej, zniszczyła jej autentyzm. Znamienny jest przykład z województwa ciechanowskiego, gdzie cepeliowski wzór haftu wyparł tradycyjny. Ale też upadek Cepelii sprawił, że zmiejszyły się zamówienia dla wiejskich twórców. W Ciechanowskiem tworzy obecnie tylko jeden garncarz. Łącznie w Polsce tworzy 120 garncarzy, 810 rzeźbiarzy, 46 snycerzy, 215 kowali, 627 koronkarek i hafciarek, 33 lutników, 217 twórców plecionkarstwa, 41 twórców wyrobów z wiórów, 192 - z korzeni. Malarstwo i grafikę uprawia ponad 550 twórców. Animatorami działalności zespołów są często koła gospodyń wiejskich i parafie. Związek Młodzieży Wiejskiej, w poprzednim ustroju wprzągnięty w mechanizmu socjalistycznej polityki kulturalnej, obecnie tylko w 5 województwach kraju organizuje samodzielne imprezy. Są to najczęściej dyskoteki albo "święta pieczonego ziemniaka". W remizach Ochotniczej Straży Pożarnej, zdaniem autorów, ukształtował się model "kultury strażackiej". Ogranicza się do organizacji dyskotek, udziału orkiestr dętych w uroczystościach religijnych, państwowych i partyjnych. Choć bywa też, że remizy przejęły funkcje świetlic i domów kultury.Teatr z miejskiego importuCoraz mniej jest na wsi zespołów teatralnych (833). Takie grupy, które stworzyły własny język - jak teatr Jędrzeja Cierniaka, należą do wyjątków. Wiejskie teatry rzadko grają repertuar narodowy i współczesny. Zazwyczaj koncentrują się na odtwarzaniu wiejskich rytuałów - jak choćby drepcin, czyli ugniatania kapusty w beczce. W zaniku są bardzo popularne kiedyś kabarety wiejskie (9). Nie ma informacji o zespołach jazzowych czy też muzyki klasycznej.Ambitny repertuar teatralny i muzyka poważna dociera na wieś dzięki miejskim zespołom objazdowym. Własnym autokarem dowozi wiejskie dzieci Teatr "Rabcio" z Rabki. Poza swoimi siedzibami grają toruński Baj Pomorski i słupska Tęcza, Toruńska Orkiestra Kameralna, Filharmonia w Koszalinie (117 koncertów na wsi), Płocka Orkiestra Kameralna (26 koncertów na wsi) i Filharmonia Białostocka (198 koncertów na wsi; wszystkie dane z 1995 r.). Na wieś coraz częściej docierają też prywatne teatry z miasta, na przykład Prywatny Teatr Zusno czy wałbrzyski Teatr Czwartego Piętra. Coraz częściej twórcy teatru osiedlają się na wsi, by szukać tam twórczej inspiracji (słynne Węgajty).NiepamięćAutorzy raportu świadomi, że nie są w stanie przedstawić pełnego obrazu kultury na wsi, wspomnieli o tym na wstępie. Szkoda jednak, że raport nie podaje łącznej liczby zabytków na wsi. Nie ma pełnych danych na temat wiejskich muzeów. Wiadomo, że w 48 województwach działa ich 150, a oprócz nich - 381 izb regionalnych oraz 31 skansenów. Wypada żałować, że informacji o swojej działalności kulturalnej nie chciały udzielić parafie katolickie. Szkoda, że w raporcie zestawiono dane z końca lat PRL i lat ostatnich, nie wspominając o kosztach transformacji gospodarczej oraz fikcji statystyk epoki realnego socjalizmu. Raport mogłaby też wzbogacić głębsza refleksja na temat skutków, zarówno pozytywnych jak i negatywnych, powojennych zmian na wsi - wielkiej migracji do miast czy też ogromnych akji przesiedleńczych.Jacek Cieślak [/INST] Wczoraj zakończył się Kongres Kultury Wsi, podczas którego przedstawiono raport o kulturze wiejskiej w Polsce. Wynika z niego, że kultura wiejska pogrążona jest w kryzysie. Zmiany systemowe wymusiły zamknięcie wielu punktów bibliotecznych i świetlic. Kwitnie działalność zespołów amatorskich, lecz tylko folklorystycznych. Zamiera teatr, kabaret i kino, rozwija się natomiast prasa lokalna. Domy kultury ograniczają swą działalność do wideowypożyczalni oraz organizacji dyskotek, stwarzając tym samym pozory działalności kulturotwórczej. </s>
<s>[INST] Streść podany po dwukropku tekst: ELEKTROMISInwestycje w zakłady spożywcze i handelNowe oblicze poznańskiej spółkiPAPMariusz Świtalski, właściciel Elektromisu DIJak zapewniają przedstawiciele Elektromisu Dom Inwestycyjny sp. z o.o., spółka nie ma nic wspólnego z aferą podatkową i trwającym od kilku lat procesem wytoczonym kilkunastu pracownikom firm związanych z holdingiem Elektromis. Od dwóch lat Mariusz Świtalski, właściciel Elektromisu DI, rozwija sieć sklepów Żabka i przez inną swoją spółkę Kuchnia Polska inwestuje w zakłady z branży spożywczej.Nad wejściem do budynku będącego siedzibą Elektromisu widnieje dziś duży szyld Żabka Polska. Także firmowa centrala telefoniczna informuje, że dodzwoniliśmy się do Żabki Polskiej, choć potem łączy także na numery wewnętrzne innych firm działających w tym samym miejscu - Elektromisu SA i Elektromis Domu Inwestycyjnego (Elektromis DI) sp. z o.o. Żadna z nich nie była wymieniona w grupie spółek Elektromis zamieszanych w aferę celno-podatkową (zdaniem prokuratury, w rezultacie skarb państwa stracił 40 mln zł) i trwający od '94 r. proces kilkunastu ich pracowników. W poniedziałek poznański Sąd Rejonowy skazał czterech głównych oskarżonych na kary więzienia i wysokie grzywny (wyrok jest nieprawomocny).Jak zapewnia Adam Iżykowski, członek zarządu spółki Elektromis Dom Inwestycyjny, ani sama firma, ani jej właściciel Mariusz Świtalski nie mają jednak nic wspólnego z tzw. aferą Elektromisu. - To pracownicy związani kiedyś z Elektromisem zakładali nowe spółki bez udziału właścicieli Elektromisu - wyjaśnia Iżykowski.Dzisiaj podstawą holdingu jest Elektromis DI (należący w 100 proc. do Mariusza Świtalskiego) Elektromis DI z kolei ma 100 proc. akcji Elektromisu SA, który działa na rynku nieruchomości handlowych, i 55 proc. Żabki Polskiej.Zarejestrowana na początku listopada tego roku Żabka Polska jest najmłodszą spółką należącą do holdingu, choć w małe osiedlowe sklepy Żabka Elektromis SA inwestował już od dwóch lat. W czerwcu 2000 r., gdy w sieci działało już kilkaset sklepów, Elektromis sam zmienił nazwę na Żabka SA. W połowie października spółka wróciła jednak do swej starej nazwy, a nazwę Żabka tym razem z przymiotnikiem Polska nadano nowej firmie, do której wydzielono działalność handlową (organizację, logistykę i hurtowe zaopatrzenie sieci Żabka).Żabi skokW Żabce Polskiej SA zarejestrowanej 1 listopada tego roku, z kapitałem akcyjnym 22,2 mln zł, 55 proc. akcji ma Elektromis Dom Inwestycyjny, a 45 proc. objął amerykański fundusz American International Group Inc. (AIG). Powołując się na nieoficjalne informacje, PAP podała że AIG zainwestował w ten pakiet ok. 40 mln USD.Jarosław Duszyński, prezes Żabki Polskiej, nie chce mówić o wielkości inwestycji AIG, ale podkreśla, że te środki pozwolą na szybki rozwój sieci. Na początku grudnia liczba działających już sklepów wynosiła ok. 430 placówek, a licząc sklepy przygotowywane do otwarcia - 550.Żabki to małe sklepy osiedlowe. Wcześniej Elektromis, a obecnie Żabka Polska, zawiera 10-letnie umowy najmu z właścicielami odpowiednich lokali, które potem remontuje i urządza, a następnie przekazuje prowadzącym działalność gospodarczą ajentom. Sama zarabia na dostawach do sieci.Prezes Duszyński zaprzecza pogłoskom, że Żabki, podobnie jak wcześniej Biedronki, tworzy się z myślą o dużym inwestorze branżowym. Docelowo sieć ma liczyć 7,5 tys. sklepów. Ile dotychczas zainwestowano w rozwój Żabek i ile wynoszą obroty sklepów, prezes nie chce powiedzieć. Zapewnia jednak, że Żabki nie są konkurencją dla - należących obecnie do portugalskiej grupy Jeronimo Martins - Biedronek, które były dla Elektromisu pierwszym doświadczeniem w handlu detalicznym.Sieć 234 tanich, dyskontowych sklepów Biedronka Jeronimo Martins odkupił od Elektromisu w styczniu '98 r. Wcześniej odkupił od niej sieć 48 hurtowni Cash &Carry (dziś Eurocash). Elektromis SA nadal współpracuje z Jeronimo Martins - zgodnie z umową z '98 r. spółka ma przekazać Portugalczykom łącznie 700 ofert lokalizacji Biedronek.Elektromis DI w 1999 r. osiągnął zaledwie 119,2 tys. zł przychodów ze sprzedaży i 515,4 tys. zł straty netto. Spółka, będąca w zasadzie funduszem inwestycyjnym (jej kapitały własne na koniec '99 r. wynosiły 82,1 mln zł), miała na koniec ubiegłego roku znaczący finansowy majątek trwały. Były to udziały i akcje, których wartość w bilansie spółki określono na koniec '99 r. na 346,7 mln zł. Jak wyjaśnia Adam Iżykowski, składają się na to akcje Elektromisu SA, Żabki Polskiej SA i kilku innych mniejszych spółek, m.in. produkującej cygara firmy Factoring Tobacco.Inną inwestycją osób związanych z Elektromisem jest Dom Inwestycyjny Kuchnia Polska (DI KP).O zyski boi się rewidentW DI KP w Poznaniu, założonym w kwietniu 1998 r., z 105 mln zł kapitału założycielskiego, 50 proc. akcji ma Mariusz Świtalski, a po 25 proc. powiązani z nim wcześniej (m.in. w Elektromisie) Ireneusz Pilarz i Krzysztof Wegenke. Od '98 r. spółka inwestuje obecnie w akcje i udziały 7 zakładów przemysłu spożywczego. Wcześniej przedstawiciele spółki zapowiadali, że akcje DI KP będą wprowadzone na rynek publiczny. Teraz jednak zarząd realizuje już inną strategię; dla dwóch zakładów znaleziono zagranicznego inwestora i prawdopodobnie pozostałe również zostaną sprzedane.Mariusz Światalski nigdy nie wypowiadał się o pochodzeniu pieniędzy włożonych w DI KP. Ireneusz Pilarz i Krzysztof Wegenke wyjaśniają, że przez kilkanaście lat pracy w handlu wyspecjalizowali się w zakupie i "naprawie" firm zadłużonych, zagrożonych bankructwem lub poszukujących inwestora strategicznego.Spółka, działająca jak fundusz inwestycyjny, kontroluje obecnie Zakłady Koncentratów Spożywczych w Wodzisławiu Śląskim, ZPOW Międzychód, Stovit w Bydgoszczy, Zakład Mięsny w Małaszewiczach, Rolniczy Kombinat Spółdzielczy Czempiń, szczecinecki Elmilk i spółkę w Jarowniewicach.Biegły rewident z firmy Ernst & Young Audit, w opinii do sprawozdania DI KP za 1999 r. wskazuje, że "w przypadku niepowodzenia procesów restrukturyzacyjnych w poszczególnych spółkach odzyskanie pełnych nakładów może okazać się niemożliwe i wówczas spółka może nie być w stanie kontynuować swojej działalności".Rewident podaje, że na majątek finansowy spółki składają się akcje i udziały w 9 spółkach. Tymczasem "Rz" doliczyła się jedynie 7 spółek i w sprawie pozostałych 2 spółek nie uzyskała wyjaśnień z DI KP.Na koniec grudnia 1999 r. w bilansie spółki zamieszczonym w Monitorze Polskim nr B-751 jej wpływy ze sprzedaży wyliczono na 88 mln zł i przy ponad 15 mln zł straty netto (w grudniu 1998 r. strata wyniosła 1,3 mln zł). W '99 znacząco wzrosły koszty działalności operacyjnej i wynagrodzenia.Najprawdopodobniej na początku przyszłego roku międzynarodowy koncern Heintz, mający polski oddział w Pudliszkach, przejmie należące do DI KP Zakłady Koncentratów Spożywczych w Wodzisławiu Śląskim i ZPOW Międzychód.DI KP nie powinien też mieć kłopotów z korzystną dla siebie sprzedażą pozostałych firm. Zakład w Jarowniewicach (jeden z największych polskich producentów płynnej śmietanki do kawy) dzięki modernizacji kilkakrotnie zwiększył wydajność i jest dochodowy. Coraz lepiej wiedzie się bydgoskiemu Stovitowi, specjalizującemu się w produkcji konfitur i dżemów. Na zbyt swoich płodów nie narzeka Rolniczy Kombinat Spółdzielczy Czempiń. Szczecinecki Elmilk (margaryny i miksy) w porównaniu z ubiegłym rokiem (dane za 11 miesięcy) aż 3-krotnie zwiększył sprzedaż. Zdaniem Andrzeja Danieluka, wiceprezesa Elmilku, spółka ta na koniec tego roku będzie miała kilka mln zysku.Anita Błaszczak, Lidia OktabaSpółkę Elektromis sp. z o.o. założył w 1987 r. z dwójką wspólników Mariusz Świtalski. Na początku spółka handlowała komputerami i sprzętem AGD i RTV, a potem artykułami spożywczymi, rozwijając sieć kilkudziesięciu hurtowni w całym kraju. Znany z reklam telewizyjnych Elektromis prowadził też handel papierosami m.in. z poznańską Strefą Wolnocłową, gdzie zainwestował jeden ze znajomych Mariusza Świtalskiego. Z czasem Elektromis stał się holdingiem kilkunastu powiązanych ze sobą i prowadzących wspólne interesy firm, także wydawniczych i finansowych (Bank Posnania). Według informacji prasowych, opartych na materiałach prowadzonego od 1994 r. procesu 13 osób z kierownictwa spółek holdingu, z których część używała nazwy Elektromis, wszystkie firmy były zakładane i prowadzone przez znajomych i kolegów Mariusza Świtalskiego. Spółki oskarżone o oszustwa celno-podatkowe i narażenie skarbu państwa na ok. 40 mln zł strat, prowadziły też interesy z Elektromisem sp. z o.o. Po sprzedaniu sieci hurtowni spółce Jeronimo Martins-Booker, Mariusz Świtalski zainwestował poprzez nową spółkę Poznańska Szkoła Handlowa, w sieć sklepów Biedronka, którą następnie kupił Jeronimo Martins rozpoczynajac inwestycje w Kuchnię Polską i w Żabki. A. B. [/INST] Przedstawiciele spółki Elektromis Dom Inwestycyjny sp. z o.o. zapewniają, że nie mają nic wspólnego z aferą celno-podatkową, w wyniku której skarb państwa stracił 40 mln złotych, oraz z trwającym od 1994 r. procesem kilkunastu osób z kierownictwa spółek holdingu Electromis. Dziś Mariusz Świtalski, właściciel Elektromisu DI, rozwija sieć sklepów Żabka i inwestuje w zakłady z branży spożywczej. Żabka Polska to najmłodsza spółka należąca do holdingu. Jest to sieć małych sklepów osiedlowych. Spółka wynajmuje i remontuje lokale, po czym przekazuje je ajentom, a sama zarabia na dostawach do sieci. Dom Inwestycyjny Kuchnia Polska to kolejna inwestycja osób związanych z Elektromisem. Spółka kontroluje kilka zakładów spożywczych. Przewiduje się, że w przyszłym roku koncern Heintz przejmie dwa należące do niej zakłady. Na koniec roku szykuje się spory zysk. </s>
<s>[INST] Streść podany po dwukropku tekst: CZECZENIACzłonkowie nowego republikańskiego rządu doskonale sobie radzili z rosyjską armią. Czy zdołają odbudować instytucje państwa i gospodarkę?Pokój trudniejszy niż wojnaPrezydent zebrał rządzie prawie wszystkich ważniejszych dowódców polowych, nie wyłączając najgroźniejszych rywali z kampanii prezydenckiej. Jednak dzieląc się władzą pragmatyczny i skłonny do kompromisu Maschadow do pewnego stopnia stał się zakładnikiem radykalnie nastawionych dowódców polowych. Na zdjęciu: modlitwa podczas zaprzysiężenia prezydenta Czeczenii 12 lutego (od lewej): Maschadow, prezydnt Inguszetii, Rusłan Auszew i rosyjski generał Aleksander Lebiedź.FOT. (C) APSŁAWOMIR POPOWSKICzeczenia zniknęła z czołówek gazet, ustępując miejsca innym, krwawym konfliktom. Nie ma już wojny, rosyjskich bombardowań i szalonych akcji terrorystycznych w wykonaniu zdesperowanych czeczeńskich bojowników. Jest za to o wiele mniej widowiskowy pokój. Dla Asłana Maschadowa - byłego szefa sztabu, a od stycznia br. prezydenta Czeczenii - może być on trudniejszy do wygrania, aniżeli działania wojenne, którymi dowodził. I odwrotnie: Rosja, która poniosła w Czeczenii kompromitującą porażkę militarną, ma teraz - przynajmniej teoretycznie - znacznie większe szanse na sukces polityczny, niż wówczas, gdy wysyłała do Groznego swoje specoddziały. Cała władza dla MaschadowaJak dotąd czeczeński prezydent nie popełnił większych błędów. Po wygraniu wyborów głównym zadaniem Maschadowa było sformowanie nowych organów władzy i etap ten ma już za sobą. Skupiając w jednym ręku władzę prezydenta i urząd premiera, Maschadow faktycznie pełni również obowiązki ministra obrony, które to stanowisko formalnie zostało zlikwidowane. W ten sposób skopiował strukturę władzy stworzoną przez Dżochara Dudajewa w latach 1992 - 94.Ma to swoje dobre, ale i złe strony. Przyjęty model pozwala Maschadowowi utrzymać kontrolę nad władzą wykonawczą i zapobiega rywalizacji między szefem państwa i szefem gabinetu, ale jednocześnie naraża go na poważne ryzyko. Stojąc na czele rządu bierze również pełną odpowiedzialność za jego działania - i to w najtrudniejszym, pierwszym okresie powojennym. Dżocharowi Dudajewowi - pierwszemu prezydentowi Czeczenii - to się nie udało. Fiasko polityki gospodarczej, realizowanej przez jego administrację, przyczyniło się do wzrostu niezadowolenia społecznego i kryzysu politycznego, który Dudajew usiłował przełamać, wprowadzając rządy autorytarne. W połowie 1993 roku doprowadziło to jednak do powstania zorganizowanej opozycji, co umiejętnie wykorzystała Moskwa. Licząc na pragmatyzm Maschadowa można mieć nadzieję, że okaże się on odporny na podobne pokusy. Nowo wybranemu prezydentowi potrzebne są jednak nie tylko szerokie pełnomocnictwa, ale również sprawny aparat wykonawczy - przede wszystkim w rządzie. A z tym może być gorzej.Rząd dowódców polowychMaschadow długo zwlekał z ogłoszeniem pełnego składu swojego gabinetu. Jego tworzenie zajęło ponad dwa miesiące. Ku zaskoczeniu Moskwy czeczeńskiemu prezydentowi udało się zebrać w jednym gabinecie właściwie wszystkich dowódców polowych, nie wyłączając jego najgroźniejszych rywali z kampanii prezydenckiej. Jako pierwsi nominacje otrzymali członkowie poprzedniego rządu: Mowładi Udugow, który zachował stanowisko pierwszego wicepremiera, Achmed Zakajew - doradca prezydenta ds. bezpieczeństwa narodowego, Hoż-Achmed Jarichanow - szef Południowej Kompanii Naftowej oraz minister spraw wewnętrznych Kabek Machaszew. Wspierają ich nowi, "zwykli" wicepremierzy: Musa Doszukajew, odpowiedzialny za finanse i gospodarkę, a także Łomali Ałsutanow (rolnictwo), Isłam Chalimow (sprawy socjalne) oraz Rusłan Giełajew (budownictwo). Wreszcie, 2 kwietnia, ogłoszono ostatnią i najbardziej nieoczekiwaną nominację: zastępcą szefa gabinetu został Szamil Basajew. Formalnie odpowiada on w rządzie za sprawy przemysłu. Faktycznie jest natomiast rzeczywistym pierwszym wicepremierem - tj. tym, który będzie zastępować Maschadowa podczas jego nieobecności. Awans Basajewa - który 27 stycznia br. podczas wyborów prezydenckich zebrał 23,5 proc. głosów, ustępując jedynie Maschadowowi - przyjęto w Moskwie nie tylko jako największą niespodziankę, ale wręcz za wyzwanie. W końcu Basajew - dowódca oddziału, który w czerwcu 1995 roku dokonał ataku na Budionnowsk, biorąc zakładników - w dalszym ciągu ścigany jest listami gończymi przez rosyjską Prokuraturę Generalną. Moskiewscy politycy powinni być jednak bardziej wyrozumiali dla Maschadowa. Jego posunięcia kadrowe - jak pisała "Niezawisimaja Gazieta" - wcale nie miały na celu prowokowania Rosji. Przede wszystkim podyktował je wewnętrzny układ sił w samej Czeczenii. Włączenie do rządu czołowych dowódców polowych było w istocie najrozsądniejszym posunięciem, dzięki któremu łatwiej było Maschadowowi przejąć kontrolę nad prywatnymi armiami poszczególnych dowódców. Do początku kwietnia wszyscy komendanci, nie wyłączając Basajewa (ale z wyjątkiem Sałmana Radujewa), zgodzili się przekazać swoje oddziały sztabowi naczelnemu, tak aby do lata br. mogła z nich powstać regularna armia republiki w sile ok. 2000 żołnierzy. Powstaje również czeczeńska Narodowa Gwardia, a we wszystkich miejscowościach - oddziały samoobrony. W ten sposób przynajmniej częściowo udało się rozwiązać problem uzbrojonych młodych ludzi, dla których wojna była jedynym sposobem na życie. Poza tym, tworząc rząd, który w istocie jest gabinetem koalicyjnym, prezydentowi udało się maksymalnie poszerzyć jego zaplecze społeczno-polityczne. Teoretycznie cieszy się on dziś poparciem 90 proc Czeczenów, bo tyle głosów oddali oni podczas wyborów na Maschadowa, Basajewa, Udugowa i Zakajewa.Problem polega jednak na tym, że dzieląc się władzą z potencjalną opozycją, pragmatyczny i skłonny do kompromisu Maschadow do pewnego stopnia stał się również zakładnikiem radykalnie nastawionych dowódców polowych (takich jak Basajew), z których zdaniem - chce czy nie chce - będzie się musiał liczyć. Po drugie - wcale nie jest powiedziane, że świetni żołnierze, którzy potrafili sobie poradzić z wielką armią rosyjską, będą równie dobrymi administratorami i gospodarzami.Trudna wolnośćPierwsze miesiące wolności okazały się trudniejsze, niż oczekiwano. Nowe władze nie są w stanie w pełni kontrolować sytuacji w republice, czego najlepszym dowodem są kolejne porwania korespondentów rosyjskich. Za każdym razem wysuwane są żądania polityczne, ale naprawdę chodzi głównie o zdobycie okupu. Rząd nie jest w stanie zapobiec takim sytuacjom, co podrywa autorytet nowych władz nie tylko wobec Moskwy. Niedawne oświadczenie ONZ, w którym uruchomienie pomocy humanitarnej uzależniono od poprawy stanu bezpieczeństwa wewnętrznego, można potraktować jako pierwsze poważne ostrzeżenie.Dość mrocznie rysują się również perspektywy gospodarcze. Czeczeni ciągle jeszcze świętują zwycięstwo i na razie jest ono najważniejsze. Tymczasem - jak pisze Maria Przełomiec w raporcie przygotowanym dla Centrum Stosunków Międzynarodowych Instytutu Spraw Publicznych - w kilka miesięcy po zakończeniu działań wojennych kierownictwo Narodowego Banku Czeczenii nadal nie jest w stanie ocenić, na jakie wpływy może liczyć budżet państwa. Nie pracują żadne przedsiębiorstwa, ludzie całymi miesiącami nie dostają pieniędzy, a handel ogranicza się do czarnego rynku. Czeczeni jakoś sobie radzą, eksploatując na własną rękę złoża ropy naftowej, która następnie domowym sposobem jest oczyszczana i sprzedawana. Podobno ok. 20 proc. czeczeńskiej ropy zagospodarowywana jest w ten właśnie sposób.Rząd liczy, że w przyszłości eksploatacja i przetwórstwo ropy, a także jej transport rurociągami ze złóż kaspijskich przez terytorium republiki może zapewnić Czeczenom godziwe warunki życia. Teoretycznie jest to możliwe. Można odbudować jedną z najnowocześniejszych rafinerii, jaką zbudowano w Czeczenii za czasów radzieckich, ale wymaga to olbrzymich nakładów finansowych. Nie mówiąc już o tym, że aby całe to przedsięwzięcie było opłacalne, rafineria musi przerabiać co najmniej 20 mln ton rocznie, podczas gdy własne złoża zapewniają wydobycie najwyżej 2 - 3,5 mln ton ropy rocznie. Punkty dla MoskwyWszystko to umacnia pozycję przetargową Moskwy, która może sobie pozwolić na wyraźne spowolnienie procesu pokojowego, wiedząc, że czas i tak pracuje na jej korzyść. Władze w Groznym co jakiś czas ostrzegają przed groźbą zerwania rokowań, oskarżają Rosję, że przygotowuje wciąż nowe projekty porozumień, przeczące poprzednim, ale tak naprawdę niewiele mogą poradzić. W końcu to Maschadow nalega teraz na szybkie podpisanie z Moskwą politycznego układu o pokoju i porozumienia o współpracy gospodarczej, podczas gdy strona rosyjska gotowa jest rozciągnąć uregulowanie konfliktu na lata i z uporem powtarza, że nie widzi powodu, dla którego miałaby traktować Czeczenię inaczej niż pozostałe republiki Federacji. W tych warunkach Maschadowowi bardzo trudno będzie wypełnić swoją przedwyborczą obietnicę, że doprowadzi do międzynarodowego uznania niepodległości Czeczeńskiej Republiki Iczkeria. Pierwszą porażkę poniósł tuż po wyborach, kiedy okazało się, że ani jeden z przywódców państw zaproszonych na uroczystą inaugurację prezydenta Maschadowa nie odważył się przyjechać do Groznego wbrew stanowisku Moskwy. Rosja tymczasem wykorzystuje każdą okazję, aby zamanifestować światu i samym Czeczenom, kto jest suwerenem. Tylko w ten sposób można wytłumaczyć demonstracyjną pomoc organizowaną przez Radę Bezpieczeństwa Rosji dla czeczeńskich muzułmanów, aby mogli bezpośrednio z Groznego udać się z pielgrzymką do Mekki. - Groznieńskie lotnisko nie ma statusu międzynarodowego? - Nie ma problemu - odpowiedziano w Moskwie - zaraz uda się tam 40 funkcjonariuszy rosyjskiej służby bezpieczeństwa, celników i WOP-istów... Byli pierwszymi oficjalnymi przedstawicielami Rosji, którzy wrócili do Groznego. [/INST] Po zakończeniu konfliktu zbrojnego w Czeczenii nastał czas pokoju i odbudowywania gospodarki oraz instytucji państwowych. Prezydent Czeczenii Asłan Maschadow jest jednocześnie prezydentem, premierem i ministrem obrony. Pozwala to utrzymać kontrolę nad władzą wykonawczą, ale jest też ryzykowne. Nieskuteczna polityka gospodarcza może przyczynić się do kryzysu politycznego. Maschadow w ciągu dwóch miesięcy stworzył gabinet, w którym zasiedli czołowi dowódcy wojskowi i jego rywale z kampanii wyborczej. Decyzje kadrowe Maschadowa wynikają z układu sił w Czeczenii i wydają się bardzo rozsądne. Dzięki temu prywatne armie poszczególnych dowódców zostały połączone w regularną armię republiki. Nowe władze mają jednak kłopot z kontrolowaniem sytuacj w Czeczenii i odbudową gospodarki. Nadzieją na przyszłość są złoża ropy naftowej, ale najpierw trzeba stworzyć odpowiednią infrastrukturę. Tymczasem Moskwie nie zależy na szybkim uregulowaniu konfliktu i podpisaniu porozumienia gospodarczego z Czeczenią. </s>
<s>[INST] Streść podany po dwukropku tekst: "Mistrz i Małgorzata" w Bielsku-BiałejWoland, wróć!Henryk Talar jako Piłat (gra także rolę Wolanda)FOT. ANDRZEJ MARIA MARCZEWSKI- Zaczynamy - woła zza reżyserskiego pulpitu Andrzej Maria Marczewski. - Gdzie Mistrz?- Poszedł przymierzyć koronę cierniową - odpowiada inspicjentka i informuje go również, że zachorował aktor, który miał grać Riuchina i Judę. Trudno, jego kwestie będzie mówił reżyser. - O, jest już Mistrz!- O, bogowie moi - odnaleziony aktor wypowiada pierwsze kwestie roli Mistrza.W Teatrze Polskim w Bielsku-Białej pod nową dyrekcją Henryka Talara trwa próba "Mistrza i Małgorzaty". Spektaklu, którego premiera przewidziana jest na najbliższą sobotę, 7 lutego.Słynny utwór Michała Bułhakowa przez wielu znawców przedmiotu uważany jest za najważniejszą powieść dwudziestego wieku. W polskich księgarniach rozeszły się już 22 jej wydania. Bielszczanie nie kryją radości, że przedstawienie "Mistrz i Małgorzata", które pierwotnie miało być wystawione w Częstochowie, wraz z byłym dyrektorem tej sceny Henrykiem Talarem, zostało przeniesione do ich miasta. Prasa lokalna zapowiada spektakl jako "absolutny przebój sezonu".Czwarte spotkanieAndrzej Maria Marczewski jest autorem pierwszej scenicznej adaptacji "Mistrza i Małgorzaty" w Polsce. Pełnej wersji powieści, bo fragmenty utworu Bułhakowa wystawiano już wcześniej: Danuta Michałowska w Teatrze Jednego Aktora Estrady Krakowskiej występowała w monodramie "Czarna magia oraz jak ją zdemaskowano" (1971); adaptacja Piotra Paradowskiego pojawiła się na scenach Katowic (1973), a następnie Wrocławia, Krakowa i Tarnowa; a Krystyny Gonet i Krzysztofa Jasińskiego ("Pacjenci") w Teatrze STU w Krakowie (1976). Sporym rozgłosem cieszyła się też wersja warszawska powieści Bułhakowa w adaptacji i reżyserii Macieja Englerta na scenie Teatru Współczesnego (1987), z kreacją aktorską Mariusza Dmochowskiego w roli Piłata. Obecnie jednak żaden teatr w Polsce nie ma "Mistrza i Małgorzaty" w repertuarze.Premiera polska pierwszej pełnej wersji scenicznej "Mistrza i Małgorzaty" odbyła się 27 kwietnia 1980 r. w Wałbrzychu. Andrzejowi Marii Marczewskiemu udało się przedstawić wszystkie zasadnicze wątki powieści, a nawet oszukać cenzurę i uzupełnić tekst o fragmenty nieobecne w dostępnym wówczas polskim przekładzie. Autorami pierwszego polskiego tłumaczenia byli: Irena Lewandowska i Witold Dąbrowski. Na ten "kanoniczny" przekład reżyser zdecydował się także w Bielsku-Białej, choć zastanawiał się, czy nie przenieść powieści na scenę w nowszym tłumaczeniu Andrzeja Drawicza.- "Mistrz i Małgorzata" stał się dla mnie najważniejszą i ogromnie bliską lekturą, odkąd, jeszcze w czasie studiów, miałem okazję przeczytać drukowany w odcinkach w radzieckim czasopiśmie "Moskwa" oryginał utworu - zdradził reżyser. - Książka jest nie tylko uczciwa, ale i magiczna. Przeszedłem moskiewskim szlakiem przygód bohaterów powieści i śladami jej autora. Miałem okazję rozmawiać z Lubow Biełozierską-Bułhakową, drugą żoną pisarza. Byłem na grobie Bułhakowa, na cmentarzu Nowodiewiczym, gdzie został pochowany niedaleko Czechowa i Stanisławskiego. Na zamalowanych graffiti ścianach klatki schodowej przy ulicy Sadowej 302 można dziś przeczytać inskrypcję: "Woland, wróć!".Reżyser, który na cześć Bułhakowa swojej córce dał na imię Małgorzata, do realizacji "Mistrza i Małgorzaty" powracał jeszcze w teatrach Płocka (1981) i Bydgoszczy (1988). - Wystawiałem już tę sztukę trzy razy i każda z wersji była inna, modyfikowana, bo nie lubię chodzić własnymi tropami - zapewnia Andrzej Maria Marczewski. - Pierwszy mój spektakl w Wałbrzychu trwał pięć i pół godziny. Ten nie przekroczy trzech godzin. Jest to jedyne ograniczenie, które mi narzucił dyrektor Henryk Talar.Podwójny TalarSamemu dyrektorowi przypadło w udziale zagranie ról Wolanda i Piłata. Koncepcja najnowszej inscenizacji przewiduje bowiem nieustanne przenikanie się dwóch planów czasowych i występujących w nich postaci. Po raz pierwszy główni bohaterowie - pojawiający się to w planie historycznym, to znów współczesnym Bułhakowowi - grani są przez tego samego aktora. Czasy się nakładają, dramatis personae przeistaczają się bezpośrednio na oczach widzów, co zadanie wykonawców czyni szczególnie odpowiedzialnym i trudnym.- Jest to zgodne z tym, co dzisiaj wiemy o równoległych światach, względności czasu i zakrzywionej przestrzeni - mówi reżyser. - Mam nadzieję, że nasze przedstawienie będzie skłaniało do refleksji. Że okaże się ważne dla ludzi myślących, szukających w teatrze czegoś więcej niż tylko wypoczynku i rozrywki. Role Wolanda i Piłata wyznaczają temperaturę spektaklu. Henryk Talar nie ma więc łatwego zadania. Tym bardziej, że w zakończeniu spektaklu obie grane przez niego postacie spotykają się w tym samym miejscu i czasie! Podwójna rola - demonicznego Wolanda i Piłata o umęczonej duszy - jest aktorskim debiutem Talara na bielskiej scenie, której dyrektoruje od początku bieżącego sezonu. Jako reżyser dał się już zresztą poznać publiczności Bielska-Białej. Wystawił "Zemstę" Fredry, zgodnie chwaloną przez recenzentów.Poza Talarem szczególnie ważne role i zadania aktorskie w "Mistrzu i Małgorzacie" otrzymali również: Kuba Abrahamowicz (Mistrz i Jeszua), Kazimierz Czapla (Berlioz i Afraniusz), Bartosz Dziedzic (Iwan Bezdomny i Mateusz Lewita), Barbara Guzińska (Małgorzata i Magdalena), Grzegorz Sikora (Marek Szczurza Śmierć i Azazello).W spektaklu występuje osiemnastu aktorów oraz kilku statystów. W poprzednich wersjach wykonawców było znacznie więcej, ponaddwukrotnie. Ponaddwukrotnie - ponieważ reżyser stworzył bardzo zwartą adaptację, eliminując dodatkowo spore partie tekstu i wiele postaci. Przetarg na urywanie głowyInscenizator szczególnie ograniczył sceny obyczajowe z rzeczywistości radzieckiej lat 20. i 30., wychodząc ze słusznego założenia, że dziś, po rozpadzie ZSRR i upadku muru berlińskiego, nie wywołują już takich rumieńców emocji, jak w pamiętnych latach osiemdziesiątych. Dzięki temu wyeksponowane zostały wątki Jeszuy i Piłata oraz Mistrza i Wolanda, przez co cała historia zyskała na ostrości i nabrała dodatkowej wagi.Czynnikiem budującym prawdziwie magiczną przestrzeń spektaklu jest muzyka Tadeusza Woźniaka, stałego współpracownika reżysera. Jest to na nowo opracowana partytura, w której zawarte są motywy i melodie znane z poprzednich wersji "Mistrza i Małgorzaty" Marczewskiego. Nie po raz pierwszy reżyser współpracuje także z Jerzym Wojtkowiakiem, choreografem z Poznania. Zrobili już razem kilka widowisk i musicali.Bielskie przedstawienie rozegrane zostanie w przestrzeni zdominowanej przez czerń zaprojektowanej przez Tadeusza Smolickiego scenografii i grę świateł.Od stolika reżyserskiego dobiegają szepty. Ustalenia szczegółów scenograficzno-kostiumowych:- Szatę Jeszuy trzeba zmienić - słychać głos Marczewskiego. - To nie może być szpitalna biel.- Złamiemy ją, będzie herbaciana - zgadza się Smolicki.- Rękawiczki Wolanda nie powinny być czerwone.- Dostanie cieliste.- Gazeta! Gazeta musi być ruska. Przygotujcie też paszport i wizytówkę dla Wolanda.W widowisku nie zabraknie spektakularnych atrakcji. Do nich z pewnością będzie należało przemieszczanie się Małgorzaty i świty Wolanda w powietrzu - także nad głowami widzów parteru. Pomocą w tym dziele służyć będzie doglądany przez ekspertów sprzęt alpinistyczny.Na przygotowanie seansu czarnej magii teatr urządził przetarg wśród sztukmistrzów i iluzjonistów. Służyli też pomocą przy dość skomplikowanej scenie odrywania głowy konferansjerowi. Dziennikarze lokalnej prasy dali wyraz przekonaniu, że po tej premierze do teatru trzeba będzie wzywać egzorcystę. Janusz R. Kowalczyk [/INST] W Teatrze Polskim w Bielsku-Białej pod nową dyrekcją Henryka Talara trwa próba "Mistrza i Małgorzaty". Spektaklu, którego premiera przewidziana jest na najbliższą sobotę, 7 lutego. Słynny utwór Michała Bułhakowa przez wielu znawców przedmiotu uważany jest za najważniejszą powieść dwudziestego wieku. W polskich księgarniach rozeszły się już 22 jej wydania. Bielszczanie nie kryją radości, że przedstawienie "Mistrz i Małgorzata", które pierwotnie miało być wystawione w Częstochowie, wraz z byłym dyrektorem tej sceny Henrykiem Talarem, zostało przeniesione do ich miasta. Prasa lokalna zapowiada spektakl jako "absolutny przebój sezonu". Dla reżysera Andrzeja Marii Marczewskiego będzie to czwarte spotkanie z tą sztuką. Pierwsza wersja z 1980 r. to zarazem pierwsza sceniczna adaptacja "Mistrza i Małgorzaty" w Polsce. Henrykowi Talarowi przypadło w udziale zagranie ról Wolanda i Piłata. Koncepcja najnowszej inscenizacji przewiduje bowiem nieustanne przenikanie się dwóch planów czasowych i występujących w nich postaci. Poza Talarem szczególnie ważne role i zadania aktorskie w "Mistrzu i Małgorzacie" otrzymali również: Kuba Abrahamowicz (Mistrz i Jeszua), Kazimierz Czapla (Berlioz i Afraniusz), Bartosz Dziedzic (Iwan Bezdomny i Mateusz Lewita), Barbara Guzińska (Małgorzata i Magdalena), Grzegorz Sikora (Marek Szczurza Śmierć i Azazello). Muzykę do spektaklu opracował Tadeusz Woźniak, choreografię Jerzy Wojtkowiak, a scenografię i grę świateł zaprojektował Tadeusz Smolicki. </s>
<s>[INST] Streść podany po dwukropku tekst: LEKTURY: Powieść Dariusza Bitnera "Rak"Lęk przed nieznanymJANUSZ DRZEWUCKIOsią konstrukcyjną opowieści Dariusza Bitnera "Rak" jest przesłuchanie policyjne, któremu poddany zostaje młody człowiek. Co jest powodem przesłuchania, nie wiemy. Na wezwaniu napisano tylko, że ma się stawić na komendzie "w charakterze świadka" i że "stawiennictwo obowiązkowe". Bohaterowi "Raka" nikt nigdy jednak nie wyjaśni, jakiego zajścia, wypadku czy też przestępstwa był świadkiem. Przebieg przesłuchania może zresztą wskazywać, iż niewykluczone, że dochodzenie toczy się przeciwko niemu.Przyczyną śledztwa jest prawdopodobnie zawód, do uprawiania którego młody człowiek przed milicjantami przyznaje się na samym początku. Tym zawodem jest pisarstwo. Udowadniając, że jest pisarzem - chociaż formalnie nie należy do żadnego związku twórczego, a jego opublikowany dorobek wydaje się niezbyt imponujący - udowadnia swoją winę.W stanie podejrzeniaAby udowodnić, że jest pisarzem, bohater "Raka" musi nie tylko odpowiedzieć na absurdalne pytanie: "jaką się pan para problematyką", ale także zrobić rzecz najbardziej dla pisarza nieznośną - opowiadać swoje opowiadania. Sytuacja, w której znalazł się bohater Bitnera, przypomina z jednej strony sytuację Josifa Brodskiego, który oskarżony o pasożytnictwo miał w połowie lat 60. przed sądem w Leningradzie udowadniać, że jest poetą, z drugiej zaś - sytuację bohatera "Procesu" Franza Kafki, Józefa K. Tej ostatniej paranteli Bitner w tekście nie ukrywa, mało tego, bohater "Raka" również nazywa się na K. Jego nazwisko brzmi - Kaczorek. Czy jednak ktoś o takim - symptomatycznym?, banalnym?, zabawnym? - nazwisku może być skazany na los tak tragiczny, jak los bohatera jednej z najwybitniejszych powieści XX wieku?Cóż, Kaczorek nie rozumie opresji, w jaką popadł, boi się. Ma pełną świadomość beznadziejności swojego położenia. Prowadzony na przesłuchanie wie, że jest winny, chociaż jeszcze nie wie, czemu jest winny. Zdaje też sobie sprawę, że wyrok na niego zapadł, zanim zredagowano akt oskarżenia: "Minęło nas kilku mężczyzn. Każdemu bez wyjątku ten z płaszczem i aktówką oświadczał: Jest Kaczorek. Wszyscy kiwali głowami ze zrozumieniem, i odchodzili obojętnie. (...) Musiałem coś porządnie przeskrobać. Przestępstwo na skalę co najmniej ogólnokrajową. Kto wie, czy nie jestem szpiegiem aby. Najnowszym okazem mordercy i gwałcicielem kobiet. Każdy, kto usłyszy moje nazwisko, wie od razu, o co chodzi. Tylko ja nie wiem. Tylko mnie moje tak niewinnie brzmiące nazwisko myli. Coś szykują. Mają jakieś plany. Obedrą mnie na przykład ze skóry. Jest świetny, wyostrzony hak, który wlezie mi pod żebra. Stąd te uśmiechy, skurcze ust. Już się cieszą z tego, co będzie. Jest Kaczorek. Będzie zabawa. Szykują rożen". Ale być może są to tylko zrodzone z lęku uzurpacje Kaczorka? W rzeczywistości milicjantom wydaje się on kimś żałosnym i groteskowym, kto niemal do trzech zliczyć nie potrafi. Prędzej czy później - gdy już go nastraszą, gdy pobawią się jego kosztem - zapewne zwolnią go.Prawdziwy dramat nie odbywa się zatem pomiędzy przesłuchującymi a przesłuchiwanym, lecz w wyobraźni bohatera. Od tego, co Kaczorek mówi milicjantom, ważniejsze jest to, czego im nie mówi, czego im powiedzieć nie chce, a co tylko mu się w głowie kołacze, o czym uporczywie myśli. Tym sposobem Dariusz Bitner prowadzi w "Raku" podwójną grę: po pierwsze - pomiędzy bohaterami utworu, po drugie - między sobą, autorem, a nami, czytelnikami.Relacja z przesłuchania jest inkrustowana cyklem opowiadań Kaczorka, całość składa się z krótkich sekwencji narracyjnych, przedzielonych rozmyślaniami bohatera, do tego dochodzą wyjątki z pisarskiego notesu samego Dariusza Bitnera. Mamy tu więc do czynienia z narracją wielopłaszczyznową. Pisarzowi życie wydaje się co najwyżej "kompilacją dygresji". I tak właśnie chciałby skomponować swój utwór. Tym samym podsuwa nam jeszcze jeden trop metaliteracki, a więc to, co nie od dziś stanowi o specyfice jego prozy."Rak" to nie tylko rzecz o kryminalnym zaplątaniu młodego twórcy, to przede wszystkim wypowiedź o tym, co to znaczy być pisarzem. Jednym z głównych tematów zarówno rozmowy na komendzie, jak i kontemplacji samego autora jest proces powstawania dzieła literackiego.W stanie wojennymNie będę ukrywał, że "Rak" jest, według mnie, jedną z najważniejszych książek prozatorskich, jakie ukazały się w ubiegłym roku. Nie sposób przy tej okazji nie wspomnieć, że - jak wynika z dat umieszczonych pod tekstem - swoją opowieść pisał Bitner od kwietnia 1981 do sierpnia 1983, drukiem zaś ukazała się w 1985 roku, w marcowym numerze "Twórczości". Miała być jednym z głównych ogniw prozatorsko-eseistycznej książki "Sam w śmietniku słów", którą do publikacji przyjęło wydawnictwo "Czytelnik". Jak autor wspomina: "Udało się jej dobrnąć do postaci szczotki, z datą na stronie tytułowej 1989, i tu zmarła śmiercią męczeńską na ołtarzu nowego ładu gospodarczego". Za nie opublikowany tom "Sam w śmietniku słów" Bitner otrzymał w roku 1990 Nagrodę im. Edwarda Stachury. Mało tego, w 1991 roku przyznano mu Nagrodę im. Stanisława Piętaka za czekający na książkową edycję zbiór mikropowieści "Trzy razy", który do księgarń trafił kilka lat później. W ciekawych czasach żyliśmy.To fakt, opowieść Bitnera powstała w stanie wojennym, jednak opowieścią o stanie wojennym nie jest. Być może dzięki temu, że nie ma nic wspólnego z obowiązującą wówczas w naszej prozie konwencją socrealizmu a rebours, uchroniła się przed niebezpieczeństwem anachronizmu, okazała się tekstem odpornym na działanie czasu. Chyba że dla kogoś decydujące znaczenie ma to, że w opowieści występują milicjanci a nie policjanci.Świadomość złaAmbicją Bitnera jest "Przedstawić świat, jakiego nie chcielibyśmy znać. (...) Koszmar spychany w nieświadomość, ale przecież i świat w sobie: wyeksponować". Tematami utworów, które Kaczorek relacjonuje podczas przesłuchania, są: samotność, choroba, przemoc, gwałt, samobójstwo, morderstwo, śmierć. Człowiek w jego narracjach nie zawsze brzmi dumnie, bynajmniej nie jest istotą anielską. Wręcz przeciwnie: "w moich opowiadaniach egzystują ludzie-sowy, ludzie-pająki, ludzie-dynie, ludzie-kukły, szmaty, smrody, twarze nie myte, zapocone, z kilkudniowym brudem wciśniętym w zmarszczki na szyi, wokół oczu, ludzie-pokraki, snujące się wszędzie zwidy".Bitner dosadnie i brutalnie mówi nam, że człowiek z natury jest bardziej zły, niż dobry, że główną jego predylekcją jest skłonność do występku, grzechu, zbrodni, ale także do samounicestwienia. "Zło można równie dobrze wyładować na sobie" - notuje w swoim notesie i zaraz dodaje: "To najdłuższe samobójstwo z wynalezionych przez człowieka".Zadaniem pisarza wydaje się opisywanie prawdziwości, autentyczności ludzkiej natury - bez upiększeń. Za wieloma, cytowanymi zresztą w utworze, pisarzami powtarza Bitner, że aby być dobrym twórcą, czyli takim, któremu się wierzy, musi "babrać się w najwredniejszych zakamarkach człowieka. Bo cóż dobitniej świadczy o człowieczeństwie, jak nie świadomość istnienia zła". Nie kryje przy tym, że to Jean Genet uzmysłowił mu pisarską powinność, polegającą na tym, iż twórca na siebie musi brać nikczemności i podłości stworzonych przez siebie postaci, co w końcu oznacza, że sam nie jest bez winy.Proza uprawiana przez Dariusza Bitnera jest wybitnie podmiotowa, jej zasadnicze zagadnienia ogniskują się wokół osoby twórcy, wokół jego cogito. "Świat według mnie" to nawiasem mówiąc tytuł jego nowej, czekającej na wydanie, książki.Świadomość wyobraźniPisarstwo według Bitnera nie sprowadza się do opowiadania mniej lub bardziej zabawnych dykteryjek z umoralniającym przesłaniem. Literatura nie jest też dla niego zabawą czy grą. Temu autorowi nieustannie - w każdym utworze - idzie o powiedzenie choćby cząstki prawdy o człowieku. Rzecz jasna, unaocznienie prawdy w literaturze jest grą, ale grą o dużą, być może nawet największą stawkę, bowiem szukając prawdy o człowieku jako takim, Bitner nie udziela sobie taryfy ulgowej. Powiem więcej, jeśli kogoś w swych narracjach na pewno nie oszczędza, to przede wszystkim samego siebie - jako pisarza i jako człowieka właśnie. Nie ukrywa przecież, że wszystko to, o czym opowiada milicjantom Marian Kaczorek, jest sprawą jego, Dariusza Bitnera, wyobraźni, nawet jeśli ktoś pochopnie stwierdzi, że jest to chora wyobraźnia.Przesłuchującym milicjantom opowiadania Kaczorka wydają się abstrakcją, czystym zmyśleniem, a więc czymś ich bezpośrednio nie dotyczącym i nie dotykającym. Ich przerażenie wzbudzi dopiero historia człowieka żyjącego obsesyjnym lękiem przed chorobą nowotworową. Na pytanie jednego z zirytowanych funkcjonariuszy: miał tego raka czy nie? - pisarz ani chce, ani może odpowiedzieć. Pisarz żywi się przecież wątpliwościami, domysłami, przeczuciami. To one są najczęściej źródłem panicznego strachu. Taki sam strach wywołać mogą, przytoczone pod koniec tekstu, fragmenty lekarskiej broszurki o raku napisanej naukowo obiektywnym, a więc "nieludzkim", językiem. Nic nie jest tak straszne jak lęk przed nieznanym. Strach jest tym większy, im mniej możemy być czegokolwiek pewni. Ten strach jest niezależny od czasu historycznego. To jest nasz, najbardziej własny, strach.Dariusz Bitner "Rak". Wstęp Henryk Bereza. Wydawnictwo Basil, Szczecin 1998.Dariusz Bitner (ur. 1954) zadebiutował w 1979 roku książką "Bajka". Na jego dorobek składają się powieści "Ptak" (1981), "Cyt" (1982), "Kfazimodo" (1989), zbiory mikropowieści "Owszem" (1984), "Trzy razy" (1995), "Pst" (1997), tom opowiadań "Bulgulula" (1996), tom literackich felietonów "Ciąg dalszy" (1989) oraz książka eseistyczna "Chcę, żądam, rozkazuję" (1995). Jest autorem książki dla dzieci "Opowieści Chrystoma" (1992). [/INST] Osią konstrukcyjną opowieści Dariusza Bitnera "Rak" jest przesłuchanie, któremu poddany zostaje młody człowiek, prawdopodobnie ze względu na uprawiany zawód - pisarstwo (sytuacja podobna do sytuacji Josifa Brodskiego oraz bohatera "Procesu" Franza Kafki).Autor prowadzi podwójną grę: pomiędzy bohaterami utworu, oraz sobą a nami, czytelnikami."Rak" to wypowiedź o tym, co to znaczy być pisarzem.Ambicją Bitnera jest "Przedstawić świat, jakiego nie chcielibyśmy znać". Człowiek w jego narracjach nie zawsze brzmi dumnie. </s>
<s>[INST] Streść podany po dwukropku tekst: CZECZENIACzłonkowie nowego republikańskiego rządu doskonale sobie radzili z rosyjską armią. Czy zdołają odbudować instytucje państwa i gospodarkę?Pokój trudniejszy niż wojnaPrezydent zebrał rządzie prawie wszystkich ważniejszych dowódców polowych, nie wyłączając najgroźniejszych rywali z kampanii prezydenckiej. Jednak dzieląc się władzą pragmatyczny i skłonny do kompromisu Maschadow do pewnego stopnia stał się zakładnikiem radykalnie nastawionych dowódców polowych. Na zdjęciu: modlitwa podczas zaprzysiężenia prezydenta Czeczenii 12 lutego (od lewej): Maschadow, prezydnt Inguszetii, Rusłan Auszew i rosyjski generał Aleksander Lebiedź.FOT. (C) APSŁAWOMIR POPOWSKICzeczenia zniknęła z czołówek gazet, ustępując miejsca innym, krwawym konfliktom. Nie ma już wojny, rosyjskich bombardowań i szalonych akcji terrorystycznych w wykonaniu zdesperowanych czeczeńskich bojowników. Jest za to o wiele mniej widowiskowy pokój. Dla Asłana Maschadowa - byłego szefa sztabu, a od stycznia br. prezydenta Czeczenii - może być on trudniejszy do wygrania, aniżeli działania wojenne, którymi dowodził. I odwrotnie: Rosja, która poniosła w Czeczenii kompromitującą porażkę militarną, ma teraz - przynajmniej teoretycznie - znacznie większe szanse na sukces polityczny, niż wówczas, gdy wysyłała do Groznego swoje specoddziały. Cała władza dla MaschadowaJak dotąd czeczeński prezydent nie popełnił większych błędów. Po wygraniu wyborów głównym zadaniem Maschadowa było sformowanie nowych organów władzy i etap ten ma już za sobą. Skupiając w jednym ręku władzę prezydenta i urząd premiera, Maschadow faktycznie pełni również obowiązki ministra obrony, które to stanowisko formalnie zostało zlikwidowane. W ten sposób skopiował strukturę władzy stworzoną przez Dżochara Dudajewa w latach 1992 - 94.Ma to swoje dobre, ale i złe strony. Przyjęty model pozwala Maschadowowi utrzymać kontrolę nad władzą wykonawczą i zapobiega rywalizacji między szefem państwa i szefem gabinetu, ale jednocześnie naraża go na poważne ryzyko. Stojąc na czele rządu bierze również pełną odpowiedzialność za jego działania - i to w najtrudniejszym, pierwszym okresie powojennym. Dżocharowi Dudajewowi - pierwszemu prezydentowi Czeczenii - to się nie udało. Fiasko polityki gospodarczej, realizowanej przez jego administrację, przyczyniło się do wzrostu niezadowolenia społecznego i kryzysu politycznego, który Dudajew usiłował przełamać, wprowadzając rządy autorytarne. W połowie 1993 roku doprowadziło to jednak do powstania zorganizowanej opozycji, co umiejętnie wykorzystała Moskwa. Licząc na pragmatyzm Maschadowa można mieć nadzieję, że okaże się on odporny na podobne pokusy. Nowo wybranemu prezydentowi potrzebne są jednak nie tylko szerokie pełnomocnictwa, ale również sprawny aparat wykonawczy - przede wszystkim w rządzie. A z tym może być gorzej.Rząd dowódców polowychMaschadow długo zwlekał z ogłoszeniem pełnego składu swojego gabinetu. Jego tworzenie zajęło ponad dwa miesiące. Ku zaskoczeniu Moskwy czeczeńskiemu prezydentowi udało się zebrać w jednym gabinecie właściwie wszystkich dowódców polowych, nie wyłączając jego najgroźniejszych rywali z kampanii prezydenckiej. Jako pierwsi nominacje otrzymali członkowie poprzedniego rządu: Mowładi Udugow, który zachował stanowisko pierwszego wicepremiera, Achmed Zakajew - doradca prezydenta ds. bezpieczeństwa narodowego, Hoż-Achmed Jarichanow - szef Południowej Kompanii Naftowej oraz minister spraw wewnętrznych Kabek Machaszew. Wspierają ich nowi, "zwykli" wicepremierzy: Musa Doszukajew, odpowiedzialny za finanse i gospodarkę, a także Łomali Ałsutanow (rolnictwo), Isłam Chalimow (sprawy socjalne) oraz Rusłan Giełajew (budownictwo). Wreszcie, 2 kwietnia, ogłoszono ostatnią i najbardziej nieoczekiwaną nominację: zastępcą szefa gabinetu został Szamil Basajew. Formalnie odpowiada on w rządzie za sprawy przemysłu. Faktycznie jest natomiast rzeczywistym pierwszym wicepremierem - tj. tym, który będzie zastępować Maschadowa podczas jego nieobecności. Awans Basajewa - który 27 stycznia br. podczas wyborów prezydenckich zebrał 23,5 proc. głosów, ustępując jedynie Maschadowowi - przyjęto w Moskwie nie tylko jako największą niespodziankę, ale wręcz za wyzwanie. W końcu Basajew - dowódca oddziału, który w czerwcu 1995 roku dokonał ataku na Budionnowsk, biorąc zakładników - w dalszym ciągu ścigany jest listami gończymi przez rosyjską Prokuraturę Generalną. Moskiewscy politycy powinni być jednak bardziej wyrozumiali dla Maschadowa. Jego posunięcia kadrowe - jak pisała "Niezawisimaja Gazieta" - wcale nie miały na celu prowokowania Rosji. Przede wszystkim podyktował je wewnętrzny układ sił w samej Czeczenii. Włączenie do rządu czołowych dowódców polowych było w istocie najrozsądniejszym posunięciem, dzięki któremu łatwiej było Maschadowowi przejąć kontrolę nad prywatnymi armiami poszczególnych dowódców. Do początku kwietnia wszyscy komendanci, nie wyłączając Basajewa (ale z wyjątkiem Sałmana Radujewa), zgodzili się przekazać swoje oddziały sztabowi naczelnemu, tak aby do lata br. mogła z nich powstać regularna armia republiki w sile ok. 2000 żołnierzy. Powstaje również czeczeńska Narodowa Gwardia, a we wszystkich miejscowościach - oddziały samoobrony. W ten sposób przynajmniej częściowo udało się rozwiązać problem uzbrojonych młodych ludzi, dla których wojna była jedynym sposobem na życie. Poza tym, tworząc rząd, który w istocie jest gabinetem koalicyjnym, prezydentowi udało się maksymalnie poszerzyć jego zaplecze społeczno-polityczne. Teoretycznie cieszy się on dziś poparciem 90 proc Czeczenów, bo tyle głosów oddali oni podczas wyborów na Maschadowa, Basajewa, Udugowa i Zakajewa.Problem polega jednak na tym, że dzieląc się władzą z potencjalną opozycją, pragmatyczny i skłonny do kompromisu Maschadow do pewnego stopnia stał się również zakładnikiem radykalnie nastawionych dowódców polowych (takich jak Basajew), z których zdaniem - chce czy nie chce - będzie się musiał liczyć. Po drugie - wcale nie jest powiedziane, że świetni żołnierze, którzy potrafili sobie poradzić z wielką armią rosyjską, będą równie dobrymi administratorami i gospodarzami.Trudna wolnośćPierwsze miesiące wolności okazały się trudniejsze, niż oczekiwano. Nowe władze nie są w stanie w pełni kontrolować sytuacji w republice, czego najlepszym dowodem są kolejne porwania korespondentów rosyjskich. Za każdym razem wysuwane są żądania polityczne, ale naprawdę chodzi głównie o zdobycie okupu. Rząd nie jest w stanie zapobiec takim sytuacjom, co podrywa autorytet nowych władz nie tylko wobec Moskwy. Niedawne oświadczenie ONZ, w którym uruchomienie pomocy humanitarnej uzależniono od poprawy stanu bezpieczeństwa wewnętrznego, można potraktować jako pierwsze poważne ostrzeżenie.Dość mrocznie rysują się również perspektywy gospodarcze. Czeczeni ciągle jeszcze świętują zwycięstwo i na razie jest ono najważniejsze. Tymczasem - jak pisze Maria Przełomiec w raporcie przygotowanym dla Centrum Stosunków Międzynarodowych Instytutu Spraw Publicznych - w kilka miesięcy po zakończeniu działań wojennych kierownictwo Narodowego Banku Czeczenii nadal nie jest w stanie ocenić, na jakie wpływy może liczyć budżet państwa. Nie pracują żadne przedsiębiorstwa, ludzie całymi miesiącami nie dostają pieniędzy, a handel ogranicza się do czarnego rynku. Czeczeni jakoś sobie radzą, eksploatując na własną rękę złoża ropy naftowej, która następnie domowym sposobem jest oczyszczana i sprzedawana. Podobno ok. 20 proc. czeczeńskiej ropy zagospodarowywana jest w ten właśnie sposób.Rząd liczy, że w przyszłości eksploatacja i przetwórstwo ropy, a także jej transport rurociągami ze złóż kaspijskich przez terytorium republiki może zapewnić Czeczenom godziwe warunki życia. Teoretycznie jest to możliwe. Można odbudować jedną z najnowocześniejszych rafinerii, jaką zbudowano w Czeczenii za czasów radzieckich, ale wymaga to olbrzymich nakładów finansowych. Nie mówiąc już o tym, że aby całe to przedsięwzięcie było opłacalne, rafineria musi przerabiać co najmniej 20 mln ton rocznie, podczas gdy własne złoża zapewniają wydobycie najwyżej 2 - 3,5 mln ton ropy rocznie. Punkty dla MoskwyWszystko to umacnia pozycję przetargową Moskwy, która może sobie pozwolić na wyraźne spowolnienie procesu pokojowego, wiedząc, że czas i tak pracuje na jej korzyść. Władze w Groznym co jakiś czas ostrzegają przed groźbą zerwania rokowań, oskarżają Rosję, że przygotowuje wciąż nowe projekty porozumień, przeczące poprzednim, ale tak naprawdę niewiele mogą poradzić. W końcu to Maschadow nalega teraz na szybkie podpisanie z Moskwą politycznego układu o pokoju i porozumienia o współpracy gospodarczej, podczas gdy strona rosyjska gotowa jest rozciągnąć uregulowanie konfliktu na lata i z uporem powtarza, że nie widzi powodu, dla którego miałaby traktować Czeczenię inaczej niż pozostałe republiki Federacji. W tych warunkach Maschadowowi bardzo trudno będzie wypełnić swoją przedwyborczą obietnicę, że doprowadzi do międzynarodowego uznania niepodległości Czeczeńskiej Republiki Iczkeria. Pierwszą porażkę poniósł tuż po wyborach, kiedy okazało się, że ani jeden z przywódców państw zaproszonych na uroczystą inaugurację prezydenta Maschadowa nie odważył się przyjechać do Groznego wbrew stanowisku Moskwy. Rosja tymczasem wykorzystuje każdą okazję, aby zamanifestować światu i samym Czeczenom, kto jest suwerenem. Tylko w ten sposób można wytłumaczyć demonstracyjną pomoc organizowaną przez Radę Bezpieczeństwa Rosji dla czeczeńskich muzułmanów, aby mogli bezpośrednio z Groznego udać się z pielgrzymką do Mekki. - Groznieńskie lotnisko nie ma statusu międzynarodowego? - Nie ma problemu - odpowiedziano w Moskwie - zaraz uda się tam 40 funkcjonariuszy rosyjskiej służby bezpieczeństwa, celników i WOP-istów... Byli pierwszymi oficjalnymi przedstawicielami Rosji, którzy wrócili do Groznego. [/INST] Asłan Maschadow, prezydent i premier Czeczenii, zebrał w rządzie prawie wszystkich ważniejszych dowódców polowych, co pozwoliło mu przejąć kontrolę nad ich prywatnymi armiami. Jednak dzieląc się władzą, pragmatyczny i skłonny do kompromisu Maschadow stał się zakładnikiem radykalnie nastawionych komendantów. W pierwszych powojennych miesiącach nowe władze nie są w stanie w pełni kontrolować sytuacji w republice. Źle wyglądają również perspektywy gospodarcze. Wszystko to umacnia pozycję przetargową Moskwy. </s>
<s>[INST] Streść podany po dwukropku tekst: PLUSKWA MILENIJNAMinister Marek Biernacki spędzi sylwestra w MSWiAPaństwo podwyższonej gotowościInformatycy nie będą mieć w tym roku sylwestra - tak można podsumować informacje o przygotowaniach do problemu roku 2000, które zebrała "Rzeczpospolita". Nie będą też świętować policjanci, strażacy i wojsko. Służby mundurowe postawiono w stan podwyższonej gotowości. Wszystkie instytucje podkreślają kluczową rolę energetyki. Kogokolwiek spytać - banki, szpitale, firmy telekomunikacyjne - każdy uważa, że będzie dobrze, o ile energetyka nie zawiedzie.Rząd twierdzi, że Polska jest dobrze przygotowana do problemu roku 2000 (PR 2000). Premier Jerzy Buzek nie wyklucza, że "mogą się zdarzyć drobne zakłócenia", ale zapewnia, że "wszystkie zasadnicze systemy", takie jak energetyczny czy bankowy, są dobrze przygotowane. Szef Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Administracji Marek Biernacki, który koordynuje te przygotowania, ocenia, że jesteśmy gotowi poradzić sobie z problemem związanym ze zmianą daty "w 92 procentach". Na wszelki wypadek spędzi jednak sylwestra w MSWiA.Japonia wita wcześniejMinisterstwa, urzędy wojewódzkie i samorządy organizują w sylwestra dyżury sztabów antykryzysowych. Zapewniają też, że - zgodnie z zarządzeniem premiera - przygotowały plany awaryjne na wypadek problemów ze sprzętem elektronicznym w pierwszych dniach 2000 roku.Informacje o najważniejszych wydarzeniach będzie zbierać Centrum Zarządzania Kryzysowego.- Za przygotowania do PR 2000 odpowiada nie tylko rząd - podkreśla rzecznik MSWiA Marcin Trzciński. - Jesteśmy krajem zdecentralizowanym. Odpowiedzialność ponoszą także samorządy.Resort spraw wewnętrznych przygotował plany na wypadek różnych zagrożeń - w sferze obronności i bezpieczeństwa (np. nieoczekiwany atak rakiet "urwanych z uwięzi", awarie sieci energetycznych i rurociągów), gospodarczej (np. brak możliwości korzystania z kart płatniczych, zakłócenia w pracy giełdy, awarie kas fiskalnych w sklepach) i sferze społecznej (np. panika).- Nie wiemy, co się stanie, bo PR 2000 nikt jeszcze nie przeżył - mówi Marcin Trzciński. - Ale mamy szczęście, bo kilka godzin przed nami Nowy Rok będą witać np. Japonia, Korea czy Tajwan. Będziemy na bieżąco sprawdzać doniesienia z tych krajów.Pojawiają się informacje, że wiele elektrowni nuklearnych w krajach byłego ZSRR nie jest przygotowanych na zagrożenie milenijną pluskwą. Trzciński zapewnia, że rząd i na to jest przygotowany - pracować będą wszystkie placówki badające skażenie radioaktywne.Mundurowe gotoweSłużby mundurowe mają w każdego sylwestra więcej pracy niż na co dzień. W tym roku doszło jeszcze zagrożenie PR 2000.W Komendzie Głównej Policji oraz wszystkich komendach wojewódzkich i powiatowych w sylwestra będą działać sztaby kryzysowe. Tak jest co roku, ale tym razem znajdą się w nich dodatkowo specjaliści od łączności i informatyki. Policja zapewniła sobie własne zasilanie i łączność.Podobnie zabezpieczyła się straż pożarna. W połowie grudnia zadecydowano też, że ostatniego dnia roku prawie wszyscy strażacy mają się stawić w swych jednostkach.Do PR 2000 przygotowane jest wojsko. - Służby dyżurne będą stale gotowe do reagowania w sytuacjach kryzysowych. Współdziałamy w tej dziedzinie z NATO - zapewnia rzecznik MON, płk Eugeniusz Mleczak.Do zagrożeń związanych z PR 2000 przygotowują się służby specjalne. Zarówno Wojskowe Służby Informacyjne, jak i UOP przygotowały plany na wypadek awarii w pierwszych dniach stycznia. Specjaliści obu służb będą dyżurować w nocy z 31 grudnia na 1 stycznia.Sterowanie rękąWiększość instytucji zapewnia, że przygotowała i przetestowała plany awaryjne. Ponieważ - jak sądzą - sami zrobili wszystko, za najpoważniejsze zagrożenie uważają przerwy w dostawie energii. W agregaty prądotwórcze wyposażyła swoje obiekty Gazownia Warszawska. Miejskie Przedsiębiorstwo Wodociągów i Kanalizacji w Warszawie ma ręczny system sterowania. Jest też duża rezerwa wody. Gorzej, gdy zabraknie prądu na dłuższy czas i przestaną pracować pompy.Takich problemów nie będą mieć wodociągi krakowskie. - Ludzie mogą być spokojni. Produkcja wody nie jest sterowana komputerowo - mówi Wojciech Mamak, główny informatyk krakowskich wodociągów.Producenci energii, czyli elektrownie, zapewniają, że w kraju jest 20-procentowa rezerwa i nie będzie skoków napięcia. Przedstawiciele elektrowni, zapewniając o swojej gotowości, pytają, czy tak samo przygotowani są dostawcy energii.- Wszyscy spędzają sylwestra w firmie - mówi o kierownictwie Polskich Sieci Elektroenergetycznych rzeczniczka PSE Regina Wegnerowska. Kierownictwo PSE zostało włączone w skład specjalnego sztabu, który będzie czuwał nad pracą systemu.Respiratory muszą działaćDo zmiany daty starannie przygotowują się szpitale. - Będzie większa obsada lekarska, pielęgniarska, dodatkowe dyżury na niektórych oddziałach - mówi dr Marek Migdał z Centrum Zdrowia Dziecka w Warszawie. - Moment zmiany daty przejdziemy na awaryjnym zasilaniu.- Szpitale muszą być zawsze przygotowane na awarie, by nie wysiadły respiratory - dodaje Krzysztof Bik, dyrektor Centrum Zdrowia Matki Polki w Łodzi.Skomplikowane struktury zabezpieczające przed problemem milenijnym powołał Zakład Ubezpieczeń Społecznych. Pełnomocnicy ds. PR 2000 oraz zespoły antykryzysowe działają w centrali i w każdym z 52 oddziałów. Od dzisiaj zespoły będą pełniły całodobowe dyżury. Czy to oznacza, że nie będzie opóźnień w wypłacie rent i emerytur? - Pieniądze na wypłaty z początku stycznia prześlemy poczcie do 29 grudnia - mówi Anna Warchoł, rzeczniczka ZUS.Telekomunikacja Polska ma sztaby kryzysowe w centrali i w terenie. - Zarząd nie jest w to zaangażowany, ale będzie informowany na bieżąco - zapewnia Michał Potocki z Biura Prasowego Telekomunikacji.Pełne bankomaty Polski system bankowy nie obawia się problemu roku 2000 - twierdzi Związek Banków Polskich.Krzysztof Mielnicki, rzecznik NBP mówi, że "w przypadku stanowisk o strategicznym znaczeniu dla NBP zwiększenie dyspozycyjności jest niezbędne".W innych bankach też będą dyżury. - Jest to także związane z zamknięciem finansowym roku. Będą i informatycy, i księgowe - mówi Sebastian Łuczak z Pekao SA.Na wszelki wypadek 31 grudnia banki nie będą obsługiwać klientów. Każdy klient otrzyma historię i saldo swego tegorocznego rachunku, który bank wydrukuje dzień wcześniej. Cały czas czynne będą bankomaty. Rozliczająca transakcje kartami płatniczymi firma PolCard zapewnia, że nie będzie żadnych problemów.Kolej korzysta z 33 źródeł energii i - jak zapewnia - wszystkie będą działać 1 stycznia. Na wszelki wypadek na stacjach przygotowano baterie i agregaty, a do kas trafiły stare bloczki biletowe, na wypadek awarii kas. W rezerwie będą czekać lokomotywy spalinowe.W polskich liniach lotniczych działać będzie sztab kryzysowy pod przewodnictwem prezesa LOT. Na 1 stycznia LOT zaplanował jeden rejs czarterowy. Bernadeta Waszkielewicz, Andrzej StankiewiczOkreśleń jest wiele - pluskwa milenijna, problem roku 2000 (PR 2000), Y2K - ale wszystkie oznaczają jedno: o północy z 31 grudnia 1999 na 1 stycznia 2000 wiele setek milionów urządzeń elektronicznych na całym świecie może przestać działać, bo nie będzie w stanie poprawnie odczytać daty. Przez wiele lat programiści kodowali rok w postaci dwóch ostatnich cyfr. Urządzenia wykorzystujące daty mogą zacząć niepoprawnie działać przy przejściu z roku 1999 (zapisanego jako "99") na rok 2000 ("00"). Błędne działania urządzeń cyfrowych wystąpią szczególnie w pierwszych sekundach Nowego Roku - może dojść do katastrof i poważnych awarii. Błędne działanie systemów związane z PR 2000 może objawiać się przez wiele miesięcy. [/INST] Przed sylwestrem, w związku z problemem roku 2000, państwo jest w stanie podwyższonej gotowości. Ministerstwa, urzędy wojewódzkie i samorządy organizują sztaby antykryzysowe. Szczególne przygotowania trwają też w policji, straży pożarnej, wojsku i służbach specjalnych. Opracowano plany awaryjne. Za najpoważniejsze zagrożenie uważa się obecnie ewentualne przerwy w dostawie energii. Elektrownie zapewniają, że mamy w kraju 20-procentową rezerwę, co zapobiegnie skokom napięcia. MSWiA ocenia stan przygotowań na 92%. Informacje o najważniejszych wydarzeniach będzie zbierać Centrum Zarządzania Kryzysowego. Nie wiemy, co nas czeka, bo roku 2000 nikt jeszcze nie przeżył. Na szczęścia kilka godzin wcześniej Nowy Rok przywitają państwa azjatyckie. Będziemy na bieżąco monitorować sytuację na świecie. </s>
<s>[INST] Streść podany po dwukropku tekst: Przyjeżdżających mniej, obroty mniejszeBazary poradzą sobie z przepisamiBazarowy handel zagraniczny od kilku lat wrósł w polski krajobraz, a nie rejestrowane obroty zagraniczne, w dużej części skoncentrowane właśnie na targowiskach, Instytut Badań na Gospodarką Rynkową podliczył w 1996 roku na 5,6 mld dol. Szacunków za 1997 rok wprawdzie jeszcze nie ma, ale sądząc z ubiegłorocznego ruchu na bazarach, obroty nadal były znaczne.Od początku stycznia bazarowa aktywność znacznie zmalała, co - zdaniem wielu handlujących - wynika przede wszystkim ze zmian w przepisach o cudzoziemcach. Utrudniły one przyjazd do Polski wielu osobom ze Wschodu. Opinie co do tego, czy te zmiany oznaczają zamarcie bazarowego handlu zagranicznego, nie są jednak jednoznaczne.Warszawa: towar jest, handlujących mniejO 8 rano w okolicach warszawskiego Stadionu Dziesięciolecia z trudem można znaleźć miejsce do zaparkowania samochodu. Na większości płatnych parkingów napis "miejsc brak". Stoją również autobusy, furgonetki. Mniej więcej co 10. z rejestracją z Ukrainy lub Litwy. Tych jest najwięcej.Wasyl Kuźmiuk ze Lwowa nie ukrywa swego zadowolenia z nowych przepisów. - Tak, zawracają na granicy, ale tylko tych, którzy nie mają dokumentów w porządku. Dla niego samego uzyskanie zaproszenia to żaden problem. Tyle że trzeba zapłacić 20 dolarów, ale te pieniądze po prostu wliczy sobie w cenę sprzedawanego towaru. Teraz jest zadowolony, że znacznie krócej niż kiedyś czeka na granicy. - Wszystko będzie w porządku, unormuje się. Tak - zgadza się. - Może się okazać, że nie przyjadą drobni handlarze, którzy z całego targowania mieli zysku ze 100 dolarów. Takim nie będzie warto przyjeżdżać. A on sam z Polską handluje już od 5 lat i dalej będzie handlował.Do półciężarówki ładuje kartony z azjatyckimi tekstyliami, trochę elektroniki, ale ta już sprzedaje się na Ukrainie coraz słabiej.Inny sposób na bezproblemowy wjazd do Polski to założenie na miejscu firmy - tłumaczy starszemu mężczyźnie młoda zgrabna brunetka. - A jaką firmę ty założyłaś? Agencję towarzyską? - No szto wy! U mienia galierieja i siżu spakojno.Można zapłacić nawet czekiemO godzinie 9 rano sprzedającymi obstawiona jest cała korona stadionu. Sprzedają to co zawsze - od lornetek po ikony, kawior i herbatę, kawę, kosmetyki, drobny sprzęt gospodarstwa domowego. Trafiają się również lasery, narzędzia chirurgiczne, alkoholu znacznie mniej niż kiedyś. Mniej złota, za to bursztyn we wszystkich możliwych odcieniach, wypracowane lakowe pudełeczka - niektóre z nich to prawdziwe cacka rękodzieła, ale i prymitywne zabawki, jak chociażby lekko używany biały plastykowy kotek, na którego można zakładać kolorowe kółka. Kilku mężczyzn stoi bez żadnego towaru, choć widać wyraźnie, że czymś jednak handlują.Galina Raznieckaja sprzedaje na stadionie nakrycia stołowe. Przyjechała ze Smoleńska prawie miesiąc temu. Za 10 dużych łyżek chce 5 złotych i nie daje się namówić na jakiekolwiek targi. Już opuściła, bo przed świętami za takie same łyżki brała 7, nawet i 8 złotych za 10 sztuk. Teraz już musi pozbyć się resztki, bo jutro wyjeżdża. Podobne ceny proponuje jej sąsiadka ze stadionu i ze Smoleńska. Nie wiedzą, czy jeszcze przyjadą do Polski, bo 20 dolarów za możliwość przyjazdu to jednak sporo pieniędzy.Równie pesymistycznie jest teraz nastawiona kobieta sprzedająca ikony. Ten handel chyba zniknie zupełnie. Nie dosyć, że trzeba mieć nowe zaproszenia i wizy, to i ikon na wschodzie już coraz mniej.Przy większych zakupach na stadionie należność można uregulować nawet czekiem polskiego banku.Pesymizm polskich kupcówBardzo pesymistycznie nastawieni są polscy kupcy, którzy przez ostatnich 5-6 lat żyli z handlu z przyjeżdżającymi ze wschodu. - Czy pani widziała, żeby o 10 rano można było przejść pomiędzy budkami? - ubolewa właściciel stoiska z kurtkami uszytymi z polaru. - Przecież zawsze był taki tłok, że ledwo można się było przepchnąć. Rzeczywiście tylko sporadycznie widać Rosjan i Ukraińców ciągnących wielkie torby z przyczepionymi kółkami. - Pójdziemy na bezrobocie - mówi. Pewnie tego chcą władze. Jeśli wolą dopłacać do nas, zamiast dostawać pieniądze od nas, to ich sprawa.Nie ma wątpliwości, że polscy klienci nie zrównoważą im spadku obrotów, a ceny nie są wygórowane. Porządny sweter kosztuje nie więcej niż 60-70 złotych. Towar sprowadzany jest najczęściej z Chin, ale z reguły produkowany jest w Tajlandii i Korei Południowej. Tam można teraz kupić najtaniej. Rozmówca "Rzeczpospolitej" nie zgadza się, aby podać jego nazwisko i nazwę firmy, która jest właścicielem straganu. - Nigdy nie wiadomo, co władza jeszcze wymyśli - tłumaczy.Na spadek obrotów narzekają również właściciele budek z jedzeniem i rozwożący gorące zupy, pyzy, flaki i herbatę. Miska ogórkowej i grochówki kosztuje 3 złote. Teraz w ciągu dnia nie sprzedaje więcej niż 30-40 porcji. Kiedyś, zwłaszcza podczas mroźnych zim, można było sprzedawać 200 i więcej porcji.Od pięciu lat związany jest ze stadionem właściciel budki z pieczonymi kurczakami. Połówka sporego kuraka, który przed upieczeniem musiał ważyć ponad kilogram, kosztuje 7 złotych. Wczoraj sprzedał tylko 24 porcje. Nie ma nadziei, że będzie lepiej.Klient się zmieniłNie są tak pesymistycznie nastawieni ci, którzy dostarczają towar na stadion. Przyznają, że zmienili się ich klienci. Teraz, zamiast dostarczać towar na stadion, sprzedają go bezpośrednio przyjeżdżającym Rosjanom. W każdym sezonie trzeba szyć co innego. Kiedyś doskonale sprzedawały się kurtki obszywane futrem, potem smokingi, najchętniej wiśniowe i brązowe, teraz już tylko garnitury, i to z coraz lepszych materiałów. - Chętnie załatwię mojemu odbiorcy zaproszenie, byle tylko przyjeżdżał - słyszeliśmy wielokrotnie.Z drugiej jednak strony polscy przedsiębiorcy mają świadomość, że ten handel nie będzie trwał wiecznie, że tak jak zamarł polski bazar w Berlinie, tak i zmniejszą się obroty na bazarach, gdzie kwitł handel polsko-wschodni. Nie ukrywają, że chcieliby, aby stało się to jak najpóźniej, chociaż w swoich stosunkach z odbiorcami z Rosji i Ukrainy widzą już zalążki prawdziwego biznesu. Psychicznie przygotowują się do tego, że zmienią się również warunki płatności, bo handel będzie cywilizował się dalej i nie będzie można już wymagać zapłaty gotówką, i to z góry.Na żoliborskim bazarze przy Hali Marymonckiej, gdzie od kilku lat handlują przybysze zza wschodniej granicy, wczoraj w zadaszonych straganach swoje towary rozłożyło kilkudziesięciu śniadolicych sprzedawców. Jak wyjaśnia obsługa targowiska, są to głównie handlarze z Armenii i Azerbejdżanu, którzy mieszkają w Polsce praktycznie na stałe. Od początku stycznia jest ich mniej.Azerowie i Ormianie na żoliborskim bazarze handlują odzieżą, butami, zegarkami, drobną biżuterią, zabawkami i narzędziami, dla amatorów mają też spirytus. - Tak naprawdę to ci Ormianie wcale nie jeżdżą po towar na Wschód. Kupują wszystko na Stadionie Dziesięciolecia, a czasem w hurtowniach - wyjaśniają pracownicy spółki zarządzającej bazarem. Jak mówią polscy handlarze i obsługa bazaru, prawdziwe dostawy ze wschodu docierają tu w czwartki i w soboty, średnio po dwa autokary. Z reguły są to już stali bywalcy z Grodna i okolicznych miasteczek.Od początku stycznia autokary z Białorusi na razie się nie pojawiły. Nie wiadomo jednak, czy dlatego, że do Polski trudniej jest teraz wjechać, czy po prostu handlarze świętują. - U nich później są święta i w styczniu zawsze handel jest nieco mniejszy - pocieszają się pracownicy bazaru.Na oceny za wcześnie- Poczekajmy jeszcze z ocenami. Teraz jeszcze na nie za wcześnie - mówi Ryszard Rybakiewicz, dyrektor generalny spółki Damis zarządzającej Jarmarkiem Europa na warszawskim Stadionie Dziesięciolecia. Jak podkreśla, co roku w styczniu, gdy w Kościele prawosławnym obchodzone jest Boże Narodzenie, a potem Nowy Rok, handel jest znacznie słabszy niż w pełni sezonu. Sezon na dobre zaczyna się dopiero w końcu marca.Na pierwsze bardziej wiarygodne oceny skutków zmian w przepisach wjazdowych dla cudzoziemców należałoby poczekać co najmniej do początku lutego. Zdaniem jednak dyr. Rybakiewicza, Stadion Dziesięciolecia nie jest typowym targowiskiem dla drobnych handlarzy. Ubiegłoroczne obroty na Jarmarku Europa Instytut Badań nad Gospodarką Rynkową ocenił na 1,9 mld zł (o 0,2 mld więcej niż w 1996 r.), w tym eksport - 400 mln USD. Dominuje handel hurtowy, niewielu jest więc kupców ze Wschodu, którzy przyjeżdżają po kilka artykułów i których mógłby zniechęcić wzrost kosztów przyjazdu do Polski o kilkanaście dolarów.Od kilku lat widać proces koncentracji handlu na stadionie, gdzie stoiska coraz częściej mają nie pośrednicy, a producenci bezpośrednio dostarczający duże partie towaru hurtownikom ze Wschodu. Na ich potrzeby - jak ocenia IBnGR - pracuje ok. 1100 polskich firm. Zdaniem dyr. Rybakiewicza, dla hurtowych odbiorców z Rosji, którzy jednorazowo przywożą 4-10 i więcej tysięcy dolarów i kupują na stadionie najlepszą polską odzież oraz kolekcje z Paryża, wydanie dodatkowych 17-25 dolarów na vouchery nie jest znaczącym obciążeniem.Rzgów: handel nie lubi biurokracji- Zmiany w przepisach wjazdowych zbiegły się ze świętami na Wschodzie. Na razie więc trudno ocenić ich skutki. Teraz i tak mamy martwy sezon, który potrwa do początku lutego - ocenia Kazimierz Ćwikła, prezes zarządu spółki Centrum Handlowe Ptak w Rzgowie k.Łodzi. Do Rzgowa, gdzie w sezonie przyjeżdża dziennie ok. 50-70 autokarów ze Wschodu, teraz każdego dnia przybywa ich zaledwie kilkanaście.Zdaniem prezesa Ćwikły, choć nowe wymagania wobec przybyszów ze Wschodu utrudnią życie handlarzom, na pewno już wkrótce ludzie coś wymyślą, aby obejść i złagodzić nowe utrudnienia. Przyznaje, że dla dużych hurtowników z Moskwy, którzy w ciągu tygodnia przyjeżdżają do Rzgowa, większe koszty przyjazdu do Polski nie będą problemem, ale mogą nim być biurokratyczne utrudnienia. Konieczność załatwiania dodatkowych podpisów, pieczątek, kolejki w konsulatach - to może rzeczywiście przyhamować handel. Tym bardziej że do Rzgowa hurtownicy ze Wschodu przyjeżdżają na uzgodnione już wcześniej transakcje z polskimi partnerami. Dzięki kupcom z Rosji, a przede wszystkim z Moskwy, którzy kupują w Polsce duże partie dobrych, drogich towarów, prosperuje wiele polskich firm, np. odzieżowych, które kiedyś szyły na zlecenie kontrahentów z Europy Zachodniej, a dziś przestawiły się na zamówienia odbiorców na rynku wschodnim. - Hurtownicy z Moskwy kupują najlepsze i najdroższe polskie ubrania czy buty. To są naprawdę duże pieniądze - mówi prezes Ćwikła oceniając, że niektórzy kupcy z Centrum Ptak są teraz zniechęceni. Boją się, że umówieni na styczeń kontrahenci mogą nie przyjechać.Przemyśl: to tylko świąteczny marazm- Nie widzimy, aby po zmianie przepisów zmniejszyła się w dużym stopniu liczba handlarzy ze Wschodu - ocenia kierownik zajmującego się targowiskami oddziału gospodarki komunalnej Urzędu Miejskiego w Przemyślu, Janusz Szostek. Na razie co prawda handlowych turystów zza wschodniej granicy jest mniej, ale jest to sytuacja, która powtarza się co roku w styczniu, gdy przypadają prawosławne święta. W tej sytuacji wpływ zmian przepisów będzie można ocenić najwcześniej w pierwszej dekadzie lutego.Według Janusza Szostka, największe utrudnienia nowe przepisy przyniosą drobnym handlarzom przemycającym na polskie bazary np. tańszy alkohol ze Wschodu. Tymczasem na największym przemyskim targowisku, Bolonii - najbardziej popularnym wśród kupców zza wschodniej granicy - już wcześniej pilnowano przestrzegania zakazu handlu alkoholem.Białystok: zabrakło klientówOd początku roku białostockie bazary świecą pustkami. Zabrakło kupujących - turystów zza wschodniej granicy, którzy dotychczas stanowili blisko 90 procent targowej klienteli, przynajmniej na bazarze przy ul. Kawaleryjskiej. Zdaniem wielu właścicieli straganów, zastój w handlu to skutek niedawnego uszczelnienia granicy. Od listopada ruch na granicy zmniejszył się aż kilkakrotnie.Wczoraj przed białostockim targowiskiem Madro wódkę sprzedawała tylko grupka Azerów, a przy ul. Kawaleryjskiej zakupy robili nieliczni Białorusini. Gros niedzielnej klienteli stanowili białostocczanie, którzy raczej spacerowali niż kupowali.Właściciele prywatnych kwater w Białymstoku wpadli w panikę. Z miejscowego Urzędu Wojewódzkiego, gdzie usiłowali się starać o nowe zaproszenia, wychodzili z niczym. - Jedna kobieta z osiedla przy Kawaleryjskiej, która wynajmuje pokoje, poszła do urzędu po dziesięć zaproszeń. Tam poproszono ją o wyciąg z konta - opowiedział nam jeden z kupców z ul. Kawaleryjskiej. - Dowiedziała się, że nie zaprosi już nikogo, jeśli nie dowiedzie, że ją na to stać.- Koło się zamyka. Większość utrzymywała się, dorabiała do emerytur i pensji, bo byli wschodni turyści. Płacili za kwatery, dawali zarobić piekarzom, masarzom i sprzedawcom hamburgerów. Wynajmowali kwatery zazwyczaj u emerytów i rencistów. Jak dzisiaj taka kobiecina z pocztowym odcinkiem renty wykaże, że ją stać na przyjęcie gościa z zagranicy? - pyta sprzedawca swetrów.Dla wielu utrzymujących się z przygranicznego handlu ograniczenia w przekraczaniu granicy to wróżba finansowej zapaści. Denerwują się przedsiębiorcy, detaliści, hurtownicy, właściciele kantorów i straganów, i to nie tylko na bazarach.- To skandal - przekonywał jeden z białostockich producentów artykułów gospodarstwa domowego. - Ucierpią nie tylko sprzedawcy, ale i producenci wszystkiego, co znajdowało dotychczas zbyt na Wschodzie. Większość, zwłaszcza Rosjan, to stali klienci hurtowni i bazarowych straganów. Oni zostawiają u nas mnóstwo pieniędzy. Kupują wszystko, od słoniny po meble, łazienkową armaturę, tekstylia, dosłownie każdą rzecz. To prawdziwa klęska.Biała Podlaska: widmo bankructwaPodlasie i Lubelszczyznę w ostatnich dniach odwiedza znacznie mniej gości zza wschodniej granicy.- Zmiany przepisów na wschodniej granicy to dla nas prawdziwa terapia wstrząsowa. Czasami przez cały dzień nie udaje się nam nic sprzedać - twierdzą państwo Kuczyńscy, właściciele stoiska na bazarze przy ul. Brzeskiej w Białej Podlaskiej. We wtorek, mimo pięknej pogody, na bialskich targowiskach zabrakło kupujących. - Już teraz brakuje nam pieniędzy na utrzymanie działalności - opowiada pani Krystyna, która nie chce ujawnić nazwiska. Na największym bialskim targowisku przy ul. Brzeskiej niemal połowa z 200 budek była we wtorek nieczynna.Sprzedający na lubelskiej giełdzie przy ul. Spółdzielczości Pracy są zgodni - gdyby nie klienci ze Wschodu, giełda nie miałaby racji bytu. Ruch zmniejszył się tutaj o ok. 40-50 proc.- W zeszłym roku, licząc "na oko", w ciągu dnia rosyjskojęzyczni kupcy potrafili zostawić tutaj 100 tys. dolarów. 80 proc. z nich to Ukraińcy. Mimo że nadal z Ukrainą obowiązuje ruch bezwizowy, obroty naszych hurtowni spadły o jakieś 40 proc. - mówi Tadeusz Wlizło, właściciel jednej z firm przy ul. Spółdzielczości Pracy.Szczecin: Rosyjscy nabywcy nie przyjechaliNa szczecińską giełdę samochodową, największą na zachodniej granicy, usytuowaną na terenie stadionu tutejszego klubu sportowego Pogoń, nie dojechali minionej niedzieli Rosjanie oraz obywatele pozostałych republik b. Związku Radzieckiego, stanowiący jej główną klientelę.Obowiązująca od 27 grudnia minionego roku nowa ustawa o cudzoziemcach spowodowała nagły spadek obrotów, a w dalszej perspektywie, twierdzą eksperci, może doprowadzić do całkowitej śmierci tej firmy handlu używanymi samochodami. Z nieoficjalnych danych wynika, że spadek sprzedaży przekroczył 80 proc.Wzrosła natomiast minionej niedzieli o około 25 proc. podaż używanych aut oferowanych do sprzedaży. Podobnie jak wcześniej dominowały wśród nich wozy różnych zachodnich marek z rejestracją holenderską i niemiecką, sprowadzanie do Szczecina przez naszych rodaków, Rosjan oraz Turków zamieszkałych w Niemczech. Wszyscy oni z przerażeniem obserwowali powstałą sytuację na szczecińskiej giełdzie. Znaleźli się i tacy, którzy próbowali pozbyć się aut za połowę ceny. Czteroletniego forda escorta oferowano za 4 tys. marek niemieckich, a BMW, rocznik 1993, o dwa tysiące marek drożej. Tak niskie ceny nasuwały podejrzenia, że samochody pochodziły z kradzieży.Tymczasem, jak na ironię, minionej niedzieli otwarto w Szczecinie drugą, znacznie większą giełdę samochodową. Usytuowano ją na peryferiach miasta przy ul. Cukrowej. Krótko po godz. 13 "Rz" doliczyła się na jej rozległym terenie zaledwie około 50 samochodów i trochę gapiów. Rosjan, którzy mieli być jej głównymi klientami, nie było w ogóle.Ocena eksperta: wszystko wróci do normyZdaniem Bohdana Wyżnikiewicza z Instytutu Badań nad Gospodarką Rynkową, zmiany w przepisach wizowych są niewątpliwie utrudnieniem, podobnie jak np. przepis, że nie wolno przewozić towarów na siedzeniach samochodowych. Przyczyną obecnego spadku obrotów są zresztą nie tylko nowe przepisy o cudzoziemcach, ale i naturalne osłabienie ruchu, spowodowane prawosławnymi świętami Bożego Narodzenia.- Uważam - mówi Bohdan Wyżnikiewicz - że po jakimś czasie wszystko wróci do stanu wyjściowego, podobnie jak odrodził się handel przy zachodniej granicy po dużym spadku w następstwie powodzi. Sądzę tak dlatego, że nie ustały przyczyny, które sprawiają, że ten handel jest dla uczestników opłacalny. Te przyczyny to różnica cen oraz dostęp do rynków zaopatrzeniowych. Wprawdzie obecna sytuacja jest dla handlujących denerwująca - oni nie są przyzwyczajeni do przerw, pracują przecież nawet w niedziele - ale potraktują nowe przepisy po prostu jak kolejną barierę, którą trzeba pokonać i którą pokonają. Funkcjonują przecież już długie łańcuchy zaopatrzeniowe, są firmy pracujące tylko na zlecenie bazarów i wszyscy ci ludzie znajdą sposoby przystosowania się do nowej sytuacji. Tyle że pokonywanie tych barier może spowodować wzmożenie korupcji.Co do wielkości obrotów na bazarach, to - według naszych wstępnych ocen - w 1997 roku było z nimi różnie - na niektórych bazarach wzrosły, na innych spadły, ale generalnie sądzę, że ta forma handlu zagranicznego osiągnęła w roku 1996 swoje apogeum i w przyszłości należy się liczyć raczej z tendencją spadkową.Materiały zebrali: Anita Błaszczak, Halina Bińczak, Edmund Kieszkowski, Danuta Walewska, Ewa Sosnowska, "Kurier Poranny" Białystok, jak, esz "Dziennik Wschodni" [/INST] Bazarowy handel zagraniczny od kilku lat wrósł w polski krajobraz. Według badań Instytutu Badań na Gospodarką Rynkową wyniósł w 1996 roku 5,6 mld dol. Jednak z początkiem stycznia, po wejściu przepisów wjazdowych dla cudzoziemców, aktywność bazarowa znacznie zmalała. Na bazarze wokół warszawskiego Stadionu Dziesięciolecia panuje jak zwykle duży ruch, brakuje miejsc parkingowych, duża część już zaparkowanych to furgnetki z Ukrainy lub Litwy. Wasyl Kuźmiuk ze Lwowa cieszy się z nowych regulacji - krócej się czeka na granicy, i zaznacza, że dla niego niewiele się zmieni, ponieważ dokumenty ma w porządku a drobny koszt uzyskania zaproszenia może wliczyć w cenę sprzedanego towaru. Niketórzy handlarze zakładają firmy w Polsce, żeby ominąć formalności. Polscy kupcy nie kryją pesymizmu, przez ostatnie lata żyli z handlu z przyjeżdżającymi ze wschodu, a polscy klienci nie zrównoważą im spadku obrotów. Ceny zresztą nie są wygórowane - większość towarów jest sprowadzana z Chin, a produkowana w Tajlandii i Korei Południowej. Na spadek obrotów narzekają właściciele budek z jedzeniem i rozwożący gorące posiłki. Sprzedawca zup porównuje, że teraz sprzedaje 30-40 porcji dziennie, kiedy wcześniej sprzedawał po 200. Dostawcy towaru patrzą bardziej optymistycznie. Podkreślają, że zmienili się klienci. Teraz, zamiast dostarczać towar na stadion, sprzedają go bezpośrednio przyjeżdżającym Rosjanom. Popularnym towarem stały się garnitury wysokiej jakości. Z drugiej strony polscy przedsiębiorcy mają świadomość, że ten handel nie będzie trwał wiecznie. Za wcześnie na ocenę skutków zmian w przepisach wjazdowych dla cudzoziemców trzeba poczekać do początku lutego. Sytuacja Stadionu Dziesięciolecia jest również wyjątkowa, ponieważ dominuje tu handel hurtowy. Stoiska mają producenci bezpośrednio dostarczający duże partie towaru hurtownikom ze Wschodu. Według badań na ich potrzeby pracuje ok. 1100 polskich firm.Według Kazimierza Ćwikły, prezesa zarządu spółki Centrum Handlowe Ptak w Rzgowie, nowe przepisy utrudnią życie handlarzom, ale wkrótce ludzie coś wymyślą, aby obejść i złagodzić nowe utrudnienia. Zarówno zarządzający bazarami, jak i sprzedawcy podkreślają, że styczniowy spadek ruchu powtarza się co roku i jest związany ze świętami prawosławnymi, dlatego faktyczne skutki wejścia nowych przepisów będzie można ocenić na początku lutego. Janusz Szostek z Urzędu Miejskiego w Przemyślu uważa, że większe trudności mogą mieć drobni handlarze przemycający na część polskich bazarów np. tańszy alkohol ze Wschodu. W Białymstoku widać skutki uszczelnienia granicy. Turyści zza wschodniej granicy stanowili 90 procent targowej klienteli, dzisiaj bazary świecą pustkami. Martwią się również właściciele prywatnych kwater, którzy zapraszali zagranicznych turystów. Urzędy odmawiają wydawania zaproszeń, jeśli zainteresowany nie uzasadni, że go na przyjęcie gościa stać. W Białymstoku dla wielu utrzymujących się z przygranicznego handlu ograniczenia w przekraczaniu granicy to wróżba finansowej zapaści. Na Podlasiu i Lubelszczyźnie również jest mniej przybyszy zza wschodniej granicy. Bazarowi sprzedawcy mówią, że czasami cały dzień nie udaje im się nic sprzedać i brakuje im na utrzymanie działalności. Trudna jest sytuacja w Szczecinie. Na giełdę samochodową nie przyjechali klienci ze Wschodu stanowiący jej główną klientelę. Według ekspertów zmiany przepisów mogą doprowadzić do upadku tej firmy. Spadek sprzedaży wyniósł już ok. 80 proc., a podaż używanych aut wzrosła minionej niedzieli o około 25 proc.Zdaniem Bohdana Wyżnikiewicza z Instytutu Badań nad Gospodarką Rynkową, zmiany w przepisach wizowych są niewątpliwie utrudnieniem, ale spadek jest spowodowany również świętami prawosławnymi. Przewiduje on, że wszystko wróci do stanu wyjściowego, ponieważ hadel jest dla jego uczestników opłacalny i handlowcy znajdą sposób na pokonanie tej nowej bariery. </s>
<s>[INST] Streść podany po dwukropku tekst: PODATKI W PZPNZapowiedź drugiej wojny futbolowej - Dziurowicz oskarża swego następcęWybuch niewypałuANDRZEJ ŁOZOWSKICzy znowu czeka nas wojna futbolowa, już druga w ostatnim czasie, bo przecież ta pierwsza zakończyła się bardzo niedawno, w czerwcu ubiegłego roku. Minister sportu Jacek Dębski, który wywołał pierwszą, i bynajmniej nie był jej moralnym zwycięzcą, zostawił niewypał w siedzibie Polskiego Związku Piłki Nożnej w postaci kontroli Urzędu Skarbowego. Ten pocisk był przeznaczony dla prezesa Mariana Dziurowicza, ale był to pocisk z opóźnionym zapłonem i wybuchł pod nogami nowego prezesa Michała Listkiewicza dopiero po siedmiu miesiącach.Chociaż nie ma jeszcze protokołu końcowego, dzięki "przeciekowi do mediów" znane są główne trofea Urzędu Kontroli Skarbowej w Polskim Związku Piłki Nożnej. Związek nie zapłacił podatku VAT oraz podatku od dochodów za rok 1997 na kwotę 13 milionów złotych (niektóre źródła informowały o kwocie 20 mln). Taka suma musiała zrobić wrażenie. Po pierwszych doniesieniach w mediach opiniotwórczy telewizyjny Monitor pytał ministra Jacka Dębskiego oraz byłego prezesa Mariana Dziurowicza, czy jest to zapowiedź bankructwa polskiej piłki.Jacek Dębski nie potwierdził i nie zaprzeczył, jak większość ministrów, którzy odpowiadają na trudne pytania. Można nawet powiedzieć, że zamiast smutku z powodu zapowiedzi ruiny finansowej, jaka grozi najpopularniejszej dyscyplinie sportu, na obliczu ministra pojawiła się satysfakcja. Dębski mówił, że tego można się było spodziewać, i podał powód: w nowym kierownictwie PZPN są sami starzy działacze z wyjątkiem Zbigniewa Bońka. Dla odmiany Marian Dziurowicz przedstawił siebie jako byłego społecznego prezesa i zaraz dodał, że społeczni prezesi nie mogą ponosić odpowiedzialności finansowej. Żeby nie było wątpliwości, kto jest odpowiedzialny za nadużycia podatkowe, podał stanowisko i personalia winnego. Jest nim były sekretarz generalny związku, a dzisiaj prezes, Michał Listkiewicz.W takich okolicznościach, przed kamerami telewizji publicznej, została uruchomiona lawina oskarżeń personalnych, która dopiero nabiera szybkości. Nie wiadomo jeszcze, kogo przysypie, a kto się uratuje, wiadomo natomiast, że idzie ku nowej wojnie. Minister sportu, mówiąc o starych działaczach w nowej ekipie z wyjątkiem Zbigniewa Bońka, dał do zrozumienia, że wszyscy oni są w jakimś stopniu współodpowiedzialni za nadużycia podatkowe i powinni zostać wymienieni na nowych ludzi o czystych rękach. Na tych, których pewnie chętnie wskazałby sam minister. Nie jest tajemnicą, że zamiana Dziurowicza na Listkiewicza w czerwcu ubiegłego roku nie satysfakcjonowała ministra sportu, nowy prezes nie był i nie jest jego człowiekiem i że eksplozję niewypału w siedzibie związku piłkarskiego Dębski ochoczo wykorzysta do czystki personalnejCo do Mariana Dziurowicza, jego pierwszą reakcją było oddanie strzału do następcy i jest to reakcja ludzka, jeśli się zważy, że Listkiewicz zajął fotel poprzednika bez jego zgody i namaszczenia, w wolnych wyborach. W takim przypadku każdy nowy prezes byłby tarczą, do której trzeba strzelać, jeśli nadarzy się po temu okazja, a właśnie się nadarzyła. Wielu działaczy piłkarskich pewnie myślało, że po ubiegłorocznych czerwcowych wyborach Dziurowicz odszedł w niebyt, w końcu nie jest silnego zdrowia. Tymczasem były prezes niespodziewanie wrócił na pierwsze strony gazet i jako pierwszy z zainteresowanych zwołał konferencję prasową, podczas której informował, dlaczego związek nie płacił podatków. Powoływał się na ekspertyzy autorytetów prawnych oraz stowarzyszeniowy status związku piłkarskiego. Przy okazji wylał wiele żalów pod adresem swego następcy, powiedział nawet, że było błędem i nadgorliwością Listkiewicza wciągnięcie PZPN na listę płatników podatku VAT od września ubiegłego roku.Warto w tym miejscu przypomnieć, że Marian Dziurowicz korzystał w przeszłości z każdej okazji, by przedstawić siebie jako człowieka sukcesu, który wyciągnął polską piłkę z biedy i uczynił z niej bogacza.Otwierając Nadzwyczajny Zjazd Polskiego Związku Piłki Nożnej w lutym ubiegłego roku, były prezes mówił do delegatów m.in.: "Gdy zostałem prezesem w 1995 roku, na koncie związku było 7 miliardów starych złotych i były kłopoty z wypłatami dla etatowych pracowników. Pod koniec 1996 roku na koncie mieliśmy już 70 miliardów starych złotych, rok 1997 zamknęliśmy kwotą 280 miliardów, a 31 grudnia 1998 roku stan konta PZPN wynosił 310 miliardów." Dzisiaj można zapytać, czy Marian Dziurowicz był człowiekiem sukcesu, który zdobył dla piłki fortunę, czy może spryciarzem, który nie płacił podatków, żeby w oczach owieczek wyglądać na dobrego przywódcę stada. Jednego nie można zarzucić Dziurowiczowi na pewno, mianowicie tego, że uciekał z okrętu, przewidując jego rychłe zatonięcie. Nie odszedł z PZPN dobrowolnie, lecz został wyproszony przez delegatów piłki.Jak się zachowuje nowy prezes PZPN Michał Listkiewicz, któremu wybucha pocisk podłożony przez ministra Dębskiego i do którego strzela jego poprzednik, Marian Dziurowicz, obwiniając go publicznie o niezapłacone podatki, w czasie kiedy byli duetem? Będący w dobrych stosunkach z mediami Listkiewicz prosi, żeby tej awantury nie nagłaśniać, radzi, żeby poczekać do zakończenia kontroli Urzędu Skarbowego, bo jeszcze nie ma protokołu pokontrolnego. "Istnieje taka możliwość - mówił prezes - że będziemy się odwoływać do Izby Skarbowej czy potem do NSA, ale nie chcemy walczyć z państwem. W ordynacji podatkowej jest zapis, że w przypadkach uzasadnionych w ważnym interesie podatnika lub w interesie publicznym organ podatkowy może umorzyć w całości lub w części zaległości podatkowe. Możemy chyba mówić o interesie publicznym, skoro z PZPN związanych jest bezpośrednio lub pośrednio pół miliona osób, do tego dochodzą miliony kibiców. Gdybyśmy musieli zapłacić tę astronomiczną kwotę, o której mowa w dokumentach pokontrolnych, trzeba byłoby się zastanowić nad ogłoszeniem upadłości związku." Jak widać, Listkiewicz stąpa ostrożnie jak wytrawny polityk, dobrze wiedzący, że zawierucha podatkowa, której nie jest sprawcą, lecz co najwyżej konsumentem, może być pretekstem do nowej wojny, a na wojnie latają kule. Obaj przeciwnicy już ujawnili swój stosunek do niego, to znaczy chętnie by się go pozbyli, bo chociaż w pierwszej wojnie futbolowej byli wrogami, w następnej zawarli przymierze. Dzisiaj nad piłką wisi miecz podatkowy, ale to zawsze będzie kopalnia złota w porównaniu z innymi dyscyplinami sportu i taką kopalnią warto zarządzać.Jest jeszcze jedno pytanie, na które nikt dzisiaj nie próbuje odpowiadać: jeśli związek piłkarski jako stowarzyszenie podejmował działania, których efekty finansowe nie są zwolnione z podatku VAT oraz podatku dochodowego, to jakie naprawdę ma długi? Urząd Kontroli Skarbowej zajął się na razie rokiem podatkowym 1997, a przecież podatek VAT obowiązuje od 1995 roku, czyli zadłużenie PZPN może być parokrotnie większe. Kiedy Michał Listkiewicz mówi, że trzeba się zastanowić nad ogłoszeniem upadłości związku, to wcale nie żartuje.Druga część analizy sytuacji w PZPN w poniedziałkowym numerze "Rz" [/INST] Ostatnia kontrola skarbowa w Polskim Związku Piłki Nożnej ujawniła,że związek nia zapłacił podatku VAT oraz podatku od dochodów za rok 1997 na kwotę 13 milionów złotych. Spłata tego długu może oznaczać bankructwo związku. Zarówno minister sportu Jacek Dębski jak i były prezes związku Marian Dziurowicz za taki stan rzeczy winią obecnego prezesa Michała Listkiewicza. Minister sportu twierdzi,że fatalny stan finansów związku to wina braku świeżej krwi w jego strukturach. Z kolei Dziurowicz twierdzi,że Listkiewicz niepotrzebnie wciągnął PZPN na listę płatników podatku VAT.Sam Listkiewicz prosi aby nie nagłaśniać sprawy dopóki Urząd Skarbowy nie zakończy kontroli. </s>
<s>[INST] Streść podany po dwukropku tekst: WOJCIECH KOWALCZYKChce mi się płakać, chociaż zupełnie to do mnie nie pasujeNa bezrobociuSTEFAN SZCZEPŁEKW styczniu w większości polskich klubów rozpoczęły się przygotowania do sezonu wiosennego. Prasa informowała o nowych transferach, eksponując przejście Marka Citki z Widzewa do Legii. Na warszawskim Bródnie czytał o tym Wojciech Kowalczyk. Jest wart prawie milion dolarów i nikt się o niego nie bije. Od czerwca w ogóle nie gra w piłkę.Przypadek Wojciecha Kowalczyka nie należy, wbrew pozorom, do wyjątkowych. Jest tu i wielki talent, i bunt, i brak odporności na sukces, i życiowa bezradność, połączona z pechem."Na jesieni 1990 roku pojechałem z Legią na mecz o Puchar Polski do Wałbrzycha. Trzy dni wcześniej po raz pierwszy zagrałem w lidze. Roman Kosecki chyba jeszcze nie wiedział, że to jego pożegnalny występ przed wyjazdem do Stambułu. Wygraliśmy 3:0. Cyzio strzelił dwie bramki, a ja jedną. Wracamy do domu autokarem, rodzice pytają, jak tam było. Ja mówię: »w porządku, strzeliłem jedną«. A ojciec na to: »Co ty gadasz? Powiedzieli i napisali, że to Iwanicki.« Kiedy w meczu z Sampdorią wchodziłem na boisko w Warszawie, w telewizji pokazali wprawdzie mnie, ale z nazwiskiem Salamon. Komentator mnie nie znał i nie prostował pomyłki. Myślałem sobie: »ile muszę zrobić, żeby mnie nikt nigdy nie pomylił z kimś innym?«" - wspomina Kowalczyk.Zrobił jedną z najbardziej błyskotliwych karier w polskim sporcie lat dziewięćdziesiątych. Kiedy w ćwierćfinale rozgrywek o Puchar Zdobywców Pucharów roku 1991 Legia wylosowała Sampdorię, nikt jej nie dawał szans. Tym bardziej że nie było już Koseckiego. Za to w klubie włoskim same gwiazdy, warte miliony dolarów. Gianluca Vialli, Roberto Mancini, Attilo Lombardo, Pietro Vierchowod, Gianluca Pagliuca, a do tego Rosjanin Aleksiej Michajliczenko i Brazylijczyk Toninho Cerezo.Wejście smokaW ataku Legii grali wtedy Jacek Cyzio i Andrzej Łatka. Ale Łatka odniósł kontuzję i trener Władysław Stachurski, nie mając wyboru, musiał wystawić w pierwszej jedenastce Wojciecha Kowalczyka. Nikt nie wątpił, że jest to spore osłabienie i Polacy są bez szans na utrzymanie w Genui przewagi jednego gola z Warszawy. Legia zagrała jednak wspaniale, a Kowalczyk został bohaterem dnia. Strzelił dwie bramki, które przy remisie 2:2 zapewniły awans. Mało tego, w półfinale Legia wylosowała Manchester United i wprawdzie przegrała, ale w remisowym meczu na Old Trafford gola znów zdobył Kowalczyk.Zaczął się dla niego wspaniały okres. Prosto z Manchesteru pojechał do Irlandii, gdzie reprezentacja olimpijska walczyła o awans do igrzysk w Barcelonie. Wygrała 2:1, a pierwszą bramkę strzelił on. W lidze też już trafiał w miarę regularnie i nic dziwnego, że po tych wszystkich wyczynach trener Andrzej Strejlau powołał go do pierwszej reprezentacji Polski na mecz ze Szwecją. Latem roku 1991 wygraliśmy w Gdyni 2:0 dzięki golom debiutantów Wojciecha Kowalczyka i Mirosława Trzeciaka.Rok później Kowalczyk był już wicemistrzem olimpijskim. Ze statystyk FIFA wynikało wyraźnie, że lepiej strzelał i podawał w barcelońskim turnieju niż Szwedzi Tomas Brolin i Patrick Andersson, Kolumbijczyk Faustino Asprilla, Hiszpanie Luis Henrique, Jose Guardiola, Luis Abelardo, Jose Amavisca, Perez Alfonso, Amerykanin Cobi Jones, Włosi Dino Baggio i Demetrio Albertini, Ghańczycy Yaw Preko, Nii Odartey Lamptey, Osei Kuffour, że pomniejszych nie wspomnę. Co później zrobili oni, a co Kowalczyk?Chłopak z Woli"Urodziłem się na Woli i przez jedenaście lat mieszkałem na ulicy Syreny. Zaczynałem grać w Olimpii, a kiedy przeprowadziliśmy się na Bródno, przeszedłem do Poloneza. Chłopaków, którzy umieli grać, było wielu. Jeden rozwija się szybciej, drugi wolniej. Na mnie długo nikt nie zwracał uwagi. Grałem sobie spokojnie w juniorach, a w środy, soboty lub niedziele chodziłem z kolegami na Łazienkowską. Siadaliśmy pod »Żyletą« i darliśmy się jak wszyscy. Do szkoły nie chciało mi się chodzić i, jakby tu powiedzieć, nie całkiem skończyłem podstawówkę. Mam siostrę młodszą o półtora roku i brata młodszego o piętnaście lat. Ojciec był elektrykiem, jak Wałęsa. Pracował w różnych miejscach, najbardziej byliśmy zadowoleni, kiedy robił u Wedla albo w zakładach mięsnych. Mama była monterem i też pracowała to tu, to tam.Wszystko nam się odmieniło jesienią w dziewięćdziesiątym roku. Miałem wtedy osiemnaście lat, grałem coraz lepiej, ale to nie dawało pieniędzy. Pracowałem więc u sąsiada. Pomagałem mu rozwozić towar po sklepach. Skrzynki z coca-colą nosiłem i takie tam, różne. Zainteresowała się mną Polonia. Miałem z nią nawet podpisaną jakąś wstępną umowę na kartce papieru, ale wtedy przyszedł do mnie Janusz Olędzki, taki menedżer, i zaproponował próbny występ na Łazienkowskiej.To było gdzieś w październiku 1990 roku. Legia zebrała kilkunastu wybijających się młodych chłopaków z Warszawy i kazała nam grać na głównym boisku przeciw pierwszej drużynie. Pamiętam, że krył mnie Jacek Bąk. Zagrałem tak, że w trzy godziny podpisali ze mną umowę. Dostałem za przejście 30 milionów złotych, a potem brałem miesięcznie trzy miliony. Nigdy w życiu nie widzieliśmy w domu tylu pieniędzy. Na początek kupiłem sobie telewizor i wideo Sharpa, bo to wtedy było najmodniejsze."Do nieznanego krajuW 1992 r. Kowalczyk zdobył srebrny medal olimpijski, a w 1993 mistrzostwo Polski. Ale PZPN tytuł Legii odebrał. Wszyscy na Łazienkowskiej byli bardzo rozżaleni, a Kowalczyk najbardziej. Po serii sukcesów miał szansę na jeszcze większe, gdyby Legia wystartowała do walki o Ligę Mistrzów. Kowalczyk postrzegany był jednak jak uczeń w szkole, który kiedy raz wyrobi sobie opinię, to już na niej jedzie. Dawał się też podpuszczać cwańszym od niego. Kiedy reprezentacja wracała z igrzysk w Barcelonie i Janusz Wójcik chciał przejąć władzę w PZPN, posłużył się Kowalczykiem. A on, chłopak prostolinijny i uczciwy, wygarnął jakieś bzdury, które usłyszał wcześniej, na temat Strejlaua, Górskiego i innych działaczy PZPN. Kiedy Legii odebrano tytuł, miarka się przebrała - na znak protestu postanowił nie grać w reprezentacji Polski. I tylko na tym stracił. Kadra Polski też."W roku 1994 sytuacja finansowa w Legii tak bardzo się pogorszyła, że Janusz Romanowski postanowił mnie sprzedać, żeby zapłacić chłopakom, i mnie zresztą też, za zdobycie mistrzostwa i Pucharu Polski. Poszedłem do Betisu Sewilla za milion siedemset tysięcy dolarów. Przede mną drożej zapłacono tylko za trzech Polaków - Bońka, Ziobera i Koseckiego. Miałem 22 lata, pojechałem z moją dziewczyną do nieznanego kraju, długo nie mogliśmy zrozumieć, co do nas mówią na ulicy i w sklepach, nie rozumiałem trenera, nie mieliśmy nikogo, na kim moglibyśmy się oprzeć. W dodatku koncepcja gry opierała się na jednym napastniku, a nas było kilku do tego jednego miejsca. W rezultacie ja grałem w meczach wyjazdowych, bo jestem szybki, a Luigi Pier w domu. Trener na naszym boisku wpuszczał mnie tylko na końcówki, a wiadomo jak się wtedy gra. Nie byłem zadowolony. Sytuacja się pogorszyła, kiedy z Realu przyszedł Alfonso, a mnie w pierwszym meczu drugiego sezonu z Meridą złamali nogę. Nie grałem od września do marca. Prasa w Polsce wypisywała o mnie niestworzone rzeczy, a ja miałem swoje problemy i nikt nie chciał mi pomóc. Cały czas była ze mną dziewczyna, urodziła się nam córka, a ja coraz rzadziej grałem. Sam musiałem jakoś odreagować. Jesienią 1997 roku w meczu z Mołdawią znów złamali mi nogę. Prześwietlenie w Gruzji nic nie wykazało, a ja nie mogłem stanąć. W Sewilli też nie bardzo wiedzieli, co się stało. A to wyglądało, jakby ktoś uderzył siekierą w kość piszczelową i ledwo ją drasnął. Trenowałem z tym, ale strasznie bolało. Po trzech miesiącach wypożyczyli mnie za 700 tysięcy dolarów do drugoligowego Las Palmas. Pojechaliśmy na Wyspy Kanaryjskie, tam zrobili mi dokładne badania i zabronili grać. Miałem szczęście w nieszczęściu, bo gdyby to złamanie w jakimś starciu poszło dalej, być może zakończyłbym karierę. Wyszedłem na boisko dopiero w marcu, a liga, ze względu na mistrzostwa świata we Francji, kończyła się w maju. Tyle się nagrałem. Potem już nie mogłem dojść do siebie."Napastnik z przeszłościąGrał w reprezentacji prowadzonej przez Janusza Wójcika. Czy w formie, czy nie, cięższy o kilka kilogramów, czy nie, zawsze miał w meczu kilka akcji świadczących o talencie, jakiego się nie traci. Formę się traci, odporność psychiczną, ale nie talent. W lutym ubiegłego roku Kowalczyk strzelił na Malcie w spotkaniu z Finlandią tysięcznego gola w historii reprezentacji Polski. Pół roku później nie grał w żadnej drużynie i tak jest do dziś."Wypożyczenie do Las Palmas skończyło się w czerwcu ubiegłego roku. Stałem się ponownie zawodnikiem Betisu, z którym mam podpisany kontrakt do roku 2004. Ale nie mam tam miejsca, klub mi nie płaci, więc ja nie pracuję. Przyjechałem do Warszawy. Oni wiedzą, że są nie w porządku, więc nawet nie informują o takiej sytuacji UEFA. Ale ręce mam związane. Zanim przeszedłem z Legii do Hiszpanii, miałem propozycje z Manchesteru City i Nottingham Forest. W trzecim roku gry w Sewilli chciał mnie kupić PSV, ale Hiszpanie się nie zgodzili. Nie puścili mnie też do Sportingu Braga, kiedy bronił tam Andrzej Woźniak. Teraz jestem gotów grać w każdym polskim klubie pierwszoligowym, i to za darmo. Jeśli to nie będzie Warszawa, byleby zapłacili za mieszkanie. Ale problem polega na tym, że bez zgody Betisu nie mogę tego zrobić, a Betis chciałby za mnie pewnie coś pod milion dolarów. Ostatecznie stać mnie na wykupienie tego kontraktu za pięćset tysięcy dolarów lub więcej, ale pod warunkiem, że sprzedałbym się zaraz do jakiegoś bogatego klubu tureckiego, który by mi te pieniądze zwrócił. Ale wyjazd do Turcji mi się nie uśmiecha. Czytałem w gazetach, że Janusz Wójcik idzie pracować do Pogoni i bierze mnie ze sobą. Nic mi o tym nie wiadomo ani od niego, ani od kogokolwiek innego. Słyszałem, że Andrzej Strejlau był skłonny mi pomóc i chciał włączyć do grupy piłkarzy Hutnika Warszawa. Bylebym chociaż trenował systematycznie. Ale i tego nie mogę robić, bo gdybym doznał jakiejś kontuzji, to Betis zrobiłby aferę. Czekam więc, prawdę mówiąc, nie wiem na co. Na cud. Może jakoś samo to się rozwiąże, skoro nie ma nikogo, kto chciałby mieć 27-letniego napastnika z niezłą przeszłością, w najlepszym wieku dla piłkarza."Nienawidzę dyskotekNie skończył szkoły, ale - jak mówi - w niczym mu to nie przeszkadza. Jest znacznie dojrzalszy niż w czasach młodzieńczego buntu i dziś zapewne nie robiłby takich demonstracji jak po igrzyskach olimpijskich czy odebraniu Legii pierwszego miejsca. Mówi po hiszpańsku. Nie jeździ samochodem, ale ma prawo jazdy, załatwione praskim sposobem. Mieszka w bloku na Bródnie z dziewczyną i córką, niedaleko rodziców. Kupili dom koło Lasu Kabackiego, ale nie wiadomo, kiedy się tam przeprowadzą. Może wezmą ślub tego samego dnia, w którym córeczka pójdzie do pierwszej komunii.Przyzwyczaił się do czytania o sobie rzeczy nie mających pokrycia w faktach, ale zdaje sobie sprawę, że bywały okresy załamania, w których dawał powody dziennikarzom, czekającym na sensację. Kiedyś poszedł do restauracji "Semafor" na Bródnie, żeby zobaczyć, jak wygląda miejsce, w którym zdaniem dziennikarza wypija morze wódki i popija ją piwem. Dobrze, że pan wpadł, przywitał go szatniarz. Wszyscy pytają, kiedy pana można u nas zastać, a ja nie chcę obalać mitu knajpy."Nienawidzę dyskotek i muzyki disco-polo. Lubię każdą, ale dobrą. Nawet poważną. Kiedyś moja mama pracowała w bufecie Teatru Wielkiego. Przynosiła do domu bilety i nawet dość często z nich korzystałem. »Dziadek do orzechów« podobał mi się tak bardzo, że poszedłem na niego ze cztery razy i znam na pamięć. Mam w domu płytę Pavarottiego. Kiedy słyszę jego arię »Nessun dorma« z »Turandota« Pucciniego, to chce mi się płakać. W ogóle chce mi się płakać od pewnego czasu, chociaż zupełnie to do mnie nie pasuje." [/INST] W styczniu w większości polskich klubów rozpoczęły się przygotowania do sezonu wiosennego. Prasa informowała o nowych transferach, eksponując przejście Marka Citki z Widzewa do Legii. Na warszawskim Bródnie czytał o tym Wojciech Kowalczyk. Jest wart prawie milion dolarów i nikt się o niego nie bije. Od czerwca w ogóle nie gra w piłkę. Przypadek Wojciecha Kowalczyka nie należy, wbrew pozorom, do wyjątkowych. Jest tu i wielki talent, i bunt, i brak odporności na sukces, i życiowa bezradność, połączona z pechem.Zrobił jedną z najbardziej błyskotliwych karier w polskim sporcie lat dziewięćdziesiątych. Kiedy w ćwierćfinale rozgrywek o Puchar Zdobywców Pucharów roku 1991 Legia wylosowała Sampdorię, nikt nie dawał jej szans. We włoskim klubie grały wtedy same gwiazdy. W ataku Legii byli Jacek Cyzio i Andrzej Łatka. Ale Łatka odniósł kontuzję i trener musiał wystawić w pierwszej jedenastce Wojciecha Kowalczyka. Wbrew oczekiwaniom kibiców Legia zagrała jednak wspaniale, a Kowalczyk został bohaterem dnia. Strzelił dwie bramki, które przy remisie 2:2 zapewniły awans. Mało tego, w półfinale Legia wylosowała Manchester United i wprawdzie przegrała, ale w remisowym meczu na Old Trafford gola znów zdobył Kowalczyk.W 1992 r. Kowalczyk zdobył srebrny medal olimpijski, a w 1993 mistrzostwo Polski. Ale PZPN tytuł Legii odebrał. Kowalczyk był bardzo rozżalony. Po serii sukcesów miał szansę na jeszcze większe, gdyby Legia wystartowała do walki o Ligę Mistrzów. Kowalczyk postrzegany był jednak jak uczeń w szkole, który kiedy raz wyrobi sobie opinię, to już na niej jedzie. Dawał się też podpuszczać cwańszym od siebie. Kiedy reprezentacja wracała z igrzysk w Barcelonie i Janusz Wójcik chciał przejąć władzę w PZPN, posłużył się Kowalczykiem. A on, chłopak prostolinijny i uczciwy, wygarnął jakieś bzdury, które usłyszał wcześniej, na temat Strejlaua, Górskiego i innych działaczy PZPN. Kiedy Legii odebrano tytuł, miarka się przebrała – na znak protestu postanowił nie grać w reprezentacji Polski. Czy w formie, czy nie, cięższy o kilka kilogramów, czy nie, Kowalczyk zawsze miał w meczu kilka akcji świadczących o talencie, jakiego się nie traci. Formę się traci, odporność psychiczną, ale nie talent. W lutym ubiegłego roku Kowalczyk strzelił na Malcie w spotkaniu z Finlandią tysięcznego gola w historii reprezentacji Polski. Pół roku później nie grał już w żadnej drużynie i tak jest do dziś. </s>
<s>[INST] Streść podany po dwukropku tekst: PUCHAR DAVISAFrancja - Australia w setnym finale w NiceiPrzewaga zbiorowej pamięciKapitanowie obu drużyn: John Newcombe (Australia, z lewej) i Guy Forget (Francja)FOT. (C) REUTERSMIROSŁAW ŻUKOWSKIOd piątku do niedzieli tenisiści Francji i Australii walczyć będą o Puchar Davisa. W singlu najprawdopodobniej zagrają Cedric Pioline i Sebastien Grosjean (Francja) oraz Mark Philippoussis i Lleyton Hewitt (Australia). Pary deblowe to Francuzi Fabrice Santoro i Olivier Delaitre oraz Australijczycy Mark Woodforde i Todd Woodbridge. Kapitanowie mogą te składy zmienić na godzinę przed dzisiejszym losowaniem. Puchar Davisa to trochę inny tenisowy świat, dowodów tego dostarczyła historia i ta dawna, i ta najnowsza, z czasów, gdy tenis jest już sportem skrajnie sprofesjonalizowanym. John McEnroe, jeden z najwybitniejszych graczy ostatnich dwudziestu lat, zawsze uważał Puchar Davisa za imprezę priorytetową. Na pytanie dlaczego tak było, odpowiedział, że o tym zadecydowali rodzice. "To oni przekazali mi, że Puchar Davisa i gra dla Ameryki, jest czymś ważnym. Jeśliby tego nie zrobili, mogło być różnie." McEnroe, który wzniecił na korcie dziesiątki awantur, a grał najlepiej wówczas, gdy wszyscy byli przeciwko niemu, wydawał się typem idealnego buntownika-indywidualisty, a jednak gdy ojczyzna była w potrzebie, zawsze stawał w pierwszym szeregu.Jego kompletnym przeciwieństwem był inny amerykański gwiazdor z tamtych lat, Jimmy Connors. On nigdy nie ukrywał, że Puchar Davisa to nie jest jego pierwsza miłość. "Było tak, ponieważ dla Connorsa najważniejszy był Connors, a nie drużyna, on w ogóle nie wiedział, co to jest drużyna" - ocenia McEnroe. Ich wspólny finałowy występ przeciwko Szwedom zakończył się w roku 1984 katastrofą i awanturą. McEnroe uważa, iż napięcie, które towarzyszy meczom daviscupowym jest tak ogromne, że po przejściu czegoś takiego - oczywiście w spotkaniu o najwyższą stawkę - chłopiec staje się mężczyzną.Ludzie z drugiego planuW ostatnich latach w Pucharze Davisa raczej nie wygrywały drużyny mające w swych składach gwiazdorów. Bohaterami zostają tenisiści, którzy w zawodowych turniejach odgrywają często drugo-, a nawet trzecioplanowe role. Andriej Czesnokow był już u schyłku kariery, gdy Rosjanie w Moskwie pokonali w półfinale Niemców(1995). Następnie w pojedynku finałowym z USA ten sam Czesnokow o mało nie zmusił do kapitulacji Samprasa, który po ostatniej wygranej piłce padł na kort jak ścięty, bo złapały go skurcze.Dla Francji Puchar Davisa w roku 1996 wywalczył w Malmoe Arnaud Boetsch, który w piątym secie piątego meczu wygrał 10:8 ze Szwedem Nicklasem Kultim. Obaj byli bohaterami, a poza kibicami tenisa prawie nikt tych nazwisk nie zna. W ubiegłym roku w finale spotkały się zespoły Włoch i Szwecji i w składach obu drużyn nie było ani jednego gracza, który znaczyłby coś w ścisłej światowej czołówce.W tym roku jest pod tym względem trochę lepiej, a byłoby jeszcze lepiej, gdyby w zespole australijskim zagrał Patrick Rafter. SikawkowyPuchar Davisa to jest impreza specyficzna jeszcze z jednego powodu - gospodarz ma tu prawo wyboru nawierzchni, a to jest sprawa kapitalna. Francuzi grali kiedyś z Paragwajem na wyjeździe na lakierowanych na błysk parkietowych klepkach, a tuż za linią końcową siedział facet i walił w bęben. Niemcy podczas wspomnianego wyżej meczu z Rosją, kiedy przyszli rano i zobaczyli ziemny kort przygotowany przez gospodarzy, chcieli natychmiast wracać do domu, bo stała woda prawie po kostki. Sędzia nakazał szybkie osuszenie, a później kortu pilnowała już warta, ale i tak przypominał on raczej kartoflisko, w którym zagrzebali się i Becker, i Stich. Ten pierwszy pytany w kilka dni później, co jest w tenisie najważniejsze, odpowiedział krótko: "Sikawkowy".Australijczycy wygrali w tym roku z Rosją na nielubianej przez Rosjan trawie. W spotkaniu tym Lleyton Hewitt pokonał Marata Safina i Jewgienija Kafielnikowa. Na korcie ziemnym wyniki byłyby prawdopodobnie odwrotne.Wielka nacjaFrancuzi nie mieli łatwej drogi do finału (przy okazji przepraszam za wczorajszą pomyłkę: Francja oczywiście wszystkie tegoroczne mecze grała u siebie, a nie na wyjeździe, jak napisałem). Francuzi najpierw pokonali w Nimes Holandię dowodzoną przez Richarda Krajicka, następnie w Pau wygrali z Brazylią z Gustavo Kuertenem a później półfinał z Belgią. Australijczycy wygrali z Zimbabwe w Harare i z USA (bez Samprasa i Agassiego) w Bostonie, a w półfinale u siebie w Brisbane pokonali Rosję. Lleyton Hewitt w tegorocznych daviscupowych zmaganiach nie przegrał jeszcze ani jednego meczu. Po stronie francuskiej bohaterem gier singlowych był także niezwyciężony Cedric Pioline, zdecydowanie pierwszoplanowa dziś postać francuskiego męskiego tenisa.Australijczycy to wielka tenisowa nacja, ale dni ich chwały to czasy dość odległe. Australijscy bohaterowie tacy jak Harry Hopman, Neale Frazer, Rod Laver, Ken Rosewall, Lew Hoad czy John Newcombe to raczej postacie z tenisowej encyklopedii, niż herosi naszych czasów.Francuzi mają sławnych przedwojennych "Muszkieterów", ale też tradycję nowszą, przede wszystkim legendarny triumf Henri Leconte'a i Guya Forgeta nad USA z Samprasem i Agassim w Lyonie w roku 1991. Wtedy rodziła się legenda Yannicka Noaha - kapitana, który potrafi natchnąć drużynę do rzeczy nadzwyczajnych. To nie było tak dawno, a dziesięć tysięcy ludzi w hali Gerland wtedy płakało. Mają też Francuzi w pamięci jeszcze świeższe zwycięstwo nad Szwecją (1996), gdy Boetsch zanim wygrał decydujący mecz, obronił trzy meczbole. Przewaga własnej publiczności obdarzonej zbiorową pamięcią o rzeczach wielkich i przyjemnych plus tradycyjny szacunek, jaki mają Francuzi dla Pucharu Davisa, powoduje, że metafizyka jest po ich stronie. Goście mają natomiast atomowy serwis Marka Philippoussisa (jednak o wiele mniej skutecznego na korcie ziemnym) i wiarę w siebie Lleytona Hewitta, który mówi, że nie boi się nikogo na żadnej nawierzchni.Pierwszy finał rozegrano w roku 1900. Stany Zjednoczone wygrały z Wyspami Brytyjskimi 3:0. O tym kto zwycięży w setnym finale przekonamy się w Nicei, chyba w niedzielę, bowiem raczej trudno przypuszczać, by mecz ten rozstrzygnął się już po sobotnim deblu.FRANCJA Zdobywca Pucharu Davisa w latach: 1927-32, 1991, 1996; finalista w latach 1925-26, 1933 i 1982. Tegoroczne wyniki: I runda 4:1 z Holandią; II runda 3:2 z Brazylią; półfinał: 4:1 z Belgią.AUSTRALIAZdobywca Pucharu Davisa w latach: 1907-09, 1911, 1914, 1919, 1939. 1950-53, 1955-57, 1959-62, 1964-67, 1973, 1977, 1983, 1986; finalista: 1912, 1920, 1922-24, 1936, 1938, 1946-49, 1954, 1958, 1963, 1968, 1990, 1993. Tegoroczne wyniki: I runda 4:1 z Zimbabwe; II runda 4:1 z USA, półfinał 4:1 z Rosją.Australijczycy odmawiają poddania się kontroli dopingowejJohn Newcombe - kapitan reprezentacji Australii - poinformował, że nie zgadza się, by jego zawodnicy poddali się kontroli antydopingowej przeprowadzonej na zlecenie Francuskiego Ministerstwa Sportu i Młodzieży. Newcombe powiedział, że zgodziłby się na kontrolę przeprowadzaną przez Międzynarodową Federację Tenisową, organizatora Pucharu Davisa, ale nie przez "ludzi, o których nic nie wie". Kiedy Australijczycy zostali poinformowani, że kontrola jest następstwem międzyrządowego porozumienia zawartego między Francją i Australią, Newcombe stwierdził, że to trzeba sprawdzić i jeśli tak jest naprawdę, zgodzi się na kontrolę.Dwaj wylosowani Francuzi zostali skontrolowani bez przeszkód. [/INST] Od piątku do niedzieli tenisiści Francji i Australii walczyć będą o Puchar Davisa. W singlu najprawdopodobniej zagrają Cedric Pioline i Sebastien Grosjean (Francja) oraz Mark Philippoussis i Lleyton Hewitt (Australia). Pary deblowe to Francuzi Fabrice Santoro i Olivier Delaitre oraz Australijczycy Mark Woodforde i Todd Woodbridge. Kapitanowie mogą te składy zmienić na godzinę przed dzisiejszym losowaniem. Puchar Davisa to impreza specyficzna. Bohaterami zostają tenisiści, którzy w zawodowych turniejach odgrywają często drugo-, a nawet trzecioplanowe role. Gospodarz ma tu prawo wyboru nawierzchni.Francuzom może pomóc przewaga własnej publiczności i tradycyjny szacunek dla Pucharu Davisa. Goście mają natomiast atomowy serwis Marka Philippoussisa i wiarę w siebie Lleytona Hewitta. </s>
<s>[INST] Streść podany po dwukropku tekst: Kazimierz Kutz o Tadeuszu Łomnickim w dziesiątą rocznicę śmierci aktoraZawsze był gotów do wielkiego skokuŁomnicki nie był człowiekiem, którego można kochać bezgranicznie. Miał bardzo skomplikowaną osobowość. Stała się źródłem jego wielkiego talentu, witalności, bo warunki aktorskie miał marne. Cierpiał z tego powodu nieustannie. Bolał, że nie jest popularny i tak rozpoznawalny jak różne sezonowe gwiazdy.Mimo swoich kompleksów, chciał osiągnąć w teatrze wszystko, jego pracowitość była godna pozazdroszczenia. Niecodzienna inteligencja zaprowadziła go na szczyty. Był oczywiście "potworem", który wszystko podporządkował sztuce. Zawsze czuło się jego gotowość do wielkiego skoku. I to było wspaniałe. Zawsze robił co najmniej trzy rzeczy naraz. Pamiętam, jak odwoził mnie po próbie. Jednocześnie prowadził samochód, rozmawiał o swoich problemach i z magnetofonu uczył się nowej roli albo angielskiego.Był cholerykiem i często nie panował nad sobą, łatwo było go podrażnić i sprowokować do gniewu, choć sam również nie unikał prowokacji. We wszystkim, co robił, nieco przesadzał, "błaznował". Wszystko, wszystko musiało mieć formę, nawet jego nieautentyczność była jakby "robiona". Sprawiał wrażenie aktora, który nie traci ani chwili - ćwiczy cały czas. Kiedy natykał się na kogoś nieżyczliwego, też stawał się niesympatyczny. Pamiętam, jak na planie "Pokolenia" Andrzeja Wajdy Zbigniew Cybulski bardzo bał się spotkania z Łomnickim. Poprosił mnie o kupienie skrzynki piwa. Opróżnił wszystkie butelki dla kurażu i gdy przyszło do nagrywania sceny, zaskoczył Tadeusza swoją improwizacją. Łomnicki z wrażenia przestał grać, a całą złość na siebie dość brutalnie wyładował na mnie.Zapomniany majowy kartofelSpotkaliśmy się po latach, kiedy Tadeusz zaprosił mnie do reżyserowania w Teatrze Na Woli "Przedstawienia «Hamleta» we wsi Głucha Dolna", tragedii ma motywach Szekspira o kacyku rządzącym jugosłowiańską wioską. W latach 70. był to tekst niecenzuralny. Łomnicki bał się. Nie o siebie, lecz o teatr. Mimo to podjął się wystawienia dramatu. Na dobrą sprawę jako reżyser nie mogłem aktorom powiedzieć, o czym ten tekst jest. W dodatku, przeważnie młodzi, bali się Łomnickiego. Mierzenie się z jego wielkością, niedawnym rektorem, profesorem, blokowało ich. Szukałem sposobu na rozładowanie niekorzystnego napięcia. Na scenie ludzie muszą się czuć wolnymi. Aż któregoś dnia przyłapałem Tadeusza kompletnie nieprzygotowanego do próby. Zacząłem go pouczać, czym jest praca w teatrze, jakby był amatorem. Mówiłem, że nie rozumie tekstu, tłumaczyłem każdy szczegół, jak komuś głupiemu. Zespół osłupiał, a on zzieleniał. Poczuł się dotknięty, nie wytrzymał i wyszedł. Zapadła cisza. Udawałem, że czekam na jego powrót, a gdy po 10 minutach nie wrócił, krzyknąłem: "Co wy się, k...., tego ch.... boicie?! " - a wiedziałem, że podsłuchuje mnie. "To ma być wielki aktor, wasz nauczyciel, a zrywa próby we własnym teatrze? Przecież to jest ostatni kartofel zapomniany w piwnicy w maju! ".Wyznanie wiaryPo próbie specjalnie nie wróciłem do hotelu, tylko poszedłem spać do kolegi, żeby Tadeusz nie mógł mnie znaleźć. Następnego dnia za pięć dziesiąta byłem w teatralnym bufecie. Cały zespół czekał w gotowości. Usiadłem jak najdalej od drzwi. O dziesiątej pojawił się... i rozpoczęła się komedia. To cały Łomnicki! Najpierw pocałował w rękę bufetową, potem podszedł do każdej aktorki i każdą pocałował w rękę, a na końcu przeprosił wszystkich kolegów. Potem podszedł do mnie i najskromniej w świecie, cały skruszony powiedział: "Przepraszam, Kaziu, źle się zachowałem". "Tak mi się zdawało, Tadeusz. Mam do ciebie pytanie - ciągnąłem dalej i widziałem, jak cierpnie mu skóra. "Podobno uczysz w szkole. Wiesz, czego ty uczysz? Paraliżu postępowego! ". Na te słowa Łomnicki czmychnął za drzwi. Widziałem, jak stamtąd macha do mnie ręką. Podszedłem, a on do mnie: "Błagam cię, Kaziu, możesz mi wszystko powiedzieć, ale nie przy ludziach! ". "Masz to u mnie. A teraz na scenę i próbujemy jeszcze raz to, co wczoraj. " Próbował genialnie, choć trzymałem go z 10 minut. Kiedy skończył, spojrzał na mnie. "Obiecująco" - powiedziałem. Była to moja zemsta za "Pokolenie". Dzięki niej zespół nabrał odwagi do "Łoma" i wszystko poszło jak z górki. Po kłopotach z cenzurą mogliśmy twórczo pracować. Zezwolono na kilka zamkniętych pokazów. Na jedno z przedstawień przyszła cała śmietanka SPATiF-u. Tadeusz zawsze grał na 100 procent, ale dopiero podczas tego wieczoru zobaczyłem, czym może być teatr z wielkim aktorem. Grał w natchnieniu, jakiego jeszcze nie widziałem, bo chciał zadowolić kolegów. Nigdy nie odchodził od wersji ustalonej z reżyserem, ale tego dnia w finale zaczął chrząkać jak knur i rozwijał to chrząkanie niczym muzyczny motyw aż po pointę. W zachwycie pobiegłem do garderoby Tadeusza i spytałem, jak na to wpadł. "Aaaa!, Kaziu, ja to znam z lektur. Było na widowni paru kolegów, którzy widzieli Jaracza, jak zagrał to przed wojną w «Uciekła mi przepióreczka», a ja chciałem im zrobić przyjemność". Niby był to żart, ale tak naprawdę pokazywał, że jest kontynuatorem tradycji Jaracza, a to chrząkanie - wyznaniem wiary w sens kontynuacji jego sztuki.Ukochany świntuchW czasach Teatru Na Woli widziałem też, jak Łomnicki buduje swój kolejny dom. Razem z Marią Bojarską stworzyli wspaniałą parę. Nie zapomnę nigdy, jak mnie z nią poznał. Byliśmy w jego malutkiej garderobie. Na ścianie wisiał wielki portret Swinarskiego, nagle weszła ona. Bardzo młoda, w okularach, w długiej sukni. Siedząc w kostiumie Giordana Bruna, Łomnicki powiedział: "Poznaj ją, to moja Marysia" i sięgnął po skraj sukni, całą ją odsłonił. Diabeł, zawsze z wszystkiego robił teatr. A jednocześnie sprawdzał ją, czy nadaje się, czy przyjmie go takim, jakim jest.Dyrekcja Łomnickiego miała smutny finał. Płacił cenę za swoje polityczne uwikłanie. Pastwiono się nad nim. Każdy głupek wypominał mu pracę w KC PZPR. Nawet część jego zespołu w Teatrze Na Woli, ludzie, którym dał pracę, których "wymyślił". Cierpiał bardzo. A przecież role partyjnych działaczy w "Przypadku", "Człowieku z marmuru" świadczyły nie tylko o jego ekshibicjonizmie, ale i klasie, autoironii. Na pewno myślał też o nich w kategoriach zawodowych - wiedział, że to są ciekawe role do zagrania. Byliśmy w wielkiej przyjaźni, więc mogłem sobie pozwolić na przekomarzanki z Tadeuszem o jego partyjnej karierze. Kiedy miałem z nim trudności na planie, rzucałem: "Przypomnij sobie, jak byłeś w KC". Śmiał się, wściekał, raz to go bolało, raz śmieszyło, ale spinał się i grał.Duch konkurencjiArtystyczna i ludzka męka Łomnickiego pod koniec życia brała się także stąd, że miał niewiarygodnie rozbudowaną świadomość aktorską, dlatego mierziły go podstawowe braki zawodowe partnerów. Pieklił się i cierpiał. Wolał grać sam wielkie, całospektaklowe role. A przecież uwielbiał występować z utalentowanymi kolegami. Miał się wtedy z kim mierzyć. Kiedy zobaczył Gajosa w roli von Horvatha w "Opowieściach Hollywoodu", chwycił za telefon i z zachwytem mi opowiadał: "Oglądałem. Nikt jeszcze czegoś takiego nie zrobił w telewizji. Gajos to genialny aktor". A kiedy już zadzwonił do mnie, starał się, jak to on, upiec drugą pieczeń. Dodał: "Wiesz, niektórym kolegom się zdaje, że potrafią grać intelektualistów" - to o Holoubku. Obaj konkurowali o pierwsze miejsce cały czas, obaj piekielnie inteligentni, tylko absolutnie różni... To, jak potrafi docenić kolegów, widziałem też na własne oczy pracując nad "Stalinen", ostatnim spektaklem telewizyjnym z jego udziałem. Wcześniej nigdy z Trelą się nie spotkali. Jurek w ostatniej chwili wziął zastępstwo za Janusza Gajosa, uczył się tekstu nocą, no i bał się Łomnickiego i odpowiedzialności. Z tego wszystkiego dostał skurczu mięśni dłoni. Starał się go ukryć, ale Tadeusz zauważył. Wiedział, że to skutek nadmiernego wysiłku i zatroszczył się o kolegę jak najlepsza pielęgniarka. Masował mu mięśnie i przynosił herbatę. Cieszył się też talentem Jurka. To był wspaniały mecz między teatralną Warszawą i teatralnym Krakowem. Kiedy po dwóch dniach Trela zaczął dobrze czuć się w roli Stalina, Tadeusz poprosił mnie na bok i wyszeptał: "Kaziu, ja się go boję. On ma ołowiane oczy. Jak Stalin" - wyszeptał.Lindsay Anderson, jego przyjaciel, powiedział komuś, że Tadeusz był wielkością absolutną, ale pod koniec życia nieco przeintelektualizowaną, co zaczęło mu wadzić w aktorstwie. Mogło tak być. W czasie prac nad "Stalinem", jego wiedza o komunizmie, towarzyszach z Politbiura, o WKPb była tak kolosalna, że nie mógł jej przetrawić. Jak każdy wielki aktor potrzebował wskazówek reżysera bardziej niż debiutant. Jak anioł. Wtedy zapalały mu się oczy, a w chwilę potem grał jak w natchnieniu. Wszyscy wtedy na planie zastygali, oglądali jego grę w absolutnej ciszy. Widziałem, jak ścina się powietrze.Kiedy kończyliśmy pracę nad "Stalinem", urządziliśmy skromny pożegnalny bankiet w telewizyjnej hali. Tadeusz pojawił się z garderoby, z walizeczką w dłoni. Spieszył się do Poznania na próby "Króla Leara". Podziękował nam, nie łyknął nawet szampana, nie przegryzł nawet paluszka. Pożegnał się i poszedł. Widzę go jeszcze, jak drepcze przez halę z walizeczką, w płaszczyku, z przekrzywioną na prawo głową. Aż wszedł w światło drzwi i zniknął.Notował Jacek Cieślak [/INST] Łomnicki miał skomplikowaną osobowość, którą nadrabiał marne warunki aktorskie. Spotkaliśmy się po latach, kiedy zaprosił mnie do reżyserowania niecenzuralnego spektaklu w Teatrze Na Woli. Żeby rozładować atmosferę, musiałem go wtedy poniżyć przed młodszymi kolegami, których tremował jego autorytet. Pod koniec pracy w Teatrze Na Woli bardzo cierpiał, ponieważ ludzie wypominali mu pracę w KC PZPR. Łomnicki potrafił docenić wielkość swoich kolegów. Pod koniec życia jego gra była nieco przeintelektualizowana. </s>
<s>[INST] Streść podany po dwukropku tekst: CZECZENIACzłonkowie nowego republikańskiego rządu doskonale sobie radzili z rosyjską armią. Czy zdołają odbudować instytucje państwa i gospodarkę?Pokój trudniejszy niż wojnaPrezydent zebrał rządzie prawie wszystkich ważniejszych dowódców polowych, nie wyłączając najgroźniejszych rywali z kampanii prezydenckiej. Jednak dzieląc się władzą pragmatyczny i skłonny do kompromisu Maschadow do pewnego stopnia stał się zakładnikiem radykalnie nastawionych dowódców polowych. Na zdjęciu: modlitwa podczas zaprzysiężenia prezydenta Czeczenii 12 lutego (od lewej): Maschadow, prezydnt Inguszetii, Rusłan Auszew i rosyjski generał Aleksander Lebiedź.FOT. (C) APSŁAWOMIR POPOWSKICzeczenia zniknęła z czołówek gazet, ustępując miejsca innym, krwawym konfliktom. Nie ma już wojny, rosyjskich bombardowań i szalonych akcji terrorystycznych w wykonaniu zdesperowanych czeczeńskich bojowników. Jest za to o wiele mniej widowiskowy pokój. Dla Asłana Maschadowa - byłego szefa sztabu, a od stycznia br. prezydenta Czeczenii - może być on trudniejszy do wygrania, aniżeli działania wojenne, którymi dowodził. I odwrotnie: Rosja, która poniosła w Czeczenii kompromitującą porażkę militarną, ma teraz - przynajmniej teoretycznie - znacznie większe szanse na sukces polityczny, niż wówczas, gdy wysyłała do Groznego swoje specoddziały. Cała władza dla MaschadowaJak dotąd czeczeński prezydent nie popełnił większych błędów. Po wygraniu wyborów głównym zadaniem Maschadowa było sformowanie nowych organów władzy i etap ten ma już za sobą. Skupiając w jednym ręku władzę prezydenta i urząd premiera, Maschadow faktycznie pełni również obowiązki ministra obrony, które to stanowisko formalnie zostało zlikwidowane. W ten sposób skopiował strukturę władzy stworzoną przez Dżochara Dudajewa w latach 1992 - 94.Ma to swoje dobre, ale i złe strony. Przyjęty model pozwala Maschadowowi utrzymać kontrolę nad władzą wykonawczą i zapobiega rywalizacji między szefem państwa i szefem gabinetu, ale jednocześnie naraża go na poważne ryzyko. Stojąc na czele rządu bierze również pełną odpowiedzialność za jego działania - i to w najtrudniejszym, pierwszym okresie powojennym. Dżocharowi Dudajewowi - pierwszemu prezydentowi Czeczenii - to się nie udało. Fiasko polityki gospodarczej, realizowanej przez jego administrację, przyczyniło się do wzrostu niezadowolenia społecznego i kryzysu politycznego, który Dudajew usiłował przełamać, wprowadzając rządy autorytarne. W połowie 1993 roku doprowadziło to jednak do powstania zorganizowanej opozycji, co umiejętnie wykorzystała Moskwa. Licząc na pragmatyzm Maschadowa można mieć nadzieję, że okaże się on odporny na podobne pokusy. Nowo wybranemu prezydentowi potrzebne są jednak nie tylko szerokie pełnomocnictwa, ale również sprawny aparat wykonawczy - przede wszystkim w rządzie. A z tym może być gorzej.Rząd dowódców polowychMaschadow długo zwlekał z ogłoszeniem pełnego składu swojego gabinetu. Jego tworzenie zajęło ponad dwa miesiące. Ku zaskoczeniu Moskwy czeczeńskiemu prezydentowi udało się zebrać w jednym gabinecie właściwie wszystkich dowódców polowych, nie wyłączając jego najgroźniejszych rywali z kampanii prezydenckiej. Jako pierwsi nominacje otrzymali członkowie poprzedniego rządu: Mowładi Udugow, który zachował stanowisko pierwszego wicepremiera, Achmed Zakajew - doradca prezydenta ds. bezpieczeństwa narodowego, Hoż-Achmed Jarichanow - szef Południowej Kompanii Naftowej oraz minister spraw wewnętrznych Kabek Machaszew. Wspierają ich nowi, "zwykli" wicepremierzy: Musa Doszukajew, odpowiedzialny za finanse i gospodarkę, a także Łomali Ałsutanow (rolnictwo), Isłam Chalimow (sprawy socjalne) oraz Rusłan Giełajew (budownictwo). Wreszcie, 2 kwietnia, ogłoszono ostatnią i najbardziej nieoczekiwaną nominację: zastępcą szefa gabinetu został Szamil Basajew. Formalnie odpowiada on w rządzie za sprawy przemysłu. Faktycznie jest natomiast rzeczywistym pierwszym wicepremierem - tj. tym, który będzie zastępować Maschadowa podczas jego nieobecności. Awans Basajewa - który 27 stycznia br. podczas wyborów prezydenckich zebrał 23,5 proc. głosów, ustępując jedynie Maschadowowi - przyjęto w Moskwie nie tylko jako największą niespodziankę, ale wręcz za wyzwanie. W końcu Basajew - dowódca oddziału, który w czerwcu 1995 roku dokonał ataku na Budionnowsk, biorąc zakładników - w dalszym ciągu ścigany jest listami gończymi przez rosyjską Prokuraturę Generalną. Moskiewscy politycy powinni być jednak bardziej wyrozumiali dla Maschadowa. Jego posunięcia kadrowe - jak pisała "Niezawisimaja Gazieta" - wcale nie miały na celu prowokowania Rosji. Przede wszystkim podyktował je wewnętrzny układ sił w samej Czeczenii. Włączenie do rządu czołowych dowódców polowych było w istocie najrozsądniejszym posunięciem, dzięki któremu łatwiej było Maschadowowi przejąć kontrolę nad prywatnymi armiami poszczególnych dowódców. Do początku kwietnia wszyscy komendanci, nie wyłączając Basajewa (ale z wyjątkiem Sałmana Radujewa), zgodzili się przekazać swoje oddziały sztabowi naczelnemu, tak aby do lata br. mogła z nich powstać regularna armia republiki w sile ok. 2000 żołnierzy. Powstaje również czeczeńska Narodowa Gwardia, a we wszystkich miejscowościach - oddziały samoobrony. W ten sposób przynajmniej częściowo udało się rozwiązać problem uzbrojonych młodych ludzi, dla których wojna była jedynym sposobem na życie. Poza tym, tworząc rząd, który w istocie jest gabinetem koalicyjnym, prezydentowi udało się maksymalnie poszerzyć jego zaplecze społeczno-polityczne. Teoretycznie cieszy się on dziś poparciem 90 proc Czeczenów, bo tyle głosów oddali oni podczas wyborów na Maschadowa, Basajewa, Udugowa i Zakajewa.Problem polega jednak na tym, że dzieląc się władzą z potencjalną opozycją, pragmatyczny i skłonny do kompromisu Maschadow do pewnego stopnia stał się również zakładnikiem radykalnie nastawionych dowódców polowych (takich jak Basajew), z których zdaniem - chce czy nie chce - będzie się musiał liczyć. Po drugie - wcale nie jest powiedziane, że świetni żołnierze, którzy potrafili sobie poradzić z wielką armią rosyjską, będą równie dobrymi administratorami i gospodarzami.Trudna wolnośćPierwsze miesiące wolności okazały się trudniejsze, niż oczekiwano. Nowe władze nie są w stanie w pełni kontrolować sytuacji w republice, czego najlepszym dowodem są kolejne porwania korespondentów rosyjskich. Za każdym razem wysuwane są żądania polityczne, ale naprawdę chodzi głównie o zdobycie okupu. Rząd nie jest w stanie zapobiec takim sytuacjom, co podrywa autorytet nowych władz nie tylko wobec Moskwy. Niedawne oświadczenie ONZ, w którym uruchomienie pomocy humanitarnej uzależniono od poprawy stanu bezpieczeństwa wewnętrznego, można potraktować jako pierwsze poważne ostrzeżenie.Dość mrocznie rysują się również perspektywy gospodarcze. Czeczeni ciągle jeszcze świętują zwycięstwo i na razie jest ono najważniejsze. Tymczasem - jak pisze Maria Przełomiec w raporcie przygotowanym dla Centrum Stosunków Międzynarodowych Instytutu Spraw Publicznych - w kilka miesięcy po zakończeniu działań wojennych kierownictwo Narodowego Banku Czeczenii nadal nie jest w stanie ocenić, na jakie wpływy może liczyć budżet państwa. Nie pracują żadne przedsiębiorstwa, ludzie całymi miesiącami nie dostają pieniędzy, a handel ogranicza się do czarnego rynku. Czeczeni jakoś sobie radzą, eksploatując na własną rękę złoża ropy naftowej, która następnie domowym sposobem jest oczyszczana i sprzedawana. Podobno ok. 20 proc. czeczeńskiej ropy zagospodarowywana jest w ten właśnie sposób.Rząd liczy, że w przyszłości eksploatacja i przetwórstwo ropy, a także jej transport rurociągami ze złóż kaspijskich przez terytorium republiki może zapewnić Czeczenom godziwe warunki życia. Teoretycznie jest to możliwe. Można odbudować jedną z najnowocześniejszych rafinerii, jaką zbudowano w Czeczenii za czasów radzieckich, ale wymaga to olbrzymich nakładów finansowych. Nie mówiąc już o tym, że aby całe to przedsięwzięcie było opłacalne, rafineria musi przerabiać co najmniej 20 mln ton rocznie, podczas gdy własne złoża zapewniają wydobycie najwyżej 2 - 3,5 mln ton ropy rocznie. Punkty dla MoskwyWszystko to umacnia pozycję przetargową Moskwy, która może sobie pozwolić na wyraźne spowolnienie procesu pokojowego, wiedząc, że czas i tak pracuje na jej korzyść. Władze w Groznym co jakiś czas ostrzegają przed groźbą zerwania rokowań, oskarżają Rosję, że przygotowuje wciąż nowe projekty porozumień, przeczące poprzednim, ale tak naprawdę niewiele mogą poradzić. W końcu to Maschadow nalega teraz na szybkie podpisanie z Moskwą politycznego układu o pokoju i porozumienia o współpracy gospodarczej, podczas gdy strona rosyjska gotowa jest rozciągnąć uregulowanie konfliktu na lata i z uporem powtarza, że nie widzi powodu, dla którego miałaby traktować Czeczenię inaczej niż pozostałe republiki Federacji. W tych warunkach Maschadowowi bardzo trudno będzie wypełnić swoją przedwyborczą obietnicę, że doprowadzi do międzynarodowego uznania niepodległości Czeczeńskiej Republiki Iczkeria. Pierwszą porażkę poniósł tuż po wyborach, kiedy okazało się, że ani jeden z przywódców państw zaproszonych na uroczystą inaugurację prezydenta Maschadowa nie odważył się przyjechać do Groznego wbrew stanowisku Moskwy. Rosja tymczasem wykorzystuje każdą okazję, aby zamanifestować światu i samym Czeczenom, kto jest suwerenem. Tylko w ten sposób można wytłumaczyć demonstracyjną pomoc organizowaną przez Radę Bezpieczeństwa Rosji dla czeczeńskich muzułmanów, aby mogli bezpośrednio z Groznego udać się z pielgrzymką do Mekki. - Groznieńskie lotnisko nie ma statusu międzynarodowego? - Nie ma problemu - odpowiedziano w Moskwie - zaraz uda się tam 40 funkcjonariuszy rosyjskiej służby bezpieczeństwa, celników i WOP-istów... Byli pierwszymi oficjalnymi przedstawicielami Rosji, którzy wrócili do Groznego. [/INST] Nowy prezydent Czczenii Asłan Maschadow - były szef sztabu, nie popełnił jeszcze większych błędów. Pełniąc jednoczeście urząd premiera powołał nowy rząd, do którego zaprosił dowódców polowych. Dzięki temu przejął kontrolę nad ich prywatnymi armiami. W zamian będzie musiał się liczyć z ich radykalnymi poglądami. Kolejne porwania rosyjskich korespondentów osłabiają autorytet nowego rządu. W trudnej sytuacji jest gospodarka. Umacnia się natomiast pozycja przetargowa Rosji, która spowalnia proces pokojowy. </s>
<s>[INST] Streść podany po dwukropku tekst: Spółka Maja otwiera centrum usługowe przy KL AuschwitzTuryści poza strefąRobotnicy kończą budowę parkingu dla 50 autobusów i 150 samochodów osobowych. W pobliskim pawilonie ma być wszystko, czego potrzebuje turysta przyjeżdżający do Oświęcimia: sklep spożywczy, stoiska z pamiątkami i wydawnictwami, kwiaciarnia, apteka, filie poczty i banku.FOT. RAFAŁ KLIMKIEWICZJERZY SADECKI- Zapraszam pana na siódmy września. O dwunastej. Na uroczyste otwarcie naszego centrum usługowo-parkingowego - Janusz Marszałek, prezes i współwłaściciel spółki Maja, jest zadowolony, pewny swego. Jak sportowiec, który po długim biegu przerwał taśmę mety i czeka na dekorację medalem.- Otwarcie? Bez zezwolenia wojewody na prowadzenie działalności gospodarczej? - pytam zdumiony.- Nie ma sprawy, wszystko będzie legalnie, jak trzeba - uśmiecha się szeroko prezes Marszałek. - Otwieram tylko tę część, która jest poza strefą ochronną KL Auschwitz. Tam pozwolenia nie potrzebuję. Resztę uruchomię później, jak będzie inny wojewoda, może lepszy? - mówi. Przypomina o ok. 120 nowych miejscach pracy, jakie inwestycja daje miastu, w którym jest spore bezrobocie. Czy to się nie liczy?Newralgiczna topografiaW inwestycji tej bardzo ważna jest topografia. Może nawet najważniejsza. Należące do spółki Maja 25 tysięcy metrów kwadratowych - odkupione przed laty od miasta tereny, wówczas zaniedbane i zabudowane ruderami - znajdują się po drugiej stronie drogi przylegającej do dawnego hitlerowskiego obozu koncentracyjnego KL Auschwitz, niedaleko obozowej bramy z napisem "Arbeit Macht Frei". To sąsiedztwo już raz - w 1996 roku - sprawiło, że o inwestycji Mai rozpisywała się prasa międzynarodowa, bardzo ostro protestowały organizacje żydowskie i kombatanckie. Wszystko przez to, że planowane przez Marszałka centrum handlowe okrzyknięto "supermarketem Auschwitz", który uwłacza pamięci pomordowanych. Prezydent Kwaśniewski oświadczył wtedy, że "budowa supermarketu w pobliżu miejsca zagłady Żydów jest niewłaściwa, niezależnie od sytuacji prawnej inwestycji", a ówczesne władze państwowe wstrzymały budowę, narażając inwestora na straty.Po tych doświadczeniach Janusz Marszałek zmienił swoje plany i na tym newralgicznym terenie postanowił zbudować kompleks parkingowy i usługowo-handlowy, przeznaczony do obsługi osób przyjeżdżających do Państwowego Muzeum Auschwitz-Birkenau. W 1998 roku uzyskał pozwolenie na budowę.Topografia tego miejsca nabrała dodatkowego znaczenia, gdy ustawa z 7 maja 1999 r. o ochronie terenów byłych hitlerowskich obozów zagłady wprowadziła wokół Auschwitz strefę ochronną do stu metrów. W strefie tej obowiązują specjalne zasady zachowania się i inwestowania. Nie wystarczy mieć tu pozwolenia na budowę, należy uzyskać też zgodę wojewody na prowadzenie działalności gospodarczej. Część terenu należącego do spółki Maja znalazła się w strefie ochronnej.Granica przez halęWyłożony starannie kolorową kostką parking dla 50 autobusów i 150 samochodów osobowych już jest niemal gotowy. Dobiegają końca prace wykończeniowe w eleganckim, parterowym pawilonie handlowo-usługowym o powierzchni 1500 metrów kwadratowych. Ma tam być wszystko, co niezbędne dla turysty, m.in. sklep spożywczy, stoiska z pamiątkami i wydawnictwami, kwiaciarnia, apteka, filie poczty i banku. Janusz Marszałek z satysfakcją pokazuje też nowocześnie urządzone toalety i łazienki.Większa część pawilonu znajduje się poza strefą ochronną. - O, tu przebiega granica - pokazuje Janusz Marszałek, gdy wchodzimy do hali handlowo-usługowej. Po prawej jest strefa, po lewej już nie. - Tę lewą stronę będziemy na razie urządzać. Tam jest też całe zaplecze sanitarne.Kolejnym obiektem nowego centrum Mai jest pawilon gastronomiczny z restauracją i barem szybkiej obsługi o powierzchni 750 metrów kwadratowych. W całości znajduje się na terenie strefy ochronnej, ale prace budowlane jeszcze trochę potrwają i na 7 września nie będzie gotowy.W strefie pozostało też sporo wolnego terenu i dwie stare hale, które mogą być wykorzystane w przyszłości - na razie będą przysłonięte, aby nie szpeciły.Jak brak zgody, to bez zgodyO zgodę na prowadzenie działalności gospodarczej w strefie spółka Maja już raz występowała, ale wojewoda małopolski Ryszard Masłowski wydał decyzję odmowną. Uznał, że istniejące po drugiej stronie drogi, na terenie obozu-muzeum parkingi, placówki usługowe i handlowe oraz gastronomiczne "zaspokajają niezbędne potrzeby w zakresie obsługi osób odwiedzających". Dlatego niecelowe jest organizowanie w sąsiedztwie przez Maję nowych parkingów i części handlowo-usługowej.- Ustawa bardzo wyraźnie podkreśla, że na terenie strefy ochronnej i pomnika Pamięci może być prowadzona tylko taka działalność, która zabezpiecza w stopniu niezbędnym obsługę ruchu turystycznego. Nie może więc powstawać tam nic poza tym, co niezbędne - tłumaczył wówczas decyzję wojewody jego rzecznik prasowy Artur Paszko.Jednak minister spraw wewnętrznych i administracji w lipcu 2000 r. uchylił odmowną decyzję wojewody małopolskiego i polecił mu, aby sprawę rozpatrzył ponownie, przeprowadzając m.in. szczegółową analizę ruchu turystycznego na terenie obozu i wykorzystania istniejących tam obiektów temu ruchowi służących.Do takich analiz jednak nie doszło, bo spółka Maja zwróciła się do wojewody o zawieszenie postępowania w tej sprawie. Wybrała inny wariant: uruchomienia najpierw obiektów znajdujących się poza strefą. - O pozwolenie na działalność gospodarczą w strefie ochronnej będą występowały później indywidualnie firmy, którym wynajmiemy poszczególne części naszych obiektów - wyjaśnia prezes Mai. Nie zgadza się ze stanowiskiem wojewody. - Nasza inwestycja jest zgodna z założeniami Oświęcimskiego Strategicznego Programu Rządowego z 1996 roku - zapewnia Janusz Marszałek. Przypomina też, iż w uchwale Prezydium Międzynarodowej Rady Muzeum Oświęcim-Brzezinka z kwietnia 1996 r. znalazły się stwierdzenia, że wszelka istniejąca działalność gospodarcza ma być zlikwidowana i wyprowadzona poza granice obozu, a następnie zlokalizowana na terenach pobliskich. - Chcemy więc przejąć te wszystkie funkcje likwidowanych placówek obsługujących ruch turystyczny wokół obozu - mówi prezes Mai.- Nie można powoływać się dzisiaj na dokumenty rady muzeum i programu rządowego z 1996 r. One powstały w innych realiach niż te, które stworzyła ustawa z 1999 roku o ochronie terenów byłych hitlerowskich obozów zagłady - uważa Jerzy Wróblewski, dyrektor Państwowego Muzeum Auschwitz-Birkenau. Zwracał na to uwagę już rok temu w rozmowie z "Rzeczpospolitą".Natomiast Stefan Wilkanowicz, wiceprzewodniczący Międzynarodowej Rady Oświęcimskiej (następczyni Międzynarodwej Rady Muzeum Oświęcim-Brzezinka), przypomina, że w ubiegłym roku prezydium tej rady wyraźnie opowiedziało się za tym, żeby parkingi i obsługę ruchu turystycznego pozostawić w gestii Państwowego Muzeum Auschwitz-Birkenau.Bomba z opóźnionym zapłonem?- Nasze stanowisko jest jasne. Dobrze byłoby przenieść parkingi i obsługę turystów poza teren muzeum. Ale pod jednym warunkiem: powinny one należeć do skarbu państwa. Tylko państwowa kontrola może zapewnić, że nie będzie tam konfliktów, o jakie w Oświęcimiu nietrudno. Dlatego występowaliśmy do kolejnych ministrów kultury z wnioskami o wykupienie terenów spółki Maja - wyjaśnia Krystyna Oleksy, wicedyrektor muzeum Auschwitz-Birkenau.- Nigdy takiej oferty od władz państwowych nie dostałem, choć był okres, że bardzo chciałem się tego terenu pozbyć - twierdzi Janusz Marszałek.Muzeum nie zamierza obecnie rezygnować z parkingów przy wjeździe do obozu. Poza wszystkim przynoszą one spore dochody, a te w budżecie muzeum bardzo się liczą. Zapowiada się więc ostra rywalizacja, przechwytywanie turystów. - Już sama konkurencja może być zarzewiem napięć, których w Oświęcimiu trzeba jak ognia unikać, bo zawsze mogą wywołać międzynarodową aferę - twierdzi Krystyna Oleksy. Obecność takich konkurencyjnych obiektów, to jak siedzenie na bombie z opóźnionym zapłonem.- Czy spółka Maja jest w stanie zagwarantować, że na terenie jej nowego kompleksu nie pojawią się na przykład niestosowne reklamy albo nie będą sprzedawane antysemickie publikacje? - pyta Stefan Wilkanowicz. - Wszak niepokojące jest to, co pisze w różnych listach pan Marszałek. Nie mniej niepokojące są treści, jakie pojawiają się na uruchomionej przez niego stronie w Internecie - Stefan Wilkanowicz przypomina m.in. ataki prezesa Mai na Kalmana Sultanika, który - zdaniem Marszałka - "jako przedstawiciel Światowego Kongresu Żydów w organie doradczym premiera RP będzie mógł zrealizować przestępcze w stosunku do narodu polskiego plany ŚKŻ ". Marszałek proponował też odwołanie Władysława Bartoszewskiego z funkcji ministra spraw zagranicznych "z powodu współpracy z p. Kalmanem Sultanikiem na szkodę narodu polskiego".- Dlaczego ludzie na zapas się martwią, że stanie się coś złego? Przecież nie jestem żadnym antysemitą, którego należałoby się bać. Mam wielu przyjaciół wśród Żydów. Zapewniam, że turyści będą mieli u nas zagwarantowane bezpieczeństwo i dobrą obsługę - mówi Marszałek. - Niech pan pamięta: 7 września, w samo południe - rzuca na pożegnanie.- Marszałek zaprasza na siódmy? - dziwi się starosta oświęcimski Adam Bilski. - Jeszcze niedawno mówił o 15 września. Teraz przyspieszył?Ten pośpiech i nieczekanie na zgodę wojewody w Oświęcimiu niektórzy tłumaczą kampanią wyborczą. Janusz Marszałek przez pewien czas był członkiem RS AWS, ale z ugrupowania tego wystąpił - teraz startuje do Sejmu z listy PSL. - [/INST] Spółka Maja 7 września otworzy centrum usługowo-parkingowe niedaleko bramy KL Auschwitz. Ma ono obsługiwać ludzi przyjeżdżających do muzeum Auschwitz-Birkenau. W 1999 roku wprowadzono ustawę, która ustanawia stumetrową strefę ochronną wokół terenów byłych hitlerowskich obozów zagłady. Część terenu spółki znalazła się w tej strefie. W takiej sytuacji niezbędna jest zgoda wojewody na prowadzenie działalności gospodarczej, której Marszałek nie uzyskał. Maja zdecydowała się więc uruchomić najpierw obiekty usytuowane poza strefą. O pozwolenie miałyby występować później indywidualne firmy, które będą chciały działać w strefie. Marszałek powołuje się też na uchwałę Rady Muzeum Oświęcim-Brzezinka z 1996 roku, z której wynika, że wszelka działalność gospodarcza ma być zlikwidowana i wyprowadzona poza granice obozu. Marszałek chciałby przejąć jej funkcje. Muzeum nie chce jednak rezygnować z parkingów przy wjeździe, gdyż są bardzo dochodowe. Zapowiada się więc walka o turystów. </s>
<s>[INST] Streść podany po dwukropku tekst: MEDYCYNA Cierpki smak kosmosu"Człowiek dostał się na Księżyc. (...) Nie jest już więźniem Ziemi, nie potrzebuje obawiać się, że jeśli nastąpi koniec świata, będzie to oznaczało koniec ludzkości" - pisała "Ameryka" w 1969 roku po sukcesie misji Apollo 11. Dwadzieścia osiem lat później amerykańska firma turystyczna organizuje przedsprzedaż biletów w kosmos, zostaje wysłana sonda na Marsa. "Mars może się stać bratem Ziemi, jak Ameryka stała się siostrą Europy" - mówił prof. dr Jesco von Puttkamer z NASA w wywiadzie dla "Magazynu Gazety Wyborczej" w czerwcu 1997 roku. Czy więc rzeczywiście człowiek staje się obywatelem wszechświata?Życie do góry nogamiNie bez powodu życie rozwinęło się w takiej, a nie innej formie na naszej planecie, która rządzi się przede wszystkim prawem ciążenia.To grawitacja determinuje wielkość, proporcje i kształt organizmów żywych, to jej słuchają wszystkie inne siły wpływające na funkcjonowanie od najprymitywniejszej formy prokariota do skomplikowanego mechanizmu, jakim jest organizm ludzki.Kiedy Ziemia uwalnia statek kosmiczny ze sfery swojego oddziaływania grawitacyjnego, żmudnie wypracowane przez ewolucję otolity w uchu wewnętrznym człowieka przestają rejestrować bodźce, do których przyzwyczajony był mózg - następuje stan nieważkości. Zaskoczone komórki nerwowe fałszywie interpretują rzeczywistość, pojawiają się zaburzenia w ocenie odległości, zaburzenia koordynacji ruchowej, bóle głowy, czasem wymioty. Kiedy jest się zawieszonym głową w dół, pojawia się lęk, ten pierwotny, towarzyszący spadaniu. Bo choć z punktu widzenia prawa ciążenia bezzasadny, to jednak system nerwowy potrzebuje czasu, by wpisać nowe wzorce emocjonalnego zachowania w istniejące schematy. Uwolniona od prawideł ziemskich krew, normalnie zalegająca w większości dolne części ciała, zalewa mózg, może dojść do przekrwienia narządów czaszki, co też wpływa na możliwość halucynacji. Mięśnie stają się bezwładne, a czas wykonania precyzyjnego, choćby najmniejszego ruchu wydłuża się w nieskończoność.Jednak organizm zaraz włącza mechanizmy obronne. Naczynia krwionośne i limfatyczne w dolnych partiach ciała rozszerzają się, aby jak najwięcej płynów ściągnąć z góry i odciążyć przede wszystkim mózg. Zwiększa się także ilość wydalanego moczu. Niestety całkowite przystosowanie się do nieważkości nie jest ani możliwe, ani korzystne. Dotąd nie wiadomo, dlaczego kości ulegają demineralizacji. Oprócz takich przyczyn jak zaburzenia hormonalne i zwiększone wydalanie płynów, w ostatnich badaniach komórek in vitro odkryto, że sam brak grawitacji, a ściślej mikrograwitacja powoduje zaburzenia metaboliczne, a w konsekwencji ubytek tkanki kostnej.Długotrwały lot kosmiczny zmienia rytmy biologiczne. Człowiek przyzwyczajony do 24-godzinnej doby, w czasie której jest pora na pracę, odpoczynek i sen, znajduje się poza oddziaływaniem przemienności dzień - noc. Zakłóceniu ulega rytmiczna aktywność komórek nerwowych, narządów, procesów fizjologicznych. Jedne organy mogą pracować wolniej, inne szybciej, co bez odpowiedniego przeciwdziałania może prowadzić nawet do śmierci. Do tego dochodzi zła jakość snu, szczególnie zaburzenia snu głębokiego REM, powodujące chroniczne niedospanie, za czym postępuje spadek wydolności umysłu.Zmniejszająca się gęstość kości i gwałtowny odpływ krwi od mózgu stanowią poważne niebezpieczeństwo podczas przeciążeń, mimo że ich skutki bardzo zniwelowano dzięki specjalnym spodniom i technikom stosowanym w budowie statku. Nadal jednak jeden z kilkudziesięciu superzdrowych chętnych jest wybierany do lotu w kosmos, bo przecież najmniejsze uchybienie może mieć przykre następstwa.Agresja z nudyKosmos wnosi świadomość odizolowania od bliskich, swojego miasta, kraju, wreszcie kultury, świadomość totalnej, nieobjętej samotności, przymusu samowystarczalności, świadomość samokontroli emocjonalnej, bo w razie załamania i tak głos pocieszenia dotrze do stacji nie wcześniej niż po 20 sekundach. Długotrwałe przebywanie poza Ziemią na pewno negatywnie wpływa na człowieka. Kosmonauta jest zamknięty w małym pomieszczeniu przez okres od kilku tygodni do kilkunastu miesięcy, skazany na towarzystwo tych samych osób. Często pojawia się agresja, akceptowana zresztą w tamtych warunkach, gdyż jest często urozmaiceniem monotonii codziennych czynności. - Na stacji kosmicznej przebywa zwykle nie więcej niż trzech kosmonautów, jest to więc mała grupa. Wspólnota losów, czyli świadomość, że jeśli ja zaatakuję ciebie, to ty możesz zrobić coś mnie, a przecież wszyscy mamy przeżyć, hamują agresję interpersonalną - mówi prof. Jan Terelak z Wojskowego Instytutu Medycyny Lotniczej. - Jednak ta agresja gdzieś musi znaleźć ujście i zdarzało się tak, że została skierowana przeciwko wykonywanemu zadaniu. Załoga wracała bez wypełnienia misji do końca. Na marne szły lata przygotowań, ale przecież nie można oceniać negatywnie zachowania tych ludzi. Oni funkcjonowali w warunkach ekstremalnych.Aby więc przybliżyć sukces misji, bo zagwarantować go do końca nawet od technicznej, a tym bardziej psychologicznej strony nie można, członkowie załogi muszą się odznaczać odpowiednią strukturą osobowościową. Na podstawie badań stwierdzono, że długotrwałą izolację dobrze znoszą ekstrawertycy, bo w przeciwieństwie do introwertyków nawet, gdy zabraknie bodźców z otoczenia, pozostaje im jeszcze bogate życie wewnętrzne. Człowiekowi zamkniętemu w sobie na co dzień w warunkach ziemskich pozostaje tylko depresja. Kosmonauta musi także być zrównoważony emocjonalnie i mieć silną motywację do zrealizowania celu wyprawy. A i tak mimo szczegółowych testów psychika człowieka w kosmosie często wymyka się spod kontroli tych, co pozostali w centrum dowodzenia na Ziemi. Tak zdarzyło się z kosmonautami radzieckimi, którzy nagle zażądali rozmowy z Breżniewem, transmisji telewizyjnej występu znanej aktorki i przysłania do stacji westernów. W przeciwnym razie nie chcieli zrealizować zadania. Nietrudno wyobrazić sobie, jaką konsternację wzbudziły te żądania. Wszystko jednak spełniono, gdyż misja była ważniejsza.Syndrom IkaraChociaż bardzo ulepszono statki kosmiczne, poradzono sobie z promieniowaniem, przeciążeniem i odwadnianiem, to nadal kosmos kryje wiele tajemnic, podobnie jak funkcjonowanie człowieka w bezkresnej przestrzeni. Niewykonalne jest stworzenie sztucznej nieważkości trwającej powyżej 1 minuty. W locie po krzywej Keplera pilot doświadcza tego stanu na czterdzieści sekund. Substytutem nieważkości jest leżenie bez ruchu, najlepiej głową w dół. Czy więc rzeczywiście uda się człowiekowi przenieść swoje nawyki, przyzwyczajenia i potrzeby na Marsa, dokąd podróż trwa ponad rok, powrót zaś zależy od odpowiedniej konstelacji planet, która pojawia się raz na dwa lata?. Według profesora Puttkamera, pierwszy lot załogowy na Marsa miałby się odbyć w 2018, lądowanie zaś w 2019 roku. Pierwsze misje przygotowałyby infrastrukturę niezbędną dla wymogów biologicznych człowieka. Potem możliwe byłoby zasiedlenie Czerwonej Planety 6-10-osobową grupą osadników. Trudno jednak wyobrazić sobie obecnie, jak rozwiązany zostanie problem bardzo niskiej temperatury (około -65 stopni Celsjusza), składu atmosfery, w której zawartość tlenu nie przekracza 0,13 proc. i grawitacji, która na Marsie jest o wiele mniejsza niż na Ziemi. Podobnie psychologia eksperymentalna nie jest w stanie, na tym etapie badań, przewidzieć, w jaki sposób długotrwała izolacja wpłynie na zachowania człowieka, na funkcjonowanie jego psychiki. Czy nastąpi zupełna adaptacja do warunków sztucznego środowiska? Czy nastąpi w pewnym momencie załamanie? Gdzie jest ta magiczna granica bezpiecznego przebywania we wszechświecie? Z obecnych wyliczeń i doświadczeń wynika, że wynosi ona 120 dni. Co jest dalej, nikt nie wie. Poza tym im lepsza adaptacja do nieważkości, tym trudniejszy powrót na Ziemię: zaburzenia w utrzymaniu pionowej pozycji ciała w chodzeniu, krew znowu powraca na dół, odtleniając mózg, co prowadzi do utraty przytomności. System nerwowy znowu musi przestawić się na bodźce docierające do receptorów w warunkach ciążenia. Czy więc, jeśli nawet pokonane zostaną bariery techniczne, człowiek poradzi sobie i z tą psychologiczną i czy po prawie dwuletnim przebywaniu w stanie nieważkości lecąc na Marsa i takim samym z powrotem będzie w ogóle mógł odwiedzić krewnych na Ziemi? Może jednak na tym etapie ewolucji powinniśmy zapłacić 98 tys. dolarów za bilet na dwugodzinny, bezpieczny emocjonalnie lot 100 km nad Ziemię, jeśli już tak bardzo chcemy poznać przedsmak kosmosu.Na podstawie "Medycyny i psychologii kosmicznej" K. Kwareckiego i J. Terelaka oraz rozmowy z lekarzami Wojskowego Instytutu Medycyny Lotniczej - Robertem Kaczanowskim i Grzegorzem Kępą.Marta Koblańska(Autorka jest studentką Uniwersytetu Warszawskiego) [/INST] Człowiek dotarł już na Księżyc i Marsa. Czy oznacza to jednak, że staje się obywatelem wszechświata? Odpowiedź na to pytanie wydaje się negatywna. Kosmos wciąż skrywa przed nami wiele tajemnic. Mimo ogromnego postępu techniki nie potrafimy wciąż stworzyć odpowiednich warunków do długotrwałego przebywania człowieka poza Ziemią, które byłoby dla niego bezpieczne zarówno pod względem fizycznym, jak i emocjonalnym. </s>
<s>[INST] Streść podany po dwukropku tekst: IRIDIUMSatelitarne komórki okazały się za drogie - obrona przed bankructwemOsiągnięcie zamienione w porażkęIRIDIUMZBIGNIEW ZWIERZCHOWSKIOd 9 miesięcy działa Iridium - pierwsza, globalna sieć satelitarnej telefonii komórkowej. Można dzięki niej dzwonić i być "pod telefonem" praktycznie w każdym miejscu na Ziemi. Można, ale chętnych do tego dzwonienia jest mało. Międzynarodowe konsorcjum Iridium LLC z siedzibą w Waszyngtonie, które zbudowało ten system, zamiast liczyć rosnące przychody i nowych klientów - liczy straty i stara się uchronić przed upadłością.Uprzedzając działania wierzycieli, konsorcjum złożyło niedawno dobrowolny wniosek upadłościowy i korzysta z ochrony przed bankructwem, jaką zapewnia amerykańskie prawo (zgodnie z U.S. Chapter 11) zyskując czas i możliwość przeprowadzenia restrukturyzacji finansowej.Sukces techniczny - finansowa katastrofaŻeby nie było wątpliwości - Iridium funkcjonuje bez większych problemów: łączy rozmowy telefoniczne, przekazuje wiadomości przez satelitarne pagery, współdziała z naziemnymi systemami telekomunikacyjnymi. W swym zasięgu ma ponad 90 proc. globu, tylko kilka na sto połączeń nie dochodzi do skutku. Iridium jest jednym z największych przedsięwzięć i... osiągnięć dzisiejszej techniki.Umieszczenie w przestrzeni wokółziemskiej 79 satelitów (aktywnych i zapasowych) w ciągu roku, zbudowanie tym samym największej jak dotychczas sieci satelitarnej, uruchomienie systemu, który ma w zasięgu cały glob i zapewnia łączność za pomocą podręcznych aparatów, to niewątpliwie dowód ogromnych możliwości techniki.Iridium jest jednak obecnie równie spektakularnym przykładem finansowej porażki. Szacuje się, że realizacja projektu Iridium kosztowała ok. 5 mld dol., konsorcjum jest obecnie zadłużone na 3,5 mld dol., rocznie musi spłacać 250 mln dol. odsetek i dysponować 550 mln dol. rocznie na eksploatację sieci satelitarnej.Czyżby system był budowany za wszelką cenę? Bo i tak się teraz twierdzi, gdy szuka się przyczyn dzisiejszych problemów. W końcowej fazie budowy, gdy postanowiono dotrzymać zapowiadanych terminów uruchomienia Iridium (w rzeczywistości odbyło się to z miesięczną zwłoką), koszty liczyły się mniej, ale nie można powiedzieć, że całe przedsięwzięcie realizowane było w taki sposób. Skoro tak, skoro technika nie zawodzi, to dlaczego konsorcjum stanęło na krawędzi bankructwa i dlaczego jest tak mało chętnych do korzystania z satelitarnych telefonów?Mało abonentów, małe przychodyOdpowiedź na to pytanie dał jeszcze w kwietniu nowo powołany wówczas dyrektor wykonawczy Iridium, John A. Richardson, który zastąpił na tym stanowisku Eda Staiano, gdy okazało się, że wyniki są słabe. Po dwóch miesiącach od uruchomienia (od listopada 1998 r.) sieci korzystało z niej 5 tys. abonentów; po pięciu miesiącach - ponad 10 tys. abonentów. Po dwóch miesiącach firma zanotowała stratę netto 440 mln dol. Pierwszy kwartał br. zakończyła stratą netto 505 mln dol. przy przychodach, które wyniosły niespełna 1,5 mln dol. Tymczasem szefowie konsorcjum optymistycznie liczyli, że po roku abonentów będzie 500-700 tysięcy, zaś do roku 2002 - 2 miliony, a przedsięwzięcie jeszcze wcześniej zacznie się opłacać.Richardson komentując słabe wyniki przyznał, że mała liczba abonentów wręcz rozczarowuje i że zawiódł marketing, dystrybucja sprzętu (brakowało telefonów, gdy uruchamiano system), dostosowanie oferty usług do potrzeb klientów i sprzedaż tych usług. Zapowiedział zmiany strategii marketingowej i obniżkę cen usług; nastąpiły one dwa miesiące później. Były radykalne, gdyż od lipca br. o 65 proc. obniżono ceny za połączenia, staniał sprzęt, uproszczono taryfy, zapowiedziano nowe usługi itd. W sumie abonenci Iridium mogą korzystać z tego wszystkiego za cenę o połowę mniejszą niż dotychczas. Zanim doczekano się efektów obniżki - pojawiły się jednak poważne problemy finansowe i konieczność ratowania firmy.Wiadomo już, że ceny usług i sprzętu, jakie ustanowiono na starcie, okazały się "cenami zaporowymi". Zestaw sprzętu, telefon i pager kosztował bowiem ok. 3 tys. dol., zaś minuta rozmowy od 2 do 7 dol. Potencjalnych klientów nie pociągnęła możliwość dzwonienia "wszędzie i zawsze", globalny zasięg Iridium, gdy było to tak drogie np. w porównaniu ze zwykłymi telefonami komórkowymi.Zignorowanie GSMOczywiście dotychczasowe komórki nie zapewniają takiego zasięgu jak Iridium, ale błędem było zignorowanie przez konsorcjum - jak się teraz twierdzi - gwałtownego rozwoju naziemnej telefonii komórkowej, a szczególnie cyfrowej GSM. Potencjalni klienci siłą rzeczy porównywali ceny "satelitarnych komórek" z cenami "komórek naziemnych". Co więcej, GSM w przeciwieństwie do starszych generacji analogowych komórek stał się de facto standardem światowym, zapewnia dzięki roamingowi korzystanie z jednego telefonu w wielu krajach (GSM słabo się rozwinął w USA i może dlatego szefowie konsorcjum nie docenili zagrożenia, jakie dla Iridium stanowi ten wymyślony w Europie system). Wprawdzie jeszcze Ed Staiano mówił, że nie ma sensu konkurowanie z naziemnymi sieciami komórkowymi i postawił na współpracę z nimi, ale ceny, jakie ustalono za korzystanie z satelitarnych komórek, skutecznie ostudziły zainteresowanie nimi nawet tych klientów, na których w pierwszym rzędzie liczono, a więc często podróżujących biznesmenów, pracowników firm żeglugowych, przemysłu naftowego, nie mówiąc o turystach.Wysokie ceny to nie wszystko. W pierwszym okresie jeden z dwóch dostawców telefonów, japońska firma Kyocera miał problemy z oprogramowaniem i nie dostarczył aparatów na czas (drugim dostawcą jest Motorola). Mimo dużego wysiłku, jaki włożono w organizację sieci dystrybutorów i partnerów, okazało się, że nie wszyscy byli właściwie przygotowani do zaoferowania nowych usług, że sprzedawcy byli nie przeszkoleni, że wreszcie sieć nie była odpowiednio przetestowana i sprawiała kłopoty techniczne. Organizacyjną stronę przedsięwzięcia krytycznie oceniła m.in. firma analizująca rynki informatyki i telekomunikacji, Dataquest.Inne sieciObecny szef Iridium również jest zdania, że świadczenie usług na zasadach handlowych zaczęto za wcześnie, że firma nie była do tego przygotowana, że zaoferowała klientom nie przemyślany w pełni produkt. Tak mówi nie tylko teraz, ale ostrzegał przed tym znacznie wcześniej. Dziś stoi przed trudnym zadaniem ratowania Iridium. Wprowadza strategię, która powinna być przyjęta, jak się mówi, kilkanaście miesięcy temu. Przede wszystkim zaś musi przekonać inwestorów, wierzycieli, banki, że jego działania mają sens."Poddanie się procedurze U.S. Chapter 11, to ostatnia szansa dla konsorcjum" - stwierdził "Financial Times". Według informacji agencji Reuters, konsorcjum m.in. zwróciło się do swych wierzycieli, aby zamienili swe wierzytelności (w łącznej kwocie 1,45 mld dol.) na udziały w Iridium, stara się o zmianę terminów spłaty pożyczek w bankach (1,55 mld dol.), a także o odroczenie opłat, jakie pobiera Motorola, główny udziałowiec konsorcjum, za operowanie systemem.Sprawa Iridium zdążyła już obrosnąć w mity. Gazety piszą, że to żona jednego z szefów Motoroli podsunęła mu pomysł zbudowania globalnej sieci telefonicznej. Może i tak było, ale koncepcje wykorzystywania roju satelitów umieszczonych na niskiej orbicie, czyli tak jak w przypadku Iridium, znane były już wcześniej; nie był to "kaprys kobiety". Po wtóre nie tylko Iridium LLC podjęło budowę takiej sieci. Powstaje także sieć Globalstar, która ma być uruchomiona w najbliższych miesiącach oraz sieć ICO, która ma zacząć działać w przyszłym roku. Przyjęły one inne, tańsze rozwiązania techniczne niż Iridium, chcą zaoferować tańsze taryfy (np. Globalstar 1,5 dol. za minutę, zaś ICO od 0,5 dol. do 3 dol. za minutę). Zaczną od oferowania usług nie w skali globalnej, ale regionalnej. Wyciągają wnioski z doświadczeń Iridium, a jednocześnie natrafiają na podobne kłopoty - niełatwo jest im zwłaszcza teraz uzyskiwać kolejne pieniądze na finansowanie inwestycji. [/INST] Od 9 miesięcy działa Iridium - pierwsza, globalna sieć satelitarnej telefonii komórkowej. Można dzięki niej dzwonić i być "pod telefonem" praktycznie w każdym miejscu na Ziemi. Można, ale chętnych do tego dzwonienia jest mało. Iridium ma w swym zasięgu ponad 90 proc. globu, tylko kilka na sto połączeń nie dochodzi do skutku. To jedno z największych przedsięwzięć i osiągnięć dzisiejszej techniki.Iridium jest jednak przykładem równie spektakularnej porażki finansowej - konsorcjum jest obecnie zadłużone na 3,5 mld dol. Mała liczba abonentów wręcz rozczarowuje. Prawdopodobnie zawiodły: marketing, dystrybucja sprzętu, dostosowanie oferty usług do potrzeb klientów oraz ich sprzedaż. Konsorcjum nie wzięło również pod uwagę gwałtownego rozwoju naziemnej telefonii komórkowej, a szczególnie cyfrowej GSM. Potencjalni klienci siłą rzeczy porównywali ceny "satelitarnych komórek" z cenami "komórek naziemnych". Co więcej, GSM w przeciwieństwie do starszych generacji analogowych komórek stał się de facto standardem światowym, zapewnia dzięki roamingowi korzystanie z jednego telefonu w wielu krajach. Wysokie ceny, jakie ustalono za korzystanie z satelitarnych komórek, skutecznie ostudziły zainteresowanie nimi nawet tych klientów, na których w pierwszym rzędzie liczono, a więc często podróżujących biznesmenów, pracowników firm żeglugowych, turystów.Mimo dużego wysiłku, jaki włożono w organizację sieci dystrybutorów i partnerów, okazało się, że nie wszyscy byli właściwie przygotowani do zaoferowania nowych usług, że sprzedawcy byli nie przeszkoleni, że wreszcie sieć nie była odpowiednio przetestowana i sprawiała kłopoty techniczne. </s>
<s>[INST] Streść podany po dwukropku tekst: KONSTYTUCJA Poszerzony zakres kontroli przedmiotowej Trybunału Prawo miejscowe pod lupąWOJCIECH KRĘCISZZgodnie z art. 188 ustawy zasadniczej Trybunał Konstytucyjny orzeka w sprawach: zgodności ustaw i umów międzynarodowych z konstytucją; zgodności ustaw z ratyfikowanymi umowami międzynarodowymi, których ratyfikacja wymagała uprzedniej zgody wyrażonej w ustawie; zgodności przepisów prawa wydawanych przez centralne organa państwowe z konstytucją, ratyfikowanymi umowami międzynarodowymi i ustawami. Oprócz objęcia kognicją TK umów międzynarodowych, co w porównaniu z poprzednim stanem prawnym wskazuje na poszerzenie przedmiotowego zakresu kontroli konstytucyjności prawa w Polsce, warto zastanowić się nad objęciem kontrolą konstytucyjności prawa także aktów prawa miejscowego. Wydaje się bowiem, że tezę taką można postawić na gruncie obowiązujących przepisów. Jakie jednak przemawiałyby za tym racje?Fundamentalne znaczenie należy przypisać ochronie wolności i praw obywatelskich zagwarantowanych przez ustawę zasadniczą. System tej ochrony, polegający m.in. na poddaniu kontroli konstytucyjności aktów prawa miejscowego, służy pełniejszej realizacji tychże wolności i praw. Nie powinno budzić wątpliwości, że tego rodzaju wnioskowanie wynika wprost z ustawy zasadniczej. Wskazuje na to w szczególności wyrażona w art. 8 zasada bezpośredniego jej stosowania, a także określona w art. 79 konstrukcja skargi konstytucyjnej. Tak więc potrzeba realizacji konstytucyjnych wolności i praw, których normatywne ujęcie na gruncie obowiązującej ustawy zasadniczej nie budzi zastrzeżeń, wydaje się argumentem najważniejszym. Nie brakuje również innego rodzaju racji.Po pierwsze - punktem wyjścia dla przyjęcia zasadności poglądu o rozszerzeniu kognicji TK także na akty prawa miejscowego jest przepis art. 87 ust. 2 ustawy zasadniczej, z którego wynika, że źródłami powszechnie obowiązującego prawa są na obszarze działania organów, które je ustanowiły, akty prawa miejscowego. Nie podlega dyskusji, że wobec spełniania przez nie konkretnych kryteriów obowiązywania oraz wyraźnego stwierdzenia konstytucji są one źródłami powszechnie obowiązującego prawa. Wydaje się przy tym, że nie ma istotniejszego znaczenia forma realizowania przez organa samorządu terytorialnego i terenowe organa administracji rządowej przyznanych im kompetencji prawotwórczych, albowiem tę określa ustawa. Konstytucja w art. 184 stanowi jednak, iż kontroli legalności poddane są uchwały organów samorządu terytorialnego oraz akty normatywne terenowych organów administracji rządowej. Potwierdza to tezę o obojętności formy prawotwórczej działalności tych organów w zakresie, w jakim działalność ta poddana jest kontroli konstytucyjności prawa.Po drugie - postawioną wyżej tezę uzasadniać może tryb kontroli konstytucyjności prawa. Obowiązująca regulacja, konstytucyjna i ustawowa, przyjmuje możliwość realizowania kontroli konstytucyjności prawa zarówno jako kontroli abstrakcyjnej, jak i konkretnej. O ile wykluczyć należy, jak wynika z przepisu art. 188 pkt 1, 2 i 3, możliwość poddawania kontroli aktów prawa miejscowego z punktu widzenia ich zgodności z konstytucją w trybie kontroli abstrakcyjnej, o tyle takiej weryfikacji nie można wykluczyć w trybie kontroli konkretnej. Przyjęcie takiego stanowiska uzasadnione jest: 1) trybem podejmowania przez TK kontroli konkretnej, 2) charakterem aktu poddawanego takiej kontroli, a ponadto dotychczasową praktyką oraz ogólnymi zasadami realizowania kontroli konstytucyjności prawa, którym towarzyszy wyrażona w art. 8 ustawy zasadniczej zasada bezpośredniego stosowania konstytucji.Ad. 1. Na gruncie obowiązującej konstytucji oraz ustawy o Trybunale Konstytucyjnym konkretna kontrola konstytucyjności prawa realizowana jest w trybie skargi konstytucyjnej (art. 188 pkt 5 w zw. z art. 79 ust. 1 konstytucji) albo w trybie pytań prawnych przedstawianych TK przez każdy sąd, jeżeli od odpowiedzi zależy rozstrzygnięcie sprawy toczącej się przed sądem. Wydaje się bowiem, że w trybie kontroli abstrakcyjnej trudno byłoby sobie wyobrazić, by TK orzekał o zgodności z konstytucją aktów prawa miejscowego. Wyklucza to niewątpliwie przepis art. 188 pkt 1, 2 i 3 ustawy zasadniczej. Należy uznać, że w obowiązującym brzmieniu dotyczy on wyłącznie właśnie kontroli abstrakcyjnej. Natomiast do kontroli konkretnej odnoszą się przepisy art. 79 i 193 konstytucji. Regulują one tryb kontroli realizowanej w związku z konkretnym, indywidualnym aktem stosowania prawa, odrębnie, jeżeli zważyć choćby przewidywane przez nie kryteria weryfikowalności konstytucyjności aktów, na podstawie których orzeczono już o wolnościach lub prawach obywatelskich (skarga konstytucyjna) albo na podstawie których orzeczenie takie ma zapaść (pytania prawne).Tezę o poszerzeniu kognicji TK na akty prawa miejscowego w trybie kontroli konkretnej potwierdzać mogą także kryteria kontroli konstytucyjności obowiązujących w systemie prawnym aktów normatywnych. O ile w wypadku kontroli abstrakcyjnej obowiązywałyby ogólne zasady weryfikowania konstytucyjności aktów prawnych, uwzględniające ich miejsce w systemie źródeł prawa (dla ustaw i umów międzynarodowych kryterium takim jest konstytucja, a ponadto dla ustaw ratyfikowane umowy międzynarodowe, których ratyfikacja wymagała uprzedniej zgody wyrażonej w ustawie; dla aktów podustawowych wydawanych przez centralne organa państwowe konstytucja, ratyfikowane umowy międzynarodowe i ustawy), o tyle w wypadku kontroli konkretnej może być inaczej. Oczywiście należy dodać, że ustrojodawca nie posługuje się terminem "akty podustawowe", lecz używa sformułowania "przepisy prawa, wydawane przez centralne organa państwowe". Jest to określenie bardzo znamienne. Wskazuje bowiem na wolę objęcia kognicją TK wszelkich aktów wydawanych przez centralne organa państwowe bez względu na formę, w jakiej zostały czy będą wydane. Przyjęte rozwiązanie - moim zdaniem zamierzone - należy traktować jako rezultat dotychczasowej praktyki orzeczniczej TK, którego kognicja wyznaczona była przez materialne pojęcie aktu normatywnego (U. 5/94). Co najmniej więc pośrednio na tej podstawie dowodzić można, iż wolą ustrojodawcy było, aby nie pozostawiać poza kognicją TK żadnego segmentu obowiązującego w Polsce systemu prawnego.Ad. 2. Problematykę kontroli konkretnej konstytucyjności prawa ustrojodawca traktuje szeroko. Zarówno bowiem w stosunku do instytucji skargi konstytucyjnej, jak i instytucji pytań prawnych posługuje się szerokim pojęciem "akt normatywny", na podstawie którego sąd lub organ administracji ostatecznie orzekł o prawach lub wolnościach obywatelskich (art. 79) albo na podstawie którego sąd ma wydać rozstrzygnięcie w toczącej się przed nim sprawie (art. 193). Pojęcie "akt normatywny" jest jak najbardziej adekwatne do trybu kontroli konkretnej. Skoro bowiem jest ona realizowana w związku z indywidualnym, konkretnym aktem stosowania prawa dokonywanym przez sądy i organa administracji, to należy uznać, że stosują one prawo obowiązujące, a takim jest także - co wynika z przepisu art. 87 ust. 2 ustawy zasadniczej - prawo miejscowe.Właściwe dla niego formy tworzenia, o których decydują prawotwórcze uprawnienia organów gminnych, są bez znaczenia wobec faktu, że stanowią one normy prawne. Jak wynika bowiem ze stanowiska TK, "dla oceny merytorycznej charakteru prawnego aktu normatywnego nie ma znaczenia, w jakim kształcie słownym zostanie sformułowana norma postępowania o charakterze normy generalnej i abstrakcyjnej, byleby na podstawie tego tekstu można było niewątpliwie ustalić, iż chodzi o skierowany do określonego rodzaju adresatów nakaz określonego postępowania", a ponadto "pod pojęciem aktu normatywnego (TK) rozumie każdy akt ustanawiający normy prawne, a więc normy o charakterze generalnym i abstrakcyjnym (...)" (OTK 1994, część I).Dotychczasowe orzecznictwo TK nie pozostawia więc wątpliwości co do normatywności także aktów prawa miejscowego. Ponadto należy zwrócić uwagę, iż TK przyjmując w dotychczasowej praktyce jako wyznacznik swojej kognicji materialne pojęcie aktu normatywnego - przyjmowane też przez obowiązującą konstytucję, co wynika z art. 79, 188 pkt 3 i 193 - konsekwentnie też uznawał, "iż akty normatywne mogą być stanowione przez podmioty nie należące do kategorii naczelnych bądź centralnych organów państwowych, lecz na mocy przepisów prawnych pełniące funkcje zlecone z zakresu administracji państwowej" (loc. cit.).Biorąc pod uwagę w szczególności organizacje społeczne realizujące zlecone funkcje administracji państwowej (np. OTK 1988, s. 115; OTK 1992, część I), zauważamy pewną analogię w rozumieniu i stosowaniu pojęcia "zadanie zlecone". Mianowicie ustrojodawca wśród zadań publicznych gmin wyróżniał (art. 71 małej konstytucji) i wyróżnia (art. 166 ust. 2 konstytucji) zarówno zadania własne, jak i zlecone. A chodzi przecież o zadania zlecone z zakresu administracji. Dowodzi tego choćby przepis art. 166 ust. 3 ustawy zasadniczej dotyczący zasad rozstrzygania sporów kompetencyjnych między organami samorządu terytorialnego i administracji rządowej. Analogia "zadań zleconych" w rozumieniu wynikającym z orzecznictwa TK uzasadniającego określenie granic jego kognicji i "zadań zleconych" w rozumieniu, jakie nadał im bezpośrednio w konstytucji ustrojodawca, jest więc wyraźnie widoczna, przekonując pośrednio o poddaniu w trybie konkretnej kontroli przed TK także aktów prawa miejscowego.Dlatego nie można wykluczyć sytuacji, w której powstanie potrzeba oceny w trybie kontroli konkretnej - skarga konstytucyjna, zapytanie prawne - konstytucyjności aktu prawa miejscowego czyniącego zadość warunkom uznawania go za akt normatywny w materialnym pojęciu tego słowa oraz warunkom jego obowiązywania, tj. systemowym, faktycznym i aksjologicznym. Kryterium weryfikowania normatywnego aktu prawa miejscowego w wypadku skargi konstytucyjnej będzie konstytucja i ustawa - skoro ustrojodawca mówi, że w tym trybie skarga miałaby dotyczyć zgodności z konstytucją ustawy lub innego aktu normatywnego - natomiast w wypadku zapytania prawnego takie kryterium stanowiłyby konstytucja, ratyfikowane umowy międzynarodowe oraz ustawy.Objęcie w trybie skargi konstytucyjnej kontrolą zgodności aktów prawa miejscowego z konstytucją - abstrahując od pośrednich kryteriów ich oceny - uzasadnia w szczególności potrzeba ochrony konstytucyjnych wolności i praw jednostki w bezpośrednich relacjach jednostka - samorząd czy jednostka - terenowy organ administracji rządowej (art. 94). Nie można bowiem zakładać, że do naruszeń konstytucyjnych wolności i praw obywatelskich w tych relacjach dochodzić nie będzie.Mało tego. Wydaje się, że skoro konstytucja, jak stanowi art. 8, jest najwyższym prawem RP, a jej przepisy stosuje się bezpośrednio, to akty prawa miejscowego tym bardziej powinny być poddane ocenie ich zgodności z ustawą zasadniczą, właśnie w trybie kontroli konkretnej. Tak samo bowiem jak akty prawne stanowione przez centralne organa państwa, mogą one ingerować i naruszać konstytucyjny katalog wolności i praw jednostki. Dlatego nie można przykładać różnej miary do aktów prawa miejscowego i aktów prawnych stanowionych przez centralne organa państwa czy do umów międzynarodowych. Wszystkie one bowiem, będąc źródłami powszechnie obowiązującego prawa i składając się na system prawny państwa, muszą być zgodne z aktem prawnym o najwyższej mocy, jakim jest konstytucja. Moim zdaniem tezie tej nie uchybia postanowienie konstytucji, z którego wynika, iż Naczelny Sąd Administracyjny, oprócz innych zastrzeżonych dla niego funkcji, orzeka także o zgodności z ustawami uchwał organów samorządu terytorialnego i aktów normatywnych terenowych organów administracji rządowej (art. 184). Kontrola legalności prawa ma na celu ochronę porządku prawnego przed naruszeniami i wcale nie musi wykluczać kontroli konstytucyjności. Albowiem gdy chodzi o kontrolę konkretną, a o takiej cały czas mowa, to w wypadku aktów prawa miejscowego przepis art. 193 ustawy zasadniczej stanowi, iż z pytaniem prawnym do TK może wystąpić każdy sąd, a więc także NSA rozstrzygający konkretną sprawę, np. na podstawie aktu prawa miejscowego, co do którego powstałaby wątpliwość dotycząca jego zgodności z konstytucją, ratyfikowaną umową międzynarodową lub ustawą, a wobec którego NSA nie podjąłby decyzji co do jego legalności. Wydaje się, że takiej sytuacji wykluczyć nie można wobec przyznania każdemu sądowi kompetencji do wystąpienia z pytaniem prawnym do TK.TK w takim wypadku odnosiłby się zaś bezpośrednio do adresata normy prawnej zawartej w akcie prawa miejscowego, w zakresie, w jakim norma ta ingerowałaby w status adresata tej normy, a więc status jednostki w państwie określony przez konstytucyjny katalog wolności i praw obywatelskich. Warto też podkreślić, że sędziowie podlegają tylko konstytucji i ustawom, co tym bardziej obliguje ich do korzystania z instytucji pytań prawnych, gdy zachodzi obawa sprzeczności z konstytucją aktów normatywnych - w tym aktów prawa miejscowego - mających być podstawą rozstrzygnięcia, a proces sądowej wykładni tych aktów nie usuwałby występujących sprzeczności.Racją do podejmowania działań zmierzających do wywołania kontroli konstytucyjności aktów prawa miejscowego, podobnie jak w wypadku skargi konstytucyjnej, byłaby ochrona konstytucyjnego katalogu wolności i praw obywatelskich. Miałoby to więc istotne gwarancyjne znaczenie dla przestrzegania konstytucji.Warto jeszcze na koniec przypomnieć orzeczenia TK, w których wyrażono pogląd - moim zdaniem przyjęty przez ustrojodawcę w obowiązującej konstytucji, czego starałem się dowieść - o powszechnym, a nie ograniczonym przedmiotowo przez prawo miejscowe zakresie kontroli konstytucyjności prawa: "Generalnie TK prezentuje stanowisko, że w demokratycznym państwie prawnym niedopuszczalne jest stanowienie norm prawnych, które nie podlegałyby ocenie z punktu widzenia ich zgodności z konstytucją w trybie pozwalającym na usunięcie występujących sprzeczności" (orzeczenie U. 6/92, OTK 1994, część I; K. Działocha, S. Pawela: OTK 1986-93, Warszawa 1996). Moim zdaniem ustrojodawca przyjął koncepcję kontroli powszechnej, nie wyłączając wyraźnie spod kognicji TK aktów prawa miejscowego, skoro z przepisów art. 79 i 193 nie wynika jasno, o jakie i przez jaki konkretnie podmiot stanowione akty normatywne chodzi. Należy więc uznać, że chodzi o akty normatywne w rozumieniu wyżej przedstawionym, co tym samym nie wyłącza kognicji TK w trybie kontroli konkretnej w stosunku do aktów prawa miejscowego.Dr Wojciech Kręcisz jest adiunktem w Zakładzie Prawa Konstytucyjnego UMCS w Lublinie [/INST] Trybunał Konstytucyjny orzeka głównie w sprawach zgodności ustaw i umów międzynarodowych z konstytucją. Należy jednak zastanowić się nad objęciem kontrolą konstytucyjności prawa także aktów prawa miejscowego.Za takim uzupełnieniem działalności Trybunału Konstytucyjnego przemawia kilka racji. Fundamentalne znaczenie należy przypisać ochronie wolności i praw obywatelskich zagwarantowanych przez ustawę zasadniczą. Poddanie kontroli konstytucyjności aktów prawa miejscowego służyłoby pełniejszej realizacji tychże wolności i praw. Na rozszerzenie kognicji TK pozwala ustawa zasadnicza, z której wynika, że źródłami powszechnie obowiązującego prawa są na obszarze działania organów, które je ustanowiły, akty prawa miejscowego. Kontroli legalności poddane zostałyby uchwały organów samorządu terytorialnego oraz akty normatywne terenowych organów administracji rządowej. </s>
<s>[INST] Streść podany po dwukropku tekst: Badaczom nie udało się ani potwierdzić, ani wykluczyć możliwości wywoływania nowotworów przez promieniowanie elektromagnetyczne Spór o szkodliwość "komórek"PIOTR KOŚCIELNIAKOdpowiedź na pytanie, czy długotrwałe używanie telefonów komórkowych powoduje powstawanie choroby nowotworowej, mają wkrótce dać badania prowadzone przez australijskich naukowców. To pierwsze eksperymenty, w których wykorzystywane są komórki ludzkiego mózgu.Niepewność co do problemu szkodliwości - bądź nieszkodliwości - używania aparatów komórkowych to dziś jeden z najpoważniejszych problemów dla naukowców, całego rynku telefonii komórkowej i samych użytkowników "komórek". Dotąd badaczom nie udało się ani potwierdzić, ani wykluczyć możliwości wywoływania nowotworów przez promieniowanie elektromagnetyczne aparatów. Eksperyment prowadzony w St.Vincent Hospital w Sydney ma przynieść wreszcie rozwiązanie. "Uzyskiwane rezultaty nie są spójne i wobec tego myślę, że już najwyższy czas na definitywną odpowiedź", powiedział gazecie "Sydney Morning Herald" prowadzący badania dr Peter French.Szok dla komórekNaukowcy wykorzystają komórki ludzkiego mózgu oraz urządzenie wytwarzające promieniowanie elektromagnetyczne. Zbadają, czy na skutek takiego oddziaływania powstają tzw. białka wstrząsu termicznego. "Jeżeli takie białka będą pojawiać się w dłuższym okresie, będzie to oznaczało, że komórki mogą przestać działać normalnie. A to oznacza, że istnieje zagrożenie, iż dadzą początek guzom nowotworowym", powiedział dr Peter French. Białka te są obecne w komórkach ciała zawsze, lecz w niewielkim stężeniu. Ich produkcja wzrasta, gdy komórki poddawane są intensywnemu działaniu czynników zewnętrznych, np. wysokiej temperatury. Białka wstrząsu termicznego odpowiedzialne są za naprawianie innych protein i ich działanie jest jednym z elementów normalnego funkcjonowania komórki. Nadmierna produkcja tego rodzaju białek sprawia jednak, że komórki są bardziej podatne na zmiany nowotworowe i odporniejsze na działanie leków przeciwrakowych - twierdzą australijscy badacze. To właśnie dr French pierwszy zidentyfikował mechanizm wytwarzania białek wstrząsu termicznego na skutek oddziaływania promieniowania elektromagnetycznego.Może się jednak okazać, że efekt taki nie następuje w komórkach mózgu, jak również, że po pewnym czasie komórki "uodporniają się" na promieniowanie elektromagnetyczne. Jak podkreślają australijscy badacze, zjawisko takie może występować przy długotrwałym narażeniu komórek na promieniowanie. Pierwsze rezultaty badań w St. Vincent Hospital spodziewane są dopiero za 3 - 6 miesięcy. Opracowane i opublikowane zostaną dopiero pod koniec roku.Sprzeczne sygnałyZdaniem większości badaczy promieniowanie działających i komunikujących się ze stacjami bazowymi telefonów podnosi temperaturę ciała i wyzwala procesy chemiczne, które mogą mieć negatywny wpływ na zdrowie. Podniesienie temperatury ciała powoduje również nieznaczne przyspieszenie reakcji. "Chyba powinniśmy przyznać, że wpływ telefonów na mózg rzeczywiście istnieje. Czas reakcji poprawia się ze względu na produkcję białek wstrząsu termicznego. To wymaga jednak dalszych badań. Długotrwała ekspozycja na promieniowanie może mieć negatywne skutki dla naszego zdrowia", powiedział agencji Reuters dr Alan Preece z bristolskiego Centrum Onkologicznego. Uważa on nawet, że do nadprodukcji tych białek nie jest potrzebna podwyższona temperatura, wystarczy promieniowanie - takie, jakie emitowane jest przez telefony komórkowe.Niepokojące są również wyniki badań przeprowadzonych przez szwedzki zespół prof. Lennarta Hardella i Kjell Hansson Mild z Uniwersytetu Orebro. Ich zdaniem osoby, które posługiwały się intensywnie telefonami analogowymi, są o 26 proc. bardziej narażone na nowotwory mózgu niż osoby z grupy kontrolnej.Jednak nie wszystkie badania wskazują, że telefony komórkowe mogą przyczyniać się do powstawania nowotworów. Wyniki uzyskane przez American Health Foundation i opublikowane w "Journal of American Medical Association" świadczą, że używanie "komórek" nie niesie zagrożenia. Podczas zbierania danych przebadano 469 pacjentów ze zdiagnozowanymi guzami mózgu oraz porównano wyniki z grupą kontrolną. Wszystkich pytano o stopień intensywności używania telefonów komórkowych. Wyniki badań pokrywają się z podobnymi, przedstawionymi przez "The New England Journal od Medicine". Po przebadaniu 782 pacjentów okazało się, że "komórki" nie mają wpływu na powstawanie lub rozwój nowotworów mózgu.Uzyskane dotąd wyniki mają jednak istotną wadę - dotyczą telefonów analogowych. Dzieje się tak, ponieważ konieczne jest śledzenie zdrowia użytkowników aparatów w jak najdłuższym okresie, a tylko analogowe "komórki" są wystarczająco długo obecne na rynku. Najpopularniejszym obecnie standardem jest cyfrowy GSM, a nowe aparaty pracują z niższą mocą i emitują znacznie mniej promieniowania.Dane na pudełkuNiepewność co do wpływu telefonów na zdrowie użytkowników niepokoi również producentów sprzętu i operatorów sieci komórkowych, którzy sami finansują kolejne badania. Największe firmy oferujące telefony komórkowe zobowiązały się do oznaczania swoich produktów tzw. SAR (Specific Absorption Rate), którego wartość ma odpowiadać promieniowaniu emitowanemu przez dany model aparatu. Większość obecnie dostępnych na rynku telefonów "osiąga" wartość SAR od 2 do 4 razy niższą niż dopuszczalna norma. Podawane w specyfikacji technicznej aparatów wartości SAR odnosić się będą do maksymalnej dawki, a nie średniej emitowanej przez telefon. Największe wartości mierzone są podczas nawiązywania połączenia, w czasie rozmowy powinny być wielokrotnie niższe, niż przewiduje norma. Konieczność przeprowadzenia dalszych badań mających wyjaśnić problem wpływu telefonów na zdrowie podkreślają również przedstawiciele Światowej Organizacji Zdrowia (WHO). "Opierając się na obecnie dostępnych badaniach epidemiologicznych, nie dysponujemy niedającymi się podważyć dowodami na związek między rakiem a ekspozycją na promieniowanie o częstotliwościach radiowych", uważa Elisabeth Cardis z Międzynarodowej Agencji Badań nad Rakiem. "Nie można oczywiście wykluczyć ryzyka, jednak jeżeli jest takowe, to bardzo małe". -Opinia Światowej Organizacji ZdrowiaW związku z pojawiającymi się w mediach informacjami, iż WHO "twierdzi, że promieniowanie telefonów komórkowych jest bezpieczne dla ludzi", WHO wydało specjalne oświadczenie. Można w nim przeczytać, iż "żadne ostatnio przeprowadzone badania nie dały podstaw do jednoznacznych wniosków, że promieniowanie telefonów komórkowych lub stacji bazowych sieci ma jakikolwiek negatywny wpływ na ludzkie zdrowie. Zidentyfikowane zostały jednak luki w naszej wiedzy, które muszą zostać uzupełnione, aby lepiej ocenić potencjalne zagrożenia. Dokończenie badań i przedstawienie ostatecznych rezultatów zajmie około trzech, czterech lat".Obawy użytkownikówGrzegorz Możdżyński, dyrektor marketingu w sp. z o.o. Nokia PolandAktualny stan wiedzy naukowej w tej dziedzinie pozwala naukowcom stwierdzić, że dotąd nie zidentyfikowano zagrożenia zdrowia człowieka przez normalnie funkcjonujące aparaty komórkowe. Telefon komórkowy wysyła sygnały radiowe o częstotliwości i energii nieuznanej za szkodliwą dla ludzi. O wiele bardziej intensywne pole elektromagnetyczne generuje np. suszarka do włosów lub świetlówka, z których na co dzień korzystamy bez żadnych obaw. Niemniej Nokia rozumie obawy użytkowników co do bezpieczeństwa telefonów komórkowych. Dlatego też, wspierając i finansując projekty badawcze na całym świecie, popieramy rozwój naukowego i społecznego zrozumienia tematyki promieniowania elektromagnetycznego. Margines bezpieczeństwaPiotr Kwiecień dyrektor generalny Sony Ericsson Mobile Communications w PolsceWszystkie telefony produkowane przez firmy Ericsson i Sony są szczegółowo badane, tak aby spełniały wszelkie standardy bezpieczeństwa oraz krajowe normy emisji fal radiowych. Dodatkowo w trakcie prac projektowych nad nowymi modelami zawsze zostawia się duży margines bezpieczeństwa w stosunku do obowiązujących norm. Intensywne badania prowadzone od kilku lat przez wszystkich producentów telefonów komórkowych nie dały żadnych przekonywających dowodów na jakikolwiek szkodliwy wpływ używania telefonów komórkowych na ludzkie zdrowie. Dodam jeszcze, że nasze zdrowie lubi, by wszystko było używane z właściwym umiarem.Sprawa nie jest rozstrzygniętaProfesor Henryk Kirschner Instytut Medycyny Społecznej AM w Warszawie:Ta sprawa nie jest rozstrzygnięta. Ryzyko uznano za dopuszczalne społecznie - podobnie jak w wielu innych wypadkach, jak choćby stężenie substancji chemicznych w powietrzu. Żadne groźne następstwa korzystania z telefonów komórkowych jak dotąd nie ujawniły się, ale nie znaczy to, że możemy być zupełnie spokojni. Jesteśmy świadkami wielkiego eksperymentu w skali społecznej - wszyscy w tym eksperymencie uczestniczymy.Coś może być na rzeczyProfesor Krzysztof Kwarecki, patofizjolog: Wobec problemu szkodliwości telefonów komórkowych próbuję zachować postawę racjonalną. Jak pisał "New England Journal of Medicine", nie ma żadnych dowodów na to, że telefony komórkowe powodować mogą nowotwory centralnego układu nerwowego. Jednak szum informacyjny wobec sprawy wskazuje, że rzeczywiście coś może być na rzeczy. Kwestia efektu termicznego nie została w wystarczającym stopniu wyjaśniona. Oczywiście sam używam komórki - trudno obecnie bez niej żyć. Ale jestem ostrożny. Zresztą na długie rozmowy, WAP i inne komórkowe szaleństwa i tak nie byłoby mnie stać. [/INST] Niepewność co do problemu szkodliwości - bądź nieszkodliwości - używania aparatów komórkowych to dziś jeden z najpoważniejszych problemów dla naukowców, całego rynku telefonii komórkowej i samych użytkowników "komórek". Dotąd badaczom nie udało się ani potwierdzić, ani wykluczyć możliwości wywoływania nowotworów przez promieniowanie elektromagnetyczne aparatów.Australijscy naukowcy wykorzystają komórki ludzkiego mózgu oraz urządzenie wytwarzające promieniowanie elektromagnetyczne. Jeżeli na skutek takiego oddziaływania powstawać będą w dłuższym okresie tzw. białka wstrząsu termicznego, komórki mogą przestać działać normalnie, co oznacza, że istnieje zagrożenie, iż dadzą początek guzom nowotworowym.Białka wstrząsu termicznego odpowiedzialne są za naprawianie innych protein i ich działanie jest jednym z elementów normalnego funkcjonowania komórki. Ich nadmierna produkcja sprawia jednak, że komórki są bardziej podatne na zmiany nowotworowe i odporniejsze na działanie leków przeciwrakowych. Może się jednak okazać, że efekt taki nie następuje w komórkach mózgu, jak również, że po pewnym czasie komórki "uodporniają się" na promieniowanie elektromagnetyczne. Mechanizm wytwarzania białek wstrząsu termicznego na skutek oddziaływania promieniowania elektromagnetycznego zidentyfikował dr Peter French. Pierwsze rezultaty badań spodziewane są za 3-6 miesięcy.Zdaniem większości badaczy promieniowanie działających i komunikujących się ze stacjami bazowymi telefonów podnosi temperaturę ciała i wyzwala procesy chemiczne, które mogą mieć negatywny wpływ na zdrowie. Jednak nie wszystkie badania wskazują, że telefony komórkowe mogą przyczyniać się do powstawania nowotworów. Uzyskane dotąd wyniki dotyczą jedynie telefonów analogowych.Żadne groźne następstwa korzystania z telefonów komórkowych na razie nie ujawniły się, ale nie możemy być zupełnie spokojni. Jesteśmy świadkami wielkiego eksperymentu w skali społecznej - wszyscy w tym eksperymencie uczestniczymy. </s>
<s>[INST] Streść podany po dwukropku tekst: Rolnictwo Znów kontrowersje wokół systemu IACSRząd grozi i donosiJeżeli do końca tygodnia firma Hewlett-Packard (HP) nie przyjmie propozycji Agencji Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa (ARiMR), zakończymy z nią współpracę przy budowie systemu IACS - zapowiedział szef agencji Aleksander Bentkowski. Powiedział także, że złoży skargę na polskiego prezesa HP w centrali tej firmy w Kaliforni i poinformuje o sytuacji ambasadora USA w Polsce.ARiMR zawarła dwa kontrakty dotyczące Zintegrowanego Systemu Zarządzania i Kontroli (IACS) z firmą Hewlett-Packard. Pierwszy z nich to umowa na budowę systemu o wartości 67,3 mln euro. Druga umowa to kontrakt na trzyletnią obsługę systemu, która opiewa na 105 mln euro. Od jesieni zarówno polska, jak i unijna strona podważała intencje zawarcia pierwszej z tych umów (na stworzenie systemu). Od około dwóch tygodni piętnowana jest przede wszystkim umowa serwisowa. - Kontrakt został zawarty z wyraźną szkodą dla państwa polskiego. Umowa z HP na budowę IACS mogła przynieść 100 mln euro strat budżetowi - powiedział dziennikarzom Aleksander Bentkowski, urzędujący od kilkunastu dni prezes ARiMR. Dodał, że - według niego - system można serwisować za 5 mln euro.Szybkie propozycjePrezes agencji powiedział, że w poniedziałek przesłał do HP dwie propozycje. Pierwsza z nich to bezwzględne rozwiązanie umowy serwisowej i renegocjacja kontraktu na budowę systemu. Agencja sugeruje, aby w ramach renegocjacji HP zgodziło się zrezygnować z wykonania części nieinformatycznej systemu (składają się na nią szkolenia, zakup samochodów, zatrudnienie personelu itp.). Takie działania mieliby wykonywać pracownicy ARiMR.Jeżeli HP zgodzi się na to, wartość kontraktu na budowę IACS zmaleje o 23 mln euro. Agencja chce mieć także pełne prawo własności do IACS, co dotychczas było sprawą kontrowersyjną.Druga propozycja jest w zasadzie groźbą. Agencja poinformowała HP, że jeżeli firma nie zgodzi się na powyższe warunki, to zakończy z nią współpracę. Prezes ARiMR dodał, że w przypadku rozstania z HP strona polska nie będzie musiała płacić odszkodowania amerykańskiemu kontrahentowi. - W umowie znalazł się punkt, który jest korzystny dla agencji. Stanowi on, że w przypadku naruszenia interesów państwa polskiego umowa zostaje rozwiązana - mówił prezes Bentkowski. Dodał, że ma świadomość, iż wypowiedzenie umowy może się wiązać ze skierowaniem sprawy do sądu. - Podejmę takie ryzyko. Mam też świadomość, że nie odzyskamy 14 mln euro, które już zapłaciliśmy HP - powiedział Bentkowski. Zapowiedział, że w przypadku rozstania się z HP agencja zdąży do końca tego roku wybrać nowego wykonawcę systemu, który przygotuje go na czas. - Myślę, że system będzie gotowy najpóźniej na początku 2003 r. - mówił Bentkowski.Rząd się poskarży- Na przesłane propozycje HP miało odpowiedzieć do wczoraj do godz. 9.00 - wynika z wypowiedzi szefa ARiMR.Powiedział on, że odpowiedź była mętna i że HP zasugerowało powołanie komisji porozumiewawczej. Na takie rozwiązanie strona polska nie wyraziła jednak zgody. - Nie ma powodów, aby negocjować. Szanująca się firma powinna nie tylko myśleć o tym, żeby jak najwięcej zagarnąć dla siebie, ale też o dobrej współpracy z rządem. Złożymy skargę na polskiego prezesa HP do centrali firmy w Kaliforni. Poza tym poinformujemy w piątek ambasadę USA w Warszawie o przebiegu działań związanych z IACS - mówił prezes Bentkowski. Jego wypowiedzi komentował rzecznik rządu Michał Tober. Sugerował, że takie działania zwiększą polską wiarygodność wśród zagranicznych inwestorów. Rzecznik dodawał, że rząd wprost oczekuje interwencji dyplomatycznej i poinformowania centrali HP w USA na temat zajść w Polsce.Szukanie winnychWśród zarzutów postawionych HP podczas wczorajszej konferencji wymieniono m.in. posługiwanie się 11 podwykonawcami. - Wykonawca nie robi nic przy budowie IACS, posługuje się jedynie podwykonawcami. Za rozdysponowanie pracy HP pobrało 13 mln euro - mówił Bentkowski. Jednak w opisywanym przez "Rz" protokole z kontroli NIK zaznaczono, że stronami umowy są HP i ARiMR. Natomiast posługiwanie się podwykonawcami i rozliczenia między nimi to wyłączna sprawa HP. Bentkowski wymienił także winnych zaistniałej sytuacji. Wśród wymienionych są Mirosław Mielniczuk (były prezes ARiMR, który podpisywał umowę z HP), wszyscy członkowie komisji przetargowej, a zwłaszcza Maksymilian Delekta - szef tej komisji oraz szef komisji, która negocjowała umowę z HP. Po jej podpisaniu Delekta został prezesem spółki podwykonawczej tej firmy. Omawiając proces wybierania wykonawcy systemu, szef ARiMR używał słów "wyłudzenie" oraz "brak odpowiedzialności".Mariusz PrzybylskiAndrzej Dopierała, prezes Hewlett-Packard w PolscePropozycje Agencji Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa (ARiMR) otrzymaliśmy w poniedziałek o godz. 16.00. Mieliśmy czas na odpowiedź do wtorku do godziny 9.00. Te propozycje to kilkustronicowy aneks, pod którym mieliśmy się podpisać. Tymczasem umowę na budowę systemu negocjowaliśmy ok. 3 miesięcy. Propozycje ARiMR całkowicie zmieniają sens tej umowy, a mamy przecież podpisane umowy z podwykonawcami, zadania zostały wycenione, a prace są już bardzo zaawansowane. Wykonaliśmy ok. 50 proc. prac przy budowie systemu, w ciągu kilku tygodni oddamy ARiMR kolejne produkty. Można więc powiedzieć, że propozycje agencji to nic więcej niż ultimatum. My chcemy i możemy renegocjować umowę, ale tego nie da się zrobić w ciągu 16 godzin. Co do umowy serwisowej, to jest to odwracanie uwagi od ważniejszego problemu, jakim jest budowa systemu. Warunkiem złożenia oferty na budowę systemu IACS było przedstawienie oferty serwisowej. Oceniliśmy, że przez trzy lata co roku będziemy za to pobierać ok. 28 mln euro. ARiMR zapytała Urząd Zamówień Publicznych, czy można podpisać umowę serwisową bez przetargu. Uzyskała taką zgodę i zmusiła nas do podpisania tej umowy. Co do zapisu o możliwości rozwiązania umowy bez wypowiedzenia, to jest to zapis przepisany z ustawy o zamówieniach publicznych, a więc i tak musi obowiązywać. NOT. M.P.KOMENTARZNajważniejszy jest czasAgencja Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa złożyła firmie Hewlett-Packard propozycję nie do odrzucenia. W ciągu kilkunastu godzin firma miała zrezygnować z części kontraktu na budowę systemu zbierającego informacje o gospodarstwach rolnych - IACS. Taka rezygnacja oznaczałaby utratę 100 mln euro przychodów z tytułu prac serwisowych i 23 mln euro z tytułu innych prac. Ktoś kto składa komercyjnej firmie taką ofertę i liczy, że z dnia na dzień ją zaakceptuje, jest albo naiwny, albo jest politykiem, który przygotowuje sobie pole do negocjacji.Nie będzie to pierwszy w historii budowy tego systemu taki przypadek. Tydzień temu "Rzeczpospolita" opisywała protokół z kontroli przeprowadzonej w agencji przez Najwyższą Izbę Kontroli. Czytając ten dokument, trudno nie odnieść wrażenia, że firmy starające się o budowę systemu porozumiały się, tak że w efekcie przegrani i konkurenci Hewlett-Packard zostali podwykonawcami tej firmy, a szef komisji przetargowej został szefem spółki podwykonawczej. Takich działań także nie można uznać za dobrą praktykę w biznesie. Potem na to wszystko nałożyły się nieprawidłowości w budowie systemu, które zakończyły się żądaniami Unii zwrotu wyłożonych pieniędzy i niebezpieczeństwem, że system nie będzie gotowy na czas.Obecnie budowa sprawnego systemu IACS, bez którego polscy rolnicy nie będą otrzymywać dopłat bezpośrednich do swojej produkcji, powinna być priorytetem. Powinien zostać on stworzony do końca tego roku. Liczenie na to, że będzie można w drodze przetargu wybrać nową firmę do budowy systemu i mimo to zdążyć na czas, jest mżonką. Dlatego, mimo że dotychczasowi jego wykonawcy nie wykazali się sprawnością i etyką, może warto jeszcze raz, po negocjacjach, powierzyć im to zadanie, bo dzięki temu prawdopodobnie uda się wykorzystać to, co zostało już zrobione.Mariusz Przybylski [/INST] Agencja Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa zawarła z firmą Hewlett-Packard dwa kontrakty dotyczące Zintegrowanego Systemu Zarządzania i Kontroli. Polska i Unia Europejska podważyły jednak intencje zawarcia tych umów. ARiMR przedstawiła więc HP propozycje rozwiązania umowy serwisowej i renegocjacji kontraktu na budowę systemu. Propozycje ARiMR są bez wątpienia niekorzystne dla firmy, więc nie można się spodziewać, że ta na nie przystanie. </s>
<s>[INST] Streść podany po dwukropku tekst: ANALIZA Co dałaby zmiana premieraMAŁGORZATA SUBOTIĆTo tak, jakby jechać samochodem we mgle i po ciemku, krętą drogą; nie wiadomo, czym to się zakończy. W ten sposób obecną sytuację w AWS, a szerzej w obozie rządzącym, określa Jan Maria Jackowski, jeden z 74 posłów, którzy podpisali wniosek o wotum nieufności dla ministra skarbu państwa Emila Wąsacza.Właśnie ten wniosek stał się papierkiem lakmusowym kryzysu politycznego, największego w dotychczasowej historii Akcji.Kryzysu, który może się zakończyć nie tyle odwołaniem ministra skarbu, ile zmianą premiera, utratą przez Mariana Krzaklewskiego pozycji lidera, podziałem Akcji. Ale może też skończyć się niczym. To znaczy, że dyscyplinująco-zastraszające zabiegi kierownictwa Akcji okażą się skuteczne i Emil Wąsacz utrzyma się na stanowisku. Ale tym razem nic nie pozostanie już po staremu, poziom frustracji polityków AWS przekroczył bowiem granice bezpieczeństwa i rośnie w tym samym tempie, w jakim spadają notowania rządu oraz głównego ugrupowania ten rząd wspierającego.Ściany z obu stronObie strony konfliktu "wokół Wąsacza" znalazły się pod ścianą. Kierownictwo Akcji, Marian Krzaklewski i Jerzy Buzek z tego powodu, że ustąpienie w sprawie ministra oznacza utratę kontroli nad decyzjami personalnymi. Jeśli jedna grupa posłów może odwołać ministra - wbrew stanowisku szefa rządu - to inna może tak uczynić z kolejnymi, dowolnie wycinać ze składu Rady Ministrów jej członków. Nielojalność, czyli publiczne załatwianie spraw, które winny być załatwione w zaciszu gabinetów, zostałaby nagrodzona. A na to żaden polityczny lider pozwolić sobie nie może.Z kolei buntownicy, tzn grupa wnioskodawców znalazła się pod ścianą z rozmaitych powodów, jest to bowiem grupa bardzo niejednorodna. (Na tym zresztą polega jej słabość.) Ale buntowników łączy jedno - strach. Strach przed politycznym niebytem. Poparcie dla rządu jest najniższe w historii III Rzeczypospolitej, i ten stan utrzymuje się od wielu tygodni. A potencjalni wyborcy AWS topnieją systematycznie. Jeśli nic nie zmieni się w obrazie rządzących dzisiaj, to do następnego Sejmu łatwiej będzie się dostać z list PSL, a może nawet Unii Pracy.Tak jak kiedyś wyjście z AWS oznaczało dla prawicowych polityków przeniesienie się z bezpiecznego, choć nie zawsze komfortowego okrętu, do małej szalupy, tak dzisiaj sytuacja zdaje się odwracać.- Doszliśmy do granicy, teraz aktem pragmatyzmu będzie wyjście z AWS, wyjście z tego autobusu, który zaraz rozbije się o najbliższe drzewo - uważa jeden z najbardziej zdeterminowanych wnioskodawców, choć determinacji nie wystarcza mu już, by wypowiedzieć się pod nazwiskiem.Przy takim nastawieniu części posłów, straszak Mariana Krzaklewskiego, że niepokorni nie zostaną umieszczeniu na listach poselskich w następnych wyborach, może okazać się mało straszny.Pożądanie zmianyNie tylko grupa wnioskodawców, ale także część polityków, którzy podpisanie się pod tym wnioskiem uważają za naruszanie elementarnych zasad etyki polityka, chce zmiany. Różnie tę zmianę definiują: jako powrót do programu AWS, jako odrzucenie dotychczasowego stylu rządzenia, jako przywrócenie rzeczywistego przywództwa w obozie rządzącym itd.Te wszystkie "chęci" może zaspokoić jedna zmiana: na stanowisku premiera. I jest to ruch, przynajmniej pozornie, najprostszy.Pierwszym z polityków Akcji, który publicznie mówił o potrzebie zmiany szefa rządu, był Aleksander Hall ze Stronnictwa Konserwatywno-Ludowego. Było to już we wrześniu ubiegłego roku, przy nieudanych próbach tzw. głębokiej rekonstrukcji rządu.Nawet wtedy Hall nie był odosobniony, to, o czym mówił głośno, inni rozważali na sejmowych korytarzach. Dzisiaj grono to znacznie się powiększyło. I kwestionowanie Jerzego Buzka, jako premiera jest jednocześnie kwestionowaniem stylu przywództwa Mariana Krzaklewskiego. Buntownicy mówią wprost: "Tandem Buzek - Krzaklewski może nas doprowadzić tylko do katastrofy".Ludzie oczekują twardego rządzenia, a sympatią obdarzają partie i polityków, którzy wiedzą, czego chcą. Taka opinia staje się niemal powszechna w kręgach AWS. Coraz więcej polityków powtarza tezę o niezbędności silnego przywództwa.Tymczasem, jak twierdzi pragnący zachować anonimowość poseł Akcji, "premier jest końcem smyczy Mariana Krzaklewskiego". Tę brutalną ocenę w łagodniejszych słowach potwierdzają też inni, mówiąc, że Jerzy Buzek bez Mariana Krzaklewskiego nie podejmie nawet najdrobniejszej decyzji personalnej.- Zmiana premiera spowodowałaby natychmiastowy wzrost notowań nie tylko rządu, ale i AWS, przynajmniej o 6 - 7 procent - przekonuje jeden z wnioskodawców. I na nowego premiera proponuje Macieja Płażyńskiego, obecnego marszałka Sejmu, argumentując, że byłby on realnym premierem, a nie "rządową końcówką przewodniczącego Krzaklewskiego".Praktyka zderzakówRzeczywiście, jak potwierdzają socjolodzy, nowy człowiek na stanowisku szefa rządu, powinien od razu przynieść wzrost rządowych notowań w opinii publicznej. Tę prawidłowość wykorzystywał w praktyce politycznej były prezydent Lech Wałęsa. Aż w nadmiarze korzystał z teorii zderzaków, wymieniając, niczym w samochodach, kolejnych premierów.Marian Krzaklewski natomiast od początku nie był wielbicielem zderzakowej teorii. Gdy tworzył się rząd Buzka, publicznie wyjaśniał, iż kompletowanie gabinetu trwa dość długo, ponieważ będzie to rząd na całe cztery lata. I nawet w gronie autorów wniosku o odwołanie ministra Emila Wąsacza są przeciwnicy zmiany premiera. Należy do nich Jan Maria Jackowski, który uważa, że byłby to manewr niebezpieczny. Kolejne targi personalne, podpisywanie na nowo umowy koalicyjnej - na tym zyskałaby Unia Wolności, która ma silniejszą pozycję niż dwa lata temu. Jego zdaniem każdy następny rząd byłby gorszy, bo AWS miałaby mniejsze wpływy. - Każda z frakcji w Akcji ze zwiększoną energią chciałaby poszerzyć swoje wpływy - dodaje związany z Radiem Maryja poseł AWS Jan Maria Jackowski. Przyznaje jednak, że walka o większy wpływ trwa także teraz.Problem kierownicyNajczęściej wymienianym ewentualnym kandydatem na nowego premiera jest Maciej Płażyński (AWS). Poza nim pojawia się jeszcze tylko kandydatura Mariana Krzaklewskiego jako naturalnego premiera - lidera koalicji.Inne nazwiska nie padają, może także dlatego, że większość przedstawicieli obozu rządzącego uważa, iż publiczne mówienie o zmianie premiera, nawet jeśli taką zmianę należałoby przeprowadzić, jest szkodliwe. - Takie publiczne rozważania podważają wiarygodność i autorytet rządzących - ocenia Wiesław Walendziak, z SKL. - Dyskusja tak naprawdę toczy się na łamach gazet, a nie tam, gdzie toczyć się powinna, czyli w gremiach politycznych - uważa polityk SKL. Podkreśla jednak, że sytuacja jest poważna, a szef rządu nie może być szefem krajowej komisji koordynacyjnej, tylko silnego ośrodka władzy, który byłby w stanie wyjść z zakrętu, na jakim znalazł się rząd i energicznie dokończyć wprowadzane reformy.Na pytanie, jak do tego doprowadzić, Walendziak opowiada, że być może przez zmianę premiera, ale musiałaby to być zmiana przeprowadzona pod kontrolą, a nie wymuszona szantażem. Walendziak mówi też o innym warunku: - Jak komuś się wydaje, że zmiany przeprowadzi się w konfrontacji z Marianem Krzaklewskim, to się myli. Jeśli wyrwie się kierownicę Krzaklewskiemu, to nikt jej nie przejmie, a pojazd zwany AWS szybko się rozbije - wyjaśnia i dodaje: - Klucz do rozwiązania sytuacji ma Marian Krzaklewski.Z tym ostatnim twierdzeniem zgadzają się niemal wszyscy w obozie rządzącym, ale część z nich wyciąga odmienne niż Walendziak wnioski. Dla nich remedium na dramatyczną sytuację AWS w notowaniach opinii jest właśnie osłabienie pozycji Krzaklewskiego, by nie powiedzieć "wyrwanie mu kierownicy". [/INST] Wniosek o wotum nieufności dla ministra skarbu państwa Emila Wąsacza stał się papierkiem lakmusowym obecnego kryzysu politycznego. Kryzysu, który może się zakończyć zmianą premiera, utratą przez Mariana Krzaklewskiego pozycji lidera i podziałem Akcji. Poziom frustracji polityków AWS przekroczył bowiem granice bezpieczeństwa i rośnie w tym samym tempie, w jakim spadają notowania rządu oraz głównego ugrupowania ten rząd wspierającego. Obie strony konfliktu „wokół Wąsacza” znalazły się pod ścianą. Kierownictwo Akcji, Marian Krzaklewski i Jerzy Buzek z tego powodu, że ustąpienie w sprawie ministra oznacza utratę kontroli nad decyzjami personalnymi. Jeśli jedna grupa posłów może odwołać ministra – wbrew stanowisku szefa rządu – to inna może tak uczynić z kolejnymi, dowolnie wycinać ze składu Rady Ministrów jej członków. Z kolei grupa buntowników, tzn. wnioskodawców, jest bardzo niejednorodna. Łączy ich tylko jedno – strach przed politycznym niebytem. Poparcie dla rządu jest najniższe w historii III Rzeczypospolitej i ten stan utrzymuje się od wielu tygodni. Liczba potencjalnych wyborców AWS również systematycznie spada. Zaczęto mówić publicznie o potrzebie zmiany szefa rządu. Ludzie oczekują twardego rządzenia, a sympatią obdarzają te partie i polityków, którzy wiedzą, czego chcą. Tymczasem o Jerzym Buzku mówi się, że jest „końcem smyczy Mariana Krzaklewskiego”. Wnioskodawcy przekonują, że zmiana premiera spowodowałaby natychmiastowy wzrost notowań nie tylko rządu, ale i AWS, przynajmniej o 6-7 procent. Kandydatem na nowego premiera miałby być Maciej Płażyński, obecny marszałek Sejmu. </s>
<s>[INST] Streść podany po dwukropku tekst: System emerytalny Przyszłe świadczenia zależą od tak wielu czynników, że nie można dokładnie wyliczyć ich wielkościWielka niewiadomaZ symulacji dotyczących wysokości przyszłych emerytur, jakie dość licznie pojawiły się w ostatnich tygodniach m.in. w prasie, wyciąga się dwa główne wnioski: że emerytury będą bardzo niskie i że kobiety będą w znacznie gorszej sytuacji niż mężczyźni. Żeby zrozumieć podstawowe elementy wpływające na przyszłe emerytury, najlepiej prześledzić proces wyliczania przykładowej emerytury w nowym systemie emerytalnym.W systemie tym każdy ubezpieczony ma dwa konta - jedno w ZUS, a drugie w otwartym funduszu emerytalnym (OFE). Na każdym koncie gromadzone są składki na emerytury. Składka trafiająca na konto ZUS wynosi 12,22 proc. wynagrodzenia, do OFE - 7,3 proc. W sumie, na emerytury oszczędzamy 19,52 proc. zarobków.Wyobraźmy sobie osobę 20-letnią - nazwijmy ją X. - która rozpoczęła pracę w 1999 r. i zaczyna płacić składki do ZUS. Zakładamy, że przez całe życie zawodowe otrzymuje zarobki równe przeciętnemu wynagrodzeniu w kraju, czyli obecnie około 2100 zł. Zakładamy również, że zarobki te rosną z roku na rok o pewien wskaźnik wynoszący od 5,6 proc. w 2002 r. do około 3,5 proc. w 2020 r., a potem około 3,8 proc. po 2030 r. Oznacza to, że w wieku 40 lat osoba ta będzie zarabiać około 4,6 tys. zł, mając lat 60 - około 9,6 tys. zł, a w wieku 65 lat - około 11,5 tys zł.Zgromadzony kapitał i świadczenieZUS na podstawie wartości konta wyliczy emeryturę, dzieląc stan konta przez średnie dalsze trwanie życia w wieku emerytalnym, uśrednione dla kobiet i mężczyzn. Obecnie, osoba w wieku 60 lat przeciętnie ma przed sobą jeszcze niemal 19 lat życia, a w wieku 65 lat - nieco ponad 16 lat. Jednak dalsze trwanie życia się wydłuża i za 40 lat, według prognoz demograficznych, Polacy w wieku 60 lat będą mieli przed sobą (statystycznie rzecz ujmując) niemal 24 lata życia, a w wieku 65 lat - niemal 20 lat. Oznacza to, że w porównaniu z obecnymi statystykami dalsze trwanie życia może się wydłużyć o około 4 lata. Jeżeli Osoba X. przejdzie na emeryturę, mając 60 lat, jej kapitał w ZUS, podzielony przez dalsze trwanie życia w tym wieku, da jej emeryturę około 1,7 tysiąca złotych miesięcznie (czyli 18 proc. jej ostatnich zarobków). Jeśli natomiast przejdzie na emeryturę mając 65 lat - dostanie 2,4 tys. zł (około 22 proc. ostatnich zarobków).Nie wiadomo niestety, jaka będzie treść ustawy określającej zasady wyliczenia i wypłat emerytury z drugiego filaru i dlatego trudno przedstawić symulacje wysokości emerytury dożywotniej. Jeżeli zastosować tę samą formułę, co w przypadku ZUS, Osoba X. jako emeryt może oczekiwać świadczenia na poziomie około 1,1 tys. zł w wieku 60 lat i 1,7 tys. zł w wieku 65 lat. W tym wyliczeniu przyjęto, że koszty instytucji wypłacającej emerytury wyniosą około 3 proc. zgromadzonych oszczędności.Różnice w wielkości emerytury osoby 60- i 65-letniej będą większe, jeżeli zastosowano zróżnicowane tablice dalszego trwania życia - odrębne dla mężczyzn i kobiet. Na takie zróżnicowanie pozwalał projekt ustawy o zakładach emerytalnych. Zakładano w nim również, że koszty zakładów emerytalnych, czyli instytucji wypłacających emerytury dożywotnie, mogą wynieść nawet do 7 proc. zgromadzonych oszczędności. Im wyższe będą koszty wypłaty emerytur, tym oczywiście niższe emerytury. Trwa dyskusja nad tym, jaki powinien być kształt instytucji wypłacającej emerytury, aby po pierwsze, ograniczyć koszty, a po drugie, wypłacać świadczenia niezależne od płci.Istotne różniceKobiety, przechodzące na emeryturę w nowym systemie, będą miały niższe świadczenia z dwóch powodów. Po pierwsze, mniej gromadzą na swoim koncie, a każdy rok przepracowany dłużej, to istotnie wyższy kapitał. Po drugie - dłużej pobierają emeryturę, co oznacza, że ich oszczędności emerytalne trzeba podzielić na więcej lat niż w przypadku mężczyzn. Połączenie tych dwóch przyczyn powoduje, iż kobiety przechodzące ma emeryturę 5 lat wcześniej mogą mieć nawet o 50 proc. niższe świadczenia niż mężczyźni z takimi samymi zarobkami. Poza tym, co nie zostało uwzględnione w symulacji, kobiety mają niższe zarobki niż mężczyźni i częściej przerywają pracę, aby na przykład opiekować się dziećmi. W nowym systemie emerytalnym budżet państwa płaci składki za urlopy macierzyńskie i wychowawcze. Ale w przypadku urlopów wychowawczych składkę płaci się od minimalnego wynagrodzenia.Symulacje dotyczące wysokości przyszłych emerytur opierają się na bardzo wielu założeniach dotyczących sytuacji ekonomicznej, kształtowania się wysokości wynagrodzeń, zatrudnienia, stopy zwrotu na rynku kapitałowym. Konieczne jest również uwzględnienie prognoz demograficznych, dotyczących dalszego trwania życia osób przechodzących na emeryturę. Dlatego informacje tego typu należy traktować jedynie jako bardzo ogólne próby przewidzenia przyszłych świadczeń. Wyniki w dużej mierze zależą od przyjętych założeń. Jeżeli na przykład założymy, że wynagrodzenia i stopa zwrotu na rynku kapitałowym rosną o jeden punkt procentowy szybciej, wysokość przyszłej emerytury, z obu filarów razem wynosić może 4,4 tys. zł (32 proc. ostatnich zarobków) w wieku 60 lat i 7,5 tys. zł (43 proc. ostatnich zarobków) w wieku 65 lat - przy tych samych założeniach demograficznych. Różnice są więc istotne.Ważny kapitał początkowyKolejną sprawą, na którą należy zwrócić uwagę, jest wiek osób, dla których przeprowadza się symulacje. Praktycznie wszystkie prowadzone i publikowane analizy dotyczą osób, które w całości oszczędzają w nowym systemie emerytalnym, czyli rozpoczęły pracę po 1998 r. Dzisiaj mają one niewiele ponad 20 lat.W przypadku osób starszych, które przed 1999 rokiem pracowały, wysokość emerytury zależeć będzie nie tylko od tego, co zgromadzą na koncie, ale też od kapitału początkowego. Kapitał ten to nic innego jak emerytura należna danej osobie w starym systemie emerytalnym na koniec 1998 r. Im starsza w dniu wejścia w życie reformy była osoba, tym wyższy będzie jej kapitał początkowy. Jeżeli ktoś ma dzisiaj 40-50 lat, może się spodziewać emerytury w relacji do zarobków wyższej niż 20-30-latkowie. Emerytury tych osób będą również wyższe, dlatego że w ich przypadku dalsze trwanie życia w wieku emerytalnym będzie niższe niż prognozowane na rok 2040.To tylko symulacjeNa koniec należy podkreślić - wszelkie wyliczenia prezentowane zarówno w tym artykule, jak i przez różne urzędy czy instytucje mają charakter symulacji. Oparte są na założeniach odzwierciedlających pewne wyobrażenie przyszłości, prezentowane przez te instytucje. Symulacje mogą pokazać pewne trendy czy generalny kierunek zmian, natomiast nie odpowiedzą na pytanie, czy emerytura będzie wynosić dokładnie pewien procent wynagrodzenia.Podstawowym warunkiem godziwej wysokości emerytur w przyszłości jest odpowiedni wzrost gospodarczy, który spowoduje, że nasze zarobki i emerytury będą miały większą wartość niż teraz.Autorka współpracuje z Instytutem Badań nad Gospodarką RynkowąWaloryzacja w ZUSW ZUS składka zapisywana jest na koncie, które co kwartał jest waloryzowane. Skala waloryzacji to stopa inflacji powiększona o 75 proc. realnego wzrostu "sumy podstaw wymiaru składek", czyli sumy wynagrodzeń wszystkich ubezpieczonych, od których płaci się składki na ZUS. Na wielkość tę z jednej strony wpływa wysokość średniego wynagrodzenia, z drugiej - liczba ubezpieczonych. Na najbliższe lata zakładamy, że waloryzacja kont powinna odbywać się w tempie wyższym niż wzrost przeciętnego wynagrodzenia, gdyż zatrudnienie powinno rosnąć. Ponieważ w przyszłości prognozowane jest zmniejszenie się liczebności siły roboczej, spowodowane starzeniem się społeczeństwa, prawdopodobnie wskaźnik waloryzacji kont w dalszej perspektywie będzie niższy od wzrostu przeciętnego wynagrodzenia. Załóżmy, że będzie się kształtował na poziomie od około 7 proc. w 2002 r. do około 2,5-3 proc. po roku 2020. Oznacza to, że w wieku 60 lat osoba X. zgromadzi na swoim koncie niemal 410 tys. zł, a w wieku 65 lat - niemal 560 tys. zł. Widać tu istotną różnicę w kwocie oszczędności, która wynika przede wszystkim z przyrostu stanu konta spowodowanego jego waloryzacją. W wieku 61 lat na przykład osoba X. wpłaca na swoje konto około 12 tys. zł składek, a niemal drugie tyle dopisywane jest do jej konta w wyniku waloryzacji.W OFE: składki, prowizje i opłatyOd składki przekazanej przez ZUS powszechne towarzystwo emerytalne pobiera prowizję, obecnie jej przeciętna wysokość wynosi 6,8 proc. Zakładamy, że w dalszej perspektywie prowizja zmniejszy się do około 6 proc. Reszta przeliczana jest na jednostki rozrachunkowe i zasila rachunek osoby X. w OFE. Z oszczędności w funduszu potrącane są opłaty za zarządzanie, dla depozytariusza oraz prowizje maklerskie. Opłata za zarządzanie nie może być większa niż 0,6 proc. aktywów rocznie. Jeżeli ktoś zmienia fundusz emerytalny przed upływem dwóch lat od wstąpienia do funduszu, z jego oszczędności potrącona zostanie opłata za transfer.Przy założeniu, że stopa zwrotu z funduszy emerytalnych, po odjęciu opłaty za zarządzanie, będzie kształtować się na poziomie od 9 proc. w 2002 r. do 3,4 proc. po 2020 r., kiedy osoba X. osiągnie 60 lat, zgromadzi na swoim koncie ponad 300 tys. zł, a w wieku 65 lat - ponad 400 tys. zł. Jeżeli od jej składki nie byłyby pobierane żadne opłaty, zgromadzony kapitał w wieku 60 lat byłby o około 70 tys. większy, a w wieku 65 lat - o około 100 tys. większy.Zmniejszenie opłat pobieranych przez PTE zwiększyłoby nasze emerytury. Należy szukać możliwości redukcji tych opłat przez racjonalizację kosztów funkcjonowania instytucji drugiego filaru. Oszczędności można osiągnąć przez nowelizację przepisów ustawowych, które nakładają na PTE dodatkowe koszty. Przepisy te można dostosować tak, aby - nie obniżając bezpieczeństwa oszczędności emerytalnych - zmniejszyć koszty ogólne. To powinno prowadzić do obniżki opłat, a wówczas oszczędności emerytalne powinny być wyższe.AGNIESZKA CHŁOŃ [/INST] W ostatnich tygodniach media prezentują różne symulacje dotyczące wysokości emerytów w nowym systemie emerytalnym. Z symualcji tych wynikają zazwyczaj dwa wnioski - że przyszłe emerytury będą bardzo niskie oraz że kobiety są w gorszej sytuacji od mężczyzn. Niskie emerytury mają wynikać z nowego sposobu ich wyliczania. ZUS ma wyliczać nowe emerytury dzieląc stan konta przez średnie dalsze życie w wieku emerytalnym, uśrednone dla kobiet i mężczyzn. Dalsze trwanie życia wydłiża się i według prognoz demograficznych za 40 lat dalsze trwanie życia może się wydłużyć o 4 lata. Różnice w wielkości emerytury osoby 60- i 65-letniej będą większe jeżeli zostaną zastosowane zróżnicowane tablice dalszego trwania życia - odrębne dla mężczyzn i kobiet.Kobiety będą miały emerytury niższe z dwóch powodów. Po pierwsze, w czasie trwania pracy zawodowej mniej zgromadzą na swoim koncie. Po drugie, kobiety wcześniej przechodzą na emeryturę, więc ich oszczędności emerytalne trzeba podzielić przez więcej lat. </s>
<s>[INST] Streść podany po dwukropku tekst: MEDYCYNA Nowa szansa dla chorych na raka krwi i niektóre nowotwory złośliweUzdrawiająca chimeraZBIGNIEW WOJTASIŃSKIMiniprzeszczepy komórek krwiotwórczych są nową nadzieją w leczeniu chorób nowotworowych - szczególnie białaczek i chłoniaków. - W ten sposób udało się nam uzyskać całkowitą remisję u pięciu pacjentów z wyjątkowo trudnym do leczenia rakiem nerki z przerzutami - twierdzi prof. Shimon Slavin z Izraela, jeden z pionierów tej metody immunoterapii.Inni specjaliści zalecają ostrożność. Przyznają jednak, że dla niektórych chorych pojawiła się nowa szansa skutecznej terapii. - Pomysł tej metody powstał w latach 60., ale żeby ocenić jej skuteczność, potrzebny jest dłuższy okres obserwacji - mówi prof. Jerzy Hołowiecki, kierownik kliniki transplantacji szpiku Śląskiej Akademii Medycznej w Katowicach.Prof. Slavin przytacza przykłady: - Terapię tę po raz pierwszy zastosowaliśmy przed 14 laty u chorego na białaczkę. Żyje on do dziś. Wtedy nikt nie chciał uwierzyć, że w strzykawkach podawaliśmy mu jedynie krwinki pobrane od dawcy. Wydawało się to zbyt proste, by było możliwe - podkreśla uczony. Od 6 lat tę metodę stosuje się w Jerozolimie rutynowo. W przewlekłych białaczka szpikowych jej skuteczność sięga 80 proc., a w chłoniakach nieziarniczych - 70 proc. Gorsze rezultaty uzyskuje się jedynie w ostrych postaciach choroby. W przypadku białaczki szpikowej wyleczalność nie przekracza 20-30 proc.Metoda ostatniej szansyO podobnych efektach mówią polscy specjaliści, którzy od niedawna również stosują tę metodę. - W nowotworowych chorobach hematologicznych wyniki, jakie dotąd uzyskaliśmy, można ocenić jako dobre: zostali uratowani chorzy, którzy musieliby umrzeć, gdyż nie pomogły im tradycyjne metody leczenia - mówi prof. Janusz Hansz z kliniki AM w Poznaniu, gdzie zabiegom takim od stycznia tego roku poddano 23 chorych na białaczki, chłoniaki i szpiczaki. W Katowicach leczonych było ośmiu chorych, spośród których żyje sześciu. Pierwsze trzy przeszczepy wykonano także w Warszawie - w klinice hematologii i onkologii Akademii Medycznej.Trzeba jednak pamiętać, że jest to metoda ostatniej szansy - gdy nie pomaga chirurgia, radio- i chemioterapia. - Nie jest też panaceum na wszystkie oporne na leczenie choroby nowotworowe. Na podstawie dotychczasowych prób możemy powiedzieć jedynie, że można ją stosować w niektórych chorobach hematologicznych, gdy nie ma innej możliwości leczenia - uważa prof. Hansz. Nie wiadomo też, na ile miniprzeszczepy komórek krwiotwórczych zastąpią klasyczne transplantacje szpiku kostnego lub komórek macierzystych szpiku. Dotychczasowe doświadczenia z użyciem tej metody są zbyt skromne - nawet w klinice prof. Slavina. W Europie dopiero planowane są większe badania, które mają wykazać jej skuteczność.Shimon Slavin sądzi, że jest ona nadzieją w leczeniu schorzeń zarówno nowotworowych, jak i w zaburzeniach genetycznych układu odpornościowego, np. w anemii aplastycznej i niedokrwistości Fanconiego, w których również uzyskał ponad 80 proc. wyleczalności. A nawet w chorobach autoimmunologicznych, jak stwardnienie rozsiane czy reumatoidalne zapalenie stawów. Wcześniejsze niepowodzenia tego rodzaju immunoterapii powodowane były tym, że do miniprzeszczepów wykorzystywano leukocyty pobrane od chorego. To był błąd. Nie można leczyć komórkami odpornościowymi, które przecież "zdradziły" już pacjenta.Dać nadziejęW miniprzeszczepach używa się wyłącznie komórek macierzystych układu krwiotwórczego oraz dojrzałych limfocytów dawcy o podobnej zgodności tkankowej. Metoda ta jest zatem podobna do tradycyjnego przeszczepu szpiku kostnego (lub komórek krwiotwórczych), jaki wykonywany jest od wielu lat. Różni się głównie tym, że szpik chorego nie jest od razu niszczony (chemioterapią i napromieniowaniem), lecz stopniowo - w ciągu kilku miesięcy - zastępowany komórkami z krwi dawcy. W tym czasie jego limfocyty mają zniszczyć komórki nowotworowe i odtworzyć układ krwiotwórczy.Taka metoda jest mniej toksyczna, zmniejsza też podatność na infekcje - szczególnie niebezpieczne w początkowym etapie zabiegu. Grozi jedynie reakcją "przeszczep przeciwko gospodarzowi", gdy komórki dawcy zaczynają atakować organizm ich biorcy. Przez pewien czas w jego organizmie utrzymuje się tzw. chimeryzm hemopoetyczny - współistnienie dwóch układów krwiotwórczych. Dlatego największą trudnością tej metody jest maksymalne zwiększenie dawki limfocytów dawcy, przy jednoczesnym zminimalizowaniu ryzyka tej niekorzystnej reakcji. - Ważne jest też, że stwarza ona szansę leczenia chorych dotąd niekwalifikujących się do klasycznej transplantacji szpiku od dawcy - twierdzi prof. Wiesław W. Jędrzejczak z kliniki hematologii i onkologii warszawskiej AM. Do takich pacjentów zaliczane są osoby z niewydolnością serca, płuc, nerek, wątroby, powyżej 50. roku życia, gdyż są znacznie bardziej narażone na powikłania grożące śmiercią. W Polsce jest to szansa jedynie dla chorych mogących znaleźć dawcę komórek - najlepiej wśród najbliższych krewnych. Koszty przekraczają 100 tys. zł.24 miliony zł na przesiewowe badania onkologiczneMinisterstwo Zdrowia uruchomiło w tym roku cztery programy wczesnego wykrywania nowotworów piersi, szyjki macicy, jelita grubego i prostaty. Przeznaczyło na nie prawie 19 milionów złotych. Uczestniczące w programach kasy chorych dołożyły jeszcze na ten cel dalsze 5 milionów złotych. Według szacunków koordynatorów programów, badaniami przesiewowymi zostanie objętych 415 tysięcy osób.Onkolodzy zwracają uwagę na znaczenie skriningu - czyli badań, którym poddają się osoby, u których nie występują żadne niepokojące objawy choroby. - Niestety, w Polsce ciągle jeszcze nie ma zwyczaju poddawania się takim badaniom - ocenia prof. Marek Nowacki, szef Centrum Onkologii.Lekarzy niepokoi szczególnie wysoka dynamika wzrostu zachorowań na nowotwory jelita grubego. Zapada na nie 10,5 tysiąca osób rocznie, a 7,5 tysiąca - umiera. Wykrywane stany rakowe są w Polsce dwukrotnie bardziej zaawansowane (a więc dające mniejsze szanse na wyleczenie) niż na zachodzie Europy i w USA. - Rak jelita grubego to wśród chorób nowotworowych drugi zabójca - alarmują onkolodzy. Ryzyko zachorowania wzrasta po 50 roku życia. Dlatego każdy powinien poddać się między 50 a 65 rokiem życia kolonoskopii. W ramach programu badań przesiewowych lekarze pierwszego kontaktu będą mieć prawo do wystawiania skierowań na takie badanie.Trzy pozostałe programy będą realizowane w ten sposób, że samorządy terytorialne lub placówki zdrowotne będą wysyłać zaproszenia do wybranych osób (z grup wiekowych szczególnie zagrożonych poszczególnymi nowotworami). Przedstawiciele ministerstwa i lekarze przyznają, że potrzeby są dużo większe. Ale na objęcie większej grupy osób potrzebne byłyby i większe pieniądze (których nie ma) i większa liczba ośrodków. - Od czegoś trzeba zacząć. To jest program skierowany do ludzi potencjalnie zdrowych. Jeśli ktoś zaobserwuje u siebie jakieś niepokojące objawy, bez żadnego skierowania powinien udać się do onkologa - przypomina prof. Nowacki.W Polsce na choroby nowotworowe zapada rocznie 110 tysięcy osób. 75 tysięcy umiera. Realizacja programów wczesnego wykrywania raka może uratować - według szacunków onkologów - 10 tysięcy osób. SOL [/INST] Niektórzy specjaliści są zdania, że nową nadzieją w leczeniu niektórych chorób nowotworowych są miniprzeszczepy komórek krwiotwórczych. Miniprzeszczepy stosuje się rutynowo od kilku lat w Jerozolimie, a od niedawna także w Polsce. Uzyskane do tej pory wyniki są dobre – udało się uratować chorych, którym nie pomogły tradycyjne metody leczenia. Od tradycyjnego przeszczepu szpiku kostnego miniprzeszczepy różnią się tym, że szpik chorego nie jest od razu niszczony, lecz stopniowo zastępowany komórkami z krwi dawcy. Metoda ta jest mniej toksyczna i zmniejsza podatność na infekcje. Jedynym zagrożeniem jest sytuacja, w której komórki dawcy zaczynają atakować organizm biorcy. </s>
<s>[INST] Streść podany po dwukropku tekst: Wieniawa-Długoszowski był człowiekiem wielu talentów - doktor medycyny, malarz, poeta i zawodowy oficer, dyplomata, i jednodniowy prezydent RPWaliza czasuPrzy stoliku w cukierni: Ferdynand Goetel, Kazimierz Wierzyński, Bolesław Wieniawa-Długoszowski, Bolesław MieczysławskiFOT. ARCHIWUM DOKUMENTACJI MECHANICZNEJJAN ZIELIŃSKIAntoni Słonimski w swoim "Alfabecie wspomnień" pisze: "Warto by odełgać legendę o Wieniawie - bawidamku i fanfaronie w stylu gaskońskim, legendę, która utrwaliła się, fałszywie przekazując nam tę malowniczą i tragiczną postać dwudziestolecia międzywojennego. Nie był legendą jego dowcip, wdzięk i uroda".Zajrzyjmy do książki wydanej przez PIW przed rokiem - "Szuflada generała Wieniawy. Wiersze i dokumenty. Materiały do twórczości i biografii Bolesława Wieniawy-Długoszowskiego".Przede wszystkim to nie szuflada, tylko waliza i worek. Prezentowane w tym szczupłym tomie teksty nie zostały znalezione w starej szufladzie, nie wiodły spokojnej egzystencji osobistych papierów oficera i dyplomaty, jakie mogłyby wypłynąć na światło dzienne po jego spokojnej śmierci w podeszłym wieku. Ich los był dużo barwniejszy, jak barwne było życie osoby, której dotyczą, aż po dramatyczny kres - samobójczą śmierć w 1942 roku.Waliza Wieniawy, ocalona z wojny i wyrwana niszczącemu działaniu lat, otwiera się dziś, pokazując szczątki egzystencji bogatej, nie na miarę jednego człowieka skrojonej. Jakieś kwity, piękne zdjęcia, trochę poezji i zamknięty, zatrzymany w wycinkach, depeszach i rękopisach czas.Na pierwszym planie - dorodny koński zadW chwili, kiedy Włochy w roku 1940 opowiedziały się po stronie Niemiec, ówczesny ambasador RP przy Kwirynale, b. adiutant marszałka Piłsudskiego gen. Bolesław Wieniawa-Długoszowski zapakował sporą ilość papierów, prywatnych i urzędowych, i posłał zwykłą pocztą do Francji, na nie budzący podejrzeń adres na prowincji. Paczka doszła bez przeszkód, a osoba, która ją odebrała (młodociana córka szwagierki Wieniawy i Francuza), czujnie zakopała papiery pod dużym drzewem, żeby nie wpadły w ręce Niemców. Po wojnie rzecz odkopała, zaniosła w worku na strych i zupełnie o tych obcych jej papierzyskach zapomniała. Wypłynęły dopiero w latach osiemdziesiątych - pisze o tym we wstępie (prześliczną polszczyzną) córka Wieniawy.Do papierów z paczki czy worka doszła zawartość walizy, z jaką Wieniawa po opuszczeniu Włoch popłynął do Ameryki. Wszystkie papiery uporządkowała, na prośbę rodziny, Elżbieta Grabska, ich edycją zajął się Marek Pytasz.Książek o Wieniawie ukazało się w latach dziewięćdziesiątych co najmniej kilka. Oprócz dwóch Majchrowskiego ("Ulubieniec Cezara" i "Pierwszy Ułan Drugiej Rzeczypospolitej"), po jednej Urbanka ("Wieniawa - szwoleżer na pegazie"), Dworzyńskiego ("Wieniawa - poeta, żołnierz, dyplomata") i Romeyki ("Wspomnienia o Wieniawie i rzymskich czasach") wymienić też trzeba starannie przez Romana Lotha opracowany tom tekstów samego Wieniawy, zatytułowany "Wymarsz i inne wspomnienia". Jest więc z czego wybierać i z czym konfrontować.Ale spróbujmy wziąć w nawias całą dotychczasową wiedzę o Wieniawie i spojrzeć na niego tak, jakbyśmy dysponowali tylko tą najnowszą książką.Utrzymane w zielonkawej tonacji zdjęcie na okładce przedstawia Marszałka i jego adiutanta w dorożce. Dorożkarz w cylindrze odwrócił się ku pasażerom zdziwiony, jedną ręką trzyma wodze. Jest zimno, futrzane kołnierze przy mundurach osłaniają szyję. Obaj oficerowie patrzą z uwagą gdzieś w bok, na ukos, Piłsudski dobrotliwie, Wieniawa z lekkim grymasem pogardy. Co się tam dzieje, na placu przed budynkiem, który właśnie opuścili?Na tylnej stronie okładki dalszy ciąg tego zdjęcia: w głębi salutujący oficer, a na pierwszym planie lejce i dorodny koński zad. Patrząc na ten fragment fotografii (i mając w świeżej pamięci wiersz Wieniawy "Moja para", o kasztanie i kochance) myślę o osobliwej geopolitycznej notatce generała z roku 1941: "Potencje świata, uważające się za naszych protektorów, chciały mieć Polskę małą, mizerną. W planach swych zatem skroiły jej odpowiednio kuse szatki. Nic więc dziwnego, że skoro wyrosła na silną, tęgą, mocarną dziewczynę, pokazuje im czasem części swej anatomii, które rażą delikatny wzrok zakłopotanych mecenasów". Z tą notatką, utrzymaną w stylu osiemnastowiecznych autorów francuskich, koresponduje z kolei zachowany fragment raportu ambasadora Wieniawy z końca grudnia roku 1939, w którym o kluczowej pozycji Polski w Europie środkowej i o przeciwdziałaniu głoszonym przez włoskie kręgi faszystowskie koncepcji "małej Polski", jednolitej narodowościowo i nielicznej, mówi się wyważonym językiem dyplomaty i stratega.Z wizytą u PicassaTa umiejętność mówienia różnymi głosami (nie mylić z umiejętnością głoszenia różnych poglądów zależnie od zapotrzebowania) jest charakterystyczna dla ludzi wielostronnych, którzy w jednym życiu łączą różne biografie. Takim właśnie człowiekiem był Wieniawa - doktor medycyny i student malarstwa, poeta i zawodowy oficer, dziennikarz (redaktor naczelny "Dziennika Polskiego" w Detroit) i dyplomata, wreszcie jednodniowy prezydent RP.A równocześnie te rozmaite biografie przenikają się wzajemnie i przeplatają. Spójrzmy, jak to wygląda na przykładzie malarstwa. Świeżo upieczony doktor medycyny (ze specjalnością w zakresie chirurgii i okulistyki) wyrusza do Berlina, gdzie, jak wynika z reprodukowanego w książce dokumentu z 4 maja 1907 roku, zdaje egzamin i staje się studentem królewskiej akademickiej szkoły wyższej sztuk pięknych w Berlinie (wydawcy, nie wiedzieć czemu, podają, że jest to świadectwo ukończenia pierwszego roku studiów). Wkrótce potem, jak tylu artystów, trafia do Paryża. Tu praktykuje jako lekarz, ale równocześnie działa w Towarzystwie Artystów Polskich i maluje. Z nie wydrukowanego niestety w całości w książce tekstu wspomnieniowego Wieniawy o okresie paryskim, pisanego pod koniec życia, wynika, że odwiedzając pracownie swych paryskich kolegów trafił też do Picassa. Szkoda, że relacji o tej wizycie nie posłał wówczas na świeżo do jakiejś warszawskiej gazety - mielibyśmy cenne świadectwo wczesnej polskiej recepcji hiszpańskiego nowatora.Paryskie obrazy Wieniawy przepadły przy okazji powrotu do Polski, w innych okolicznościach przepadł też rękopis parodystycznej powieści przygodowej, pisanej na cztery ręce ze znakomitą poetką Bronisławą Ostrowską. Ale oko malarza i zmysł piękna dają o sobie znać w zupełnie innych okolicznościach. Najpierw w rosyjskim więzieniu, kiedy Wieniawa zajmuje się puszczaniem baniek mydlanych, ku zdumieniu współwięźniów ("dopóki nie spostrzegli się, że te kule eteryczne i kolorowe w szarzyznę więzienną szmuglowały zaczarowany świat bajek i poezji"). Potem, podczas następnej wojny, w raporcie na temat zniszczeń, jakich doznał Zamek Królewski w czasie wrześniowych bombardowań Warszawy i na temat początków systematycznego niszczenia przez okupanta polskich zbiorów naukowych i muzealnych. Zdanie "Ponadto od bomby lotniczej została zniszczona sala balowa z plafonem Bacciarellego «Rozwikłanie chaosu»" nie tylko, jakby przez cechów solidarność, zawiera nazwisko twórcy zniszczonego plafonu, ale też przez podanie znaczącego tytułu nabrzmiewa gorzką ironią. Bomba jako sposób na przywrócenie rozwikłanego chaosu. Ambasador nie rozwodzi się nad tym w zwięzłym z konieczności raporcie, ale tkwiący w nim artysta umie przecież to wszystko jakby mimochodem przemycić.W wierszach Wieniawy, nawet tych najbardziej swawolnych i pozornie niefrasobliwych, kryje się jakiś cień, wspomnienie jakiegoś traumatycznego przeżycia z przeszłości, przeżycia, które ma kobiece kształty i zapach śmierci. Wiąże się z tym wyczulenie na upływ czasu. Echo tych przeżyć wraca w artykule politycznym z roku 1941, zatytułowanym "Walka z czasem". Z klasycznym w swej lakoniczności przesłaniem: "Czas biegnie - Polska czeka..."Bezinteresowna wiernośćI tu dochodzimy do (innego przecież chyba?) traumatycznego momentu w biografii Wieniawy. Jest koniec roku 1912, w sali Towarzystwa Geograficznego odczyt do polskich studentów wygłasza Józef Piłsudski. Mówi o historycznej przeszłości, ale przede wszystkim o tym, jak ciekawą a zaniedbaną dziedziną wiedzy jest wiedza wojenna. Mówi, a z jego głosu i rzadkich, ale plastycznych gestów promieniuje siła "niezwykła, podbijająca i zniewalająca, zmuszająca do posłuszeństwa". Ten odczyt zadecydował o dalszym życiu Wieniawy - jemu dał Wodza, a Komendantowi - bezinteresownie oddanego i wiernego adiutanta oraz żołnierza, który nad proponowane mu już w niepodległej Polsce stanowiska będzie przekładał służbę w pułku szwoleżerów. Jego list do Piłsudskiego, świadectwo tej bezinteresownej wierności, kończy się prośbą wręcz miłosną: "Chciałbym jedynie, żeby Komendant, mając kiedyś wolną chwilę, zechciał spojrzeć na mnie dobrym spojrzeniem i żeby Komendant zechciał mi wierzyć, że na tym dobrym spojrzeniu najbardziej ze wszystkich rzeczy na świecie mi zależy". Podejrzewam, że rezygnacja z najwyższego stanowiska państwowego, na jakie Wieniawa został desygnowany dekretem prezydenta Mościckiego we wrześniu 1939 roku, miała z tą bezinteresowną wiernością bezpośredni związek.Mówiąc o Wieniawie warto przypomnieć pełną specyficznego wdzięku polską inteligencję przedwojenną, uformowaną na wielu pokoleniach związanych z kulturą europejską i narodową. Są to wartości delikatne, materia łatwo ulegająca zatarciu, a przecież trzeba, abyśmy pamiętali, że przodkowie nasi nie byli jak posągi kamienne z Wysp Wielkanocnych, niezrozumiałe dla nas, w jedną stronę zwrócone i wszystkie do siebie podobne.Antoni Słonimski "Alfabet wspomnień" [/INST] W ostatnim roku wyszła kolejna książka o Wieniawie-Długoszowskim, tym razem jest to zbiór jego zapisków, wspomnień, świadectw życia codziennego, zdjęć. Bolesław Wieniawa-Długoszowski był człowiekiem wielu talentów - doktor medycyny, malarz, poeta i zawodowy oficer, dyplomata i jednodniowy prezydent RP. Książka oddaje głos swojemu bohaterowi, a my możemy odkryć tę postać na nowo - już nie tylko jako bawidamka i humorystę, lecz także jako postać malowniczą, złożoną i tragiczną (jego życie zakończyło się samobójczą śmiercią w 1942 roku). Wielostronność jego talentów pozwalała mu na swobodne przemieszczanie się między tak odległymi zajęciami jak piastowanie funkcji państwowej a poezja i malarstwo. Pochodzący z polskiej inteligencji przedwojennej, uformowanej na wielu pokoleniach związanych z kulturą europejską i narodową, Wieniawa swoją wrażliwością łączył te dwa porządki - oddanie ojczyźnie i wszechstronne zainteresowanie kulturą. </s>
<s>[INST] Streść podany po dwukropku tekst: STANY ZJEDNOCZONERodzice, posyłający dzieci do szkół publicznych, domagają się reformy oświaty. Wszelkimi środkami bronią się przed nią nauczycielskie związki zawodowe. Swoboda zagrożona tabliczką mnożeniaJACEK KALABIŃSKI z WaszyngtonuZębami, pazurami i dolarami bronią się związki nauczycielskie w Ameryce przed wprowadzeniem bonów oświatowych, które pozwoliłyby rodzicom na swobodny wybór między szkołami publicznymi, prywatnymi i wyznaniowymi. Nauczyciele twierdzą, że nowy system niechybnie skazałby dzieci z ubogich rodzin na najgorsze szkoły. Badania opinii publicznej wykazują jednak, że właśnie najuboższe rodziny najbardziej chcą wprowadzenia bonów.Tylko co dziesiąte dziecko z 52-milionowej rzeszy uczniów podstawowych i średnich szkół amerykańskich chodzi do szkoły prywatnej. Tymczasem poziom szkół publicznych jest przedmiotem nieustannych, a zasadnych lamentów już od kilkunastu lat. Dyskusja o konieczności reformy oświaty trwa bez przerwy, ale potężne związki zawodowe nauczycieli blokują wszelkie próby stworzenia systemu, w którym szkoły musiałyby ze sobą konkurować i podnosić poziom.Zadowolenie ucznia najważniejszeTylko w dwóch miastach amerykańskich, Cleveland w stanie Ohio i Milwaukee w stanie Wisconsin, udało się eksperymentalnie wprowadzić bony oświatowe. Z tego systemu może skorzystać zaledwie 3 tysiące dzieci z najuboższych rodzin w Cleveland i 15 tysięcy dzieci w Milwaukee. Badania naukowców z Uniwersytetu Harvarda potwierdziły, że objęci tymi programami uczniowie znacznie poprawili umiejętność czytania, pisania i rachowania. Umiejętności te w szkołach publicznych są na alarmująco niskim poziomie. Przeprowadzone na skalę międzynarodową testy wykazały, że koreańskie trzynastolatki są w matematyce najlepsze, a amerykańskie najsłabsze. Ale mniemanie o swoich umiejętnościach mają dokładnie odwrotne. Na pytanie, czy jesteś dobry w matematyce, twierdząco odpowiedziało tylko 23 proc. dzieci koreańskich, ale za to aż 68 proc. uczniów amerykańskich. "Obowiązującym w Ameryce dogmatem jest teza, iż uczniowie przede wszystkim muszą być z siebie zadowoleni, czemu towarzyszy pogląd, że najważniejsze jest, aby szkoła była dla młodzieży atrakcyjna" - pisze murzyński konserwatywny socjolog Thomas Sowell i dodaje, że te zasady udało się wdrożyć, ale kosztem katastrofalnego spadku poziomu nauczania.Jedna trzecia uczniów najstarszych klas publicznych szkół średnich nie wie, że proklamację likwidującą w Ameryce niewolnictwo wydał Abraham Lincoln. Połowa w ogóle nie słyszała, kim był Józef Stalin, a trzydzieści procent nie potrafi wskazać Wielkiej Brytanii na mapie świata.Wprowadzone na początku lat 60. testy SAT, mające badać poziom umiejętności absolwentów szkoły średniej, a stanowiące jedno z podstawowych kryteriów przy przyjmowaniu do szkół wyższych, zostały w zeszłym roku "dogłupione", aby można było twierdzić, że spadająca w istocie przeciętna wiedzy stale rośnie, a także, by ukryć rozbieżności między poziomem uczniów białych i czarnych. Krytycy zmian bezskutecznie dowodzili, że może raczej należałoby przeciwdziałać powszechnemu wśród czarnych dzieci kultowi nieuczenia się i ostracyzmowi wobec tych murzyńskich kolegów, którzy mają lepsze stopnie. Ale edukacyjny establishment postawił na swoim.10 tysięcy dolarów na uczniaUtrzymywane z kieszeni podatników szkoły publiczne są nieprawdopodobnie kosztowne. W Dystrykcie Kolumbii - jak oficjalnie nazywa się miasto Waszyngton - roczne nakłady na jednego ucznia przekroczyły już 9600 dolarów. Postępy waszyngtońskich uczniów w nauce nie są najgorsze w kraju. Jeszcze gorzej spisują się dzieci na amerykańskich Wyspach Dziewiczych na Morzu Karaibskim. Jest to raczej słaba pociecha. Najbardziej ekskluzywne w Waszyngtonie szkoły prywatne stopnia ponadpodstawowego, do których posyłają swoje dzieci senatorzy, członkowie rządu i - do niedawna - będący zdecydowanym przeciwnikiem bonów oświatowych prezydent Bill Clinton, pobierają czesne niewiele wyższe od ponoszonych przez podatników kosztów edukacji w szkołach publicznych, a jednocześnie doskonale przygotowują swoich absolwentów do studiów na takich renomowanych uniwersytetach, jak Harvard, Yale i Princeton. Czesne w szkołach katolickich wynosi od jednej trzeciej do połowy nakładów na ucznia w systemie szkół publicznych, a poziom - mierzony okulawionymi, ale będącymi jedynym normatywnym instrumentem testami SAT - jest wyższy o 30 proc. z okładem.Badania opinii publicznej przeprowadzone na zlecenie stowarzyszenia murzyńskich nauczycieli wykazują, że 78 proc. murzyńskich rodziców chciałoby dostawać bony oświatowe, aby móc posłać dzieci do szkół poza wielkomiejskimi gettami. Bonów chce też 65 proc. Latynosów, ale tylko 48 proc. białych Amerykanów. Reszta białych ulega argumentom "postępowych" środków przekazu, albo po prostu ma cały problem w nosie, gdyż i tak posyła dzieci do szkół prywatnych. Decydować o własnych dzieciachW Denver w stanie Kolorado rozgorzał ostatnio zażarty spór. Trzy i pół tysiąca ojców i matek dzieci murzyńskich i latynoskich, którzy podpisali zbiorowy pozew sądowy, domagało się wprowadzenia bonów. Podobnie jak w wielu miastach amerykańskich także w Denver dzieci z murzyńskich części miasta dowożono autobusami do szkół w lepszych dzielnicach, co miało doprowadzić do integracji rasowej w szkołach publicznych. Ale przed dwoma laty program ten został zawieszony. W szkołach w uboższych dzielnicach natychmiast pogorszyły się wyniki uczniów. Wśród białych czwartoklasistów czytać umie 58 proc., wśród murzyńskich i latynoskich tylko 24 proc.Większość mieszkańców stanu Kolorado poparła wprowadzenie bardzo skromnych bonów edukacyjnych na sumę 2500 dolarów rocznie na ucznia. Całkowicie murzyńskie szkoły prywatne w Denver, gdzie czesne wynosi właśnie około 2500 dolarów, mają znacznie lepsze wyniki nauczania od szkół publicznych, których budżety dają im 4700 dolarów rocznie na ucznia. Ale związki nauczycielskie stanęły okoniem. Rodzice z Denver, w przeciwieństwie do rodziców z innych miast, nie poddali się i oddali sprawę do sądu.Przeciwnicy swobody wyboru szkoły posługują się wieloma argumentami. Twierdzą, że pozostawieni samopas rodzice będą wybierać złe szkoły. Natomiast ci, którzy będą potrafili dokonać wyboru, zabiorą swoje dzieci z gorszych szkół, w których pozostaną najsłabsi, nie mający szans na wydźwignięcie się. Swoboda wyboru dla rodziców - głoszą działacze nauczycielscy - jest sprzeczna z amerykańskim systemem wartości, w którym szkoła jest jedna dla wszystkich. Pogłębi podziały społeczeństwa na tle rasowym, finansowym i religijnym. Doprowadzi też do finansowania szkół parafialnych z budżetu państwowego, co byłoby sprzeczne z konstytucyjną zasadą rozdziału państwa i Kościoła, bardzo ściśle przestrzeganą w USA.W każdym calu postępowy "New York Times" ostrzegał przed trzema laty, że system bonów wyciągnie najzdolniejsze dzieci biedoty ze szkół publicznych. "Co zostanie po odciągnięciu tej śmietanki?" - martwił się autor redakcyjnego artykułu. Socjolog Sowell zadał sobie trud sprawdzenia, ilu dziennikarzy piszących redakcyjne komentarze w "Timesie" posyła własne dzieci do szkół publicznych. Odpowiedź: żaden.Obrona przywilejówUpór nauczycieli i elit politycznych przy nienaruszalności monopolu szkół publicznych ma dwie przyczyny: są to ideologia i pieniądze.Większy z dwóch nauczycielskich związków zawodowych, Amerykańskie Stowarzyszenie Edukacji (NEA), ma 2,2 miliona członków, roczne wpływy szacowane na 785 milionów dolarów i wyłożoną marmurami siedzibę w Waszyngtonie, której remont kosztował 52 miliony dolarów. NEA jest najliczniejszym związkiem zawodowym w USA. Na lobbing wydaje 39 milionów dolarów rocznie. W ostatnich latach wyłożyło ponad 9 milionów na fundusze wyborcze kandydatów do Kongresu. Z sumy tej tylko 37 tysięcy dostali republikanie, cała reszta została wypłacona demokratom. NEA konsekwentnie finansuje kandydatów lewicowych. Najwięcej dostają ultraradykałowie, jak David Bonior ze stanu Michigan, który na Kapitolu uważany jest za najgroźniejszego demagoga w Izbie Reprezentantów, czy niezłomnie prozwiązkowy Richard Gephard, który właśnie przystąpił do wyścigu o prezydenturę w roku 2000, starając się Clintona i Gore'a obejść z lewa. Trudno powiedzieć, aby NEA nie miało sukcesów. Mimo że propozycje wprowadzenia bonów oświatowych zostały złożone w połowie wszystkich parlamentów stanowych, wszędzie udało się je zablokować. Kiedy dla uratowania będącego w stanie upadku systemu szkolnego Dystryktu Kolumbii zarządzająca nim Izba Reprezentantów miała uchwalić rozdawanie bonów, umiejętny lobbing NEA sprawił, że prezydent Clinton z góry zapowiedział swoje weto. Sprawa upadła. NEA potrafiło też storpedować wprowadzenie w Kalifornii systemu tzw. szkół czarterowych. Są to szkoły publiczne, które mają swobodę układania programów i przyjmowania uczniów z całego rejonu inspektoratu szkolnego, a nie tylko ze ścisłego rejonu. NEA na zwalczanie szkół czarterowych wydało - według ocen dziennika "Los Angeles Times" - ponad 14 milionów dolarów, prowadząc kampanię w telewizji, prasie i na wiecach.W cotygodniowym komentarzu swojego prezesa, publikowanym jako płatne ogłoszenie na łamach czytanego przez stołeczne elity polityczne "Washington Post", dzielni edukatorzy twierdzą, że NEA stanowczo zmienia swoją politykę. "W Kalifornii doprowadziliśmy do przeznaczenia przez stan dodatkowych 771 milionów dolarów na zmniejszenie liczebności klas od przedszkola do trzeciej z obecnych czterdziestu uczniów do dwudziestu" - pisze prezes NEA, Keith Geiger. Nie wspomina o tym, że jego organizacja latami skutecznie zwalczała system sprawdzania umiejętności nauczycieli. Testy w Kalifornii wykazały, że jedna piąta z przebadanych 65 tysięcy nauczycieli nie ma podstawowych kwalifikacji zawodowych. Wielu nie potrafiło poprawnie liczyć i pisać.Zmarły w tym roku Albert Shanker, prezes konkurencyjnego wobec NEA związku Amerykańska Federacja Nauczycielska, przyznawał, że z fachowością nauczycieli jest fatalnie: "Do szkół przychodzą uczyć ludzie, którzy w innych krajach nie dostaliby się na wyższe studia". AFN, która podejmuje pewne wysiłki na rzecz poprawy sytuacji w oświacie i zdaje sobie sprawę, że wkrótce może wybić sądna godzina dla systemu edukacji publicznej, ma trzykrotnie mniej członków od NEA. Zwolennicy reorganizacji szkół w Milwaukee pokazywali w miejscowej telewizji nakręcone ukrytą kamerą taśmy wideo, na których nauczyciele spędzali godziny lekcyjne na czytaniu kryminałów lub gazet, podczas gdy uczniowie robili, co im się podobało. Ale i to nie pomogło. System bonów oświatowych nie został rozszerzony.W stanie Nowy Jork średnie koszty prawne usunięcia nauczyciela z pracy wynoszą 200 tysięcy dolarów. W roku 1990 jeden z nauczycieli "edukacji specjalnej" powędrował do więzienia za sprzedanie kokainy policyjnym tajniakom. Poparcie związków nauczycielskich sprawiło, że przez półtora roku, jakie spędził za kratkami, inspektorat oświatowy musiał wypłacać mu pełne pobory.I tak jesteśmy ważniNie chodzi tylko o finansowe przywileje dla zawodu nauczycielskiego. Bardzo silna jest także motywacja ideologiczna przeciwników bonów oświatowych. Szkoły prywatne i wyznaniowe są na ogół bardziej konserwatywne od publicznych. W wielu podstawowych szkołach prywatnych dzieci noszą mundurki. Znacznie wyższe są wymagania jeżeli chodzi o zdobycie wiedzy encyklopedycznej, począwszy od tabliczki mnożenia, niemal kompletnie wypartej przez kalkulator ze szkół publicznych. Na lekcjach matematyki wymaga się umiejętności rozwiązania zadania, a nie "oszacowania" z grubsza, jaki będzie wynik. W pojęciu obecnego pokolenia nauczycieli uformowanego przez wywodzących się ze studenckiej rebelii lat 60. profesorów pedagogiki jest to po prostu skandaliczne ograniczenie wolności ucznia, kaleczenie jego osobowości. Szkoły amerykańskie - nawet prywatne czy uważane za skrajnie rygorystyczne szkoły katolickie - nie wymagają od uczniów, aby nauczyli się na pamięć wszystkich części szkieletu gołębia, co skutecznie zniechęcało do biologii przeważającą większość polskich siódmoklasistów. Nikt nie każe wykuwać na pamięć długich XIX-wiecznych poematów. Co prawda w amerykańskiej szkole katolickiej dziecko raczej rzadko jest chwalone i zachęcane do pracy przez nauczycieli, ale też nie usłyszy powszechnego w ustach polskich nauczycieli stwierdzenia, że jest idiotą. Postępowi nauczyciele uważają jednak, że nikt nie ma prawa narzucać w klasie swojej prawdy i wszystko jest względne. Reporter gazety "Los Angeles Times" spędził miesiąc w ostatniej klasie szkoły średniej. Na koniec pytał młodzież, czego się nauczyła. Oto przykładowe odpowiedzi chłopca uważanego za najzdolniejszego w klasie: "Nauczyłem się, że w wojnie wietnamskiej Korea Północna i Południowa walczyły ze sobą, że w końcu zawarto pokój wzdłuż 38. równoleżnika i coś wspólnego miał z tym Eisenhower".Reporter zapytał, czy przeszkadzałoby chłopcu, gdyby dowiedział się, że niezupełnie tak to wyglądało. "Nie za bardzo. Od panny Silver nauczyliśmy się przede wszystkim, że możemy wyrażać swoje opinie i ktoś dorosły nas wysłucha, nawet gdybyśmy nie mieli racji. Dlatego jest naszą ulubioną nauczycielką. Sprawia, że czujemy, iż jesteśmy ważni". Nauczycielka dodała, że dla niej absolutnym priorytetem jest doprowadzenie uczniów do swobodnego wyrażania swej osobowości.Zmarły przed kilkoma laty psychoterapeuta Carl Rogers uważał, że najważniejszym zadaniem szkoły jest podbudowanie pewności siebie u młodzieży i uświadomienie uczniom, że wszyscy są równi niezależnie od nabytej wiedzy, rasy i pochodzenia. Dla bardzo wielu pedagogów amerykańskich ważniejszy od przyswajania wiedzy jest "multikulturalizm" szkoły i wytrzebienie podyktowanych przesądami różnic psychologicznych między chłopcami i dziewczynkami.Właśnie szkoła publiczna jest miejscem tego gigantycznego eksperymentu. Bogatsi rodzice mogą posłać dzieci do innych szkół, ale nie zwalnia ich to od płacenia w pełnym wymiarze podatków na edukację publiczną. Amerykańskie przepisy nie przewidują odpisów podatkowych na edukację w szkołach podstawowych i średnich, jedynie minimalne odpisy w bardzo ograniczonych wypadkach na studia wyższe. Klasa średnia i uboższa musi zaciskać zęby i piędź po piędzi wydzierać nauczycielskim związkom zawodowym ich przywileje. [/INST] Od kilkunastu lat poziom nauczania w amerykańskich szkołach publicznych ulega systematycznemu pogorszeniu. Najnowsza propozycja, aby wprowadzić bony oświatowe, pozwalające rodzicom na swobodny wybór między szkołami publicznymi, prywatnymi i wyznaniowymi, wzbudził w nauczycielskich związkach zawodowych opór, twierdzą one bowiem, że taka reforma uderzyłaby w najbiedniejsze rodziny. Paradoksalnie, to wśród najbiedniejszych właśnie poparcie dla reformy jest największe, a nauczycieli oskarża się o blokowanie wszelkich propozycji zmian, bowiem zmusiłyby one szkoły do konkurowania między sobą, a tym samym do podnoszenia poziomu. Rozwiązanie najbardziej pomogłoby murzyńskim rodzinom, dla których bony byłyby szansą na posłanie dzieci do lepszych szkół. </s>
<s>[INST] Streść podany po dwukropku tekst: KOSZYKÓWKAStartuje ekstraklasa mężczyzn - Stawką Euroliga - Polska atrakcyjnym rynkiem pracy - Tytułu broni Zepter Śląsk Wrocław - Szesnaście zespołów jeszcze za rok - Odchudzanie naturalneMAREK CEGLIŃSKIMeczem obrońcy tytułu mistrzowskiego Zeptera Śląsk Wrocław z AZS Lublin rozpoczął się w środę sezon 1999/2000 w ekstraklasie koszykarzy. Stawką rozgrywek jest start w przyszłorocznej edycji Euroligi. Faworytami są Zepter Śląsk Wrocław, Anwil Włocławek i Hoop Pekaes Pruszków.Sezon przełomu wieków jest szczególnie ważny właśnie dla najbogatszych i najsilniejszych polskich drużyn.Walka o EuroligęWszystko wskazuje na to, że mistrz Polski wywalczy prawo gry w przyszłorocznych rozgrywkach Euroligi. W myśl nowych regulaminów od następnego sezonu federacje koszykarskie krajów, które w rankingu FIBA zajmują miejsca od 1. do 12., będą miały prawo wystawienia przynajmniej jednego zespołu w tych najbardziej prestiżowych rozgrywkach klubowych. PZKosz jest obecnie właśnie dwunastą federacją w Europie. Od postawy naszych drużyn w rozgrywkach pucharowych będzie zależało, czy to miejsce utrzymamy, przy czym awans do półfinału rozgrywek o Puchar Saporty, w których wystartują Zepter Śląsk (mistrz) i Hoop Pekaes (zdobywca Pucharu Polski), może zaowocować jeszcze dodatkowym, drugim miejscem dla Polski w Eurolidze. Jest o co walczyć.Formuła 2+2W tym roku w lidze obowiązuje limit czterech zawodników zagranicznych w zespole. Formuła 2+2 określa, że w czwórce tej może być najwyżej dwóch koszykarzy z USA lub krajów Unii Europejskiej. Gracze z byłych państw socjalistycznych, a po takich gremialnie sięgają polskie kluby, mogą wypełnić cały limit.Ruch transferowy charakteryzowały tego lata liczniejsze niż zwykle wymiany międzyklubowe, niekiedy całych formacji. Z Bobrów Bytom do Pruszkowa przeszło aż trzech podstawowych graczy: kadrowicze Mariusz Bacik i Paweł Szcześniak oraz reprezentant Łotwy Ainars Bagatskis. W odwrotnym kierunku udali się Krzysztof Sidor i Piotr Szybilski, również reprezentanci Polski, tyle że ten drugi w ostatniej chwili zamiast w Bytomiu wylądował w drużynie Zeptera.Nieoczekiwana zmiana miejscNajbardziej zaskakująca była jednak wymiana między finalistami poprzednich rozgrywek. Zepter i Nobiles Anwil zamienili się... rozgrywającymi. Łotysz Raimonds Miglinieks, którego udział w zdobyciu przez wrocławian ostatnich dwóch tytułów mistrzowskich trudno przecenić, przeszedł do Anwilu Włocławek, a stamtąd przeprowadził się do Wrocławia Chorwat Alan Gregov. Miglinieks, grając u słoweńskiego trenera Andreja Urlepa, stał się symbolem koszykówki ułożonej i zaplanowanej. Po zaangażowaniu przez wrocławian trenera reprezentacji Izraela Muli Katzurina zmieniło się spojrzenie na sposób gry Zeptera, który teraz ma grać bardziej ofensywnie, częściej stosować szybki atak. Stąd zmiany w obsadzie niektórych ról.Nie zmieniła się tylko tendencja kierownictwa klubu z Wrocławia, które drugi rok z rzędu sięga po kluczowego zawodnika z ekipy finałowego rywala w walce o tytuł. W poprzednim sezonie był to LaBradford Smith, który zawiódł ekipę Pekaesu w decydującym meczu z Zepterem. Teraz jest nim Gregov, kojarzący się z dwiema stratami w końcówce kluczowego spotkania numer 5 we Wrocławiu, które zadecydowały o porażce drużyny Eugeniusza Kijewskiego.Gregov nie będzie pierwszym rozgrywającym Zeptera. Na tę pozycję pozyskano Łotysza Igorsa Stelmahersa, w poprzednim sezonie reprezentującego Dallas Zastal Zielona Góra.Łotewska falaBagatskis, Miglinieks i Stelmahers nie wyczerpują listy reprezentantów Łotwy grających w naszej lidze. Anwil pozyskał tego lata obrońcę Edgarsa Snepsa z Broceni Ryga, bardzo skutecznego w rzutach z dystansu. Na testach w Bobrach udanie zaprezentowali się Ulvis Helmanis i Arnis Vecvagars. W Azotach Unii Tarnów zakotwiczył wicekról ligi łotewskiej, Uldis Visnievics. Pięciu pierwszych grało przed dwoma laty w reprezentacji swego kraju na mistrzostwach Europy w Barcelonie. W razie potrzeby trener polskiej kadry Piotr Langosz miałby pod ręką całkiem silną ekipę narodową do sprawdzenia naszych reprezentantów. Rywali mógłby poprowadzić trener Hoopa Pekaesu Nikołaj Bałwaczow, który również przyjechał z Łotwy.Skąd się wzięła łotewska fala? "W tej chwili polska liga jest chyba najlepszym miejscem do grania w całej Europie Środkowowschodniej. Teoretycznie dużo mocniejsza jest ekstraklasa Rosji, ale tam większość klubów przeżywa poważne problemy organizacyjno-finansowe. Wiem coś na ten temat, gdyż w ubiegłym sezonie przez pięć miesięcy nie otrzymywałem żadnych pieniędzy, gdy byłem zawodnikiem Awtodorożnika Saratow i ostatecznie postanowiłem wyjechać. Nie uważam rosyjskiej ligi za miejsce, z którym można wiązać przyszłość. Większość moich kolegów myśli podobnie. Niewykluczone, że w najbliższych latach coraz więcej klasowych graczy będzie wyjeżdżać z Rosji i podpisywać kontrakty z polskimi klubami" - mówi Roberts Stelmahers, który po zakończeniu sezonu w Zielonej Górze miał propozycję gry w Albie Berlin, ale wybrał Wrocław.Maskoliunas i DaneuO tym, że polska liga może być atrakcją nie tylko dla koszykarzy ze zubożałych drużyn rosyjskich, świadczą tegoroczne transfery dwóch zawodników, którzy z pewnością mieli co jeść w dotychczasowych klubach. Prosto z finałowego turnieju mistrzostw Europy trafili do nas Darius Maskoliunas i Jaka Daneu, reprezentanci Litwy i Słowenii, a więc ekip lepszych od Polski, gdyż naszej drużynie nie dane było występować we Francji. Co ciekawe, zostali oni pozyskani przez kluby spoza czołówki - Prokom Trefl Sopot i beniaminka, Brok Alkpol Czarni Słupsk. Potentatom jakby bardziej odpowiadało obracanie się w kręgu znanych i opatrzonych koszykarzy. 28-letni Maskoliunas, wielokrotny reprezentant Litwy, w minionym sezonie sięgnął po największy sukces w karierze. Był kapitanem Żalgirisu Kowno, sensacyjnego zwycięzcy Euroligi. Jego rówieśnik, Daneu, syn słynnego Ivo Daneu, legendy jugosłowiańskiej koszykówki z lat 60. i 70., grał w Eurolidze w barwach Olimpii Lublana. Jest pierwszym rozgrywającym słoweńskiej reprezentacji, w której Walter Jeklin, mający w nowym sezonie poprowadzić Hoop Pekaes do największych sukcesów, gra tylko epizody.Wielka trójkaFaworytami rozgrywek są w tym roku trzy zespoły: Zepter Śląsk, Anwil i Hoop Pekaes. Stosunkowo najmniejsze zmiany kadrowe zaszły we Włocławku. Do drużyny przyszło tylko czterech nowych obcokrajowców: oprócz Miglinieksa (miesięcznik "Superbasket" wysokość jego kontraktu określa na 140 tysięcy dolarów) i Snepsa - Amerykanie Tedd Jeffries i Marcus Timmons, który przez pewien czas miał nadzieję na grę w NBA w Milwaukee Bucks. Eugeniusz Kijewski jest jedynym trenerem w lidze, który może wystawić do gry piątkę graczy nie urodzonych w Polsce, gdyż ma jeszcze w kadrze naturalizowanego Białorusina, Igora Griszczuka.Zepter, oprócz Stelmahersa, Gregova i Szybilskiego, pozyskał najlepszego zawodnika ligi portugalskiej Amerykanina Jimmy'ego Moore'a, najwyższego polskiego koszykarza Rafała Bigusa (215 cm), a przede wszystkim nowego trenera, Muli Katzurina, który w Izraelu osiągnął już wszystko, łącznie z występami w Eurolidze z zespołem Maccabi Tel Awiw.Bez Krzykały i TomczykaTrenera wrocławian jeszcze przed rozpoczęciem rozgrywek zmartwiła kontuzja Jacka Krzykały, który musi poddać się operacji i pauzować przez kilka miesięcy. Podobne, już pooperacyjne, kłopoty ma czołowy zawodnik Hoopa Pekaesu, Dominik Tomczyk, który na parkiet powróci nie szybciej niż po sześciu miesiącach rehabilitacji. Skład pruszkowian, poza Jeklinem i trójką z Bytomia, zasilił także utalentowany Marek Miszczuk z AZS Lublin, a tuż przed rozpoczęciem sezonu czteromiesięczny kontrakt z Hoopem podpisał niezniszczalny Tyrice Walker. Będzie to szósty kolejny sezon Amerykanina w polskiej lidze. Tym razem klub z Pruszkowa jest dobrze zabezpieczony od strony finansowej. Dzięki takim sponsorom, jak Wizja TV, Hoop, Pekaes, OFE Kredyt Bank PBI, Van Pur, Citroen i Adidas, jego budżet ma sięgnąć 2,5 mln dolarów, co jest rekordową sumą w polskich warunkach. W Hoopie wciąż czekają na ten najważniejszy i największy transfer.Wójcik wolał w krajuNajlepsze polskie kluby dotychczas bezskutecznie ubiegały się o Euroligę. Również pojedynczym zawodnikom nie spełniają się sny o grze w klubach zagranicznych. Może zresztą wcale o tym nie marzą. Oferta mistrza Włoch, Varese Roosters, złożona naszemu reprezentacyjnemu skrzydłowemu, Adamowi Wójcikowi, wydawała się nie do odrzucenia. Okazało się jednak, że Włosi pokpili sprawy formalne, koszykarza Zeptera naglił krajowy termin podpisywania kontraktów (30 czerwca), więc wolał nie ryzykować i pozostał w Zepterze. Za wielką trójką o miejsce w ósemce, dające prawo gry w play-off o mistrzostwo Polski, powinni się ubiegać: Pogoń Ruda Śląska (zespół-rewelacja poprzedniego sezonu pozyskał kadrowicza Andrzeja Plutę z Bobrów), Prokom Trefl Sopot (wzmocniony nie tylko Maskoliunasem, ale także polskim kadrowiczem, Danielem Blumczyńskim), Azoty Unia Tarnów, Stal Ostrów i Komfort Forbo Stargard Szczeciński, chociaż działacze tego klubu znów zaryzykowali, angażując - po Jeffreyu Sternie i Kelvinie Upshawie - kolejnego kontrowersyjnego i trudnego w prowadzeniu Amerykanina, Ronalda Thompkinsa. Wysoko mierzą obydwaj nowicjusze w lidze: Brok Alkpol Czarni Słupsk (kadrowicz Krzysztof Wilangowski, Roman Rutkowski, Piotr Ignatowicz, Tomasz Mrożek czy były reprezentant ZSRR Elszad Gadaszew) i Cersanit Nomi Kielce (nowe twarze to m.in. Kordian Korytek, Andrzej Adamek, Wojciech Żurawski, znany z Nobilesu Vlatko Ilić).Rejterada sponsorówNie ma wśród faworytów Bobrów, trzeciej drużyny poprzedniego sezonu. Z nazwy zespołu z Bytomia zniknął pierwszy człon, Ericsson. Firma ta poinformowała pod koniec sierpnia, że nie będzie w najbliższym czasie kontynuować współpracy ze Sportową Spółką Akcyjną "Bobry-Bytom" i w związku z tym zakończy finansowe wspieranie pierwszoligowego zespołu koszykarzy. Już wcześniej z finansami w bytomskim klubie nie było najlepiej, skoro do dziś upominają się o należne im zarobki grający tam przed dwoma laty Tomasz Jankowski czy Bartłomiej Tomaszewski, a ostatnio Paweł Szcześniak i Andrzej Pluta. Zespół trenera Teodora Mołłowa dotknęła chyba największa rewolucja kadrowa. Oprócz Bacika, Bagatskisa, Szcześniaka i Pluty odeszli także Wilangowski i Yohance Nicholas, a wcześniej Korytek, czyli pięciu byłych bądź aktualnych kadrowiczów, reprezentant Łotwy i Amerykanin. Trudno będzie odbudować potencjał. Sponsorzy wycofują się i z innych klubów. W Lublinie przy nazwie AZS nie ma już Lubelskiego Węgla. W Zielonej Górze zniknął Dallas. W Toruniu pozostał tylko AZS. Ze współpracy z PKK Szczecin wycofała się Warta i z zespołu odeszli niemal wszyscy członkowie podstawowej kadry z poprzednich rozgrywek, łącznie z trenerem Jackiem Kalinowskim, który przeszedł do AZS Toruń. Zawodnicy, głównie juniorzy, grać będą wyłącznie za stypendia. Na grę w lidze są środki, na jakiekolwiek wzmocnienia już nie. Ambicją działaczy ze Szczecina jest wygranie chociaż jednego meczu w sezonie.Rok na zmianyW tej sytuacji trochę dziwi decyzja podjęta przez władze Polskiej Ligi Koszykówki, podtrzymująca liczbę 16 zespołów w ekstraklasie jeszcze w następnym sezonie 2000/2001.Tegoroczne rozgrywki miały być przygotowaniem do wprowadzenia ligi stricte zawodowej. PLK miała określić warunki "odchudzenia" ligi (mówiło się o 8 - 12 zespołach w przyszłej ekstraklasie) oraz wymogi przekształcania się koszykarskich klubów i sekcji ze stowarzyszeń w sportowe spółki akcyjne, co ma być warunkiem uczestnictwa w profesjonalnych rozgrywkach. Kluby dostały na to jeszcze przynajmniej rok. Całkiem świeży przykład hokeja na lodzie pokazuje, że niełatwo przeprowadzić racjonalne reformy. Może lepiej, że liga koszykarzy pozostanie w dotychczasowym kształcie. Niewykluczone, że po drodze odchudzi się sama. [/INST] Rozpoczął się sezon w ekstraklasie koszykówki, polskie zespoły walczą o start w przyszłorocznej Eurolidze. Polska zajmuje w tej chwili 12. pozycję w rankingu FIBA, która gwarantuje wystawienie zespołu w rozgrywkach klubowych. Od postawy polskich drużyn zależy utrzymanie tego miejsca. Nowe zasady przewidują, że w zespole może grać najwyżej czterech zagranicznych zawodników, w tym tylko dwóch może pochodzić z USA i Unii Europejskiej. W zespołach doszło do wielu zmian, a najciekawsza była wymiana rozgrywających w drużynach Zepter i Nobiles Anwil. W polskiej lidze gra wielu uzdolnionych zawodników z Łotwy. Uważa się, że polska liga jest najlepszym miejscem do grania w Europie Środkowo-Wschodniej. Mocniejsza jest co prawda liga rosyjska, ale ze względu na problemy finansowe nie jest dla koszykarzy atrakcyjna. Polska liga przyciąga też znakomitych zawodników z Litwy i Słowenii, którzy, co ciekawe, zdecydowali się grać w zespołach spoza ligowej czołówki.Faworytami tegorocznych rozgrywek są: Zepter Śląsk Wrocław, Anwil Włocławek i Hoop Pekaes Pruszków. W drużynie Anwil pojawiło się czterech zagranicznych zawodników. Zepter pozyskał dwóch znakomitych koszykarzy i nowego trenera, kilku zawodników ma kłopoty ze zdrowiem. W zespole z Pruszkowa, który ma nowych sponsorów, zagra dwóch nowych zawodników. Dotychczas polskie kluby bezskutecznie ubiegały się o Euroligę. Polscy zawodnicy nie grają w klubach zagranicznych i chyba wcale o tym nie marzą, np. Adam Wójcik ostatecznie nie podpisał kontraktu w włoskim klubem. W rozgrywkach ligowych liczą się także: Pogoń Ruda Śląska, Prokom Trefl Sopot, Azoty Unia Tarnów, Stal Ostrów, Komfort Forbo Stargard Szczeciński oraz nowicjusze: Brok Alkpol Czarni Słupsk i Cersanit Nomi Kielce. Wśród faworytów nie ma zespołu Bobry Bytom, który po zerwaniu umowy z firmą Ericsson ma kłopoty finansowei kadrowe. Trudno będzie odbudować jego potencjał. Sponsorzy wycofują się też w innych klubów, m.in. z Lublina, Zielonej Góry i Torunia. Zawodnicy, głównie juniorzy, będą grali za stypendia, dodatkowych środków nie będzie. W tej sytuacji władze Polskiej Ligi Koszykówki chcą ograniczyć ligę i stopniowo przekształcić ją w ligę zawodową. Dziwi więc, że w następnym sezonie działacze utrzymali liczbę 16 zespołów w ektraklasie. </s>
<s>[INST] Streść podany po dwukropku tekst: MEDYCYNA Cierpki smak kosmosu"Człowiek dostał się na Księżyc. (...) Nie jest już więźniem Ziemi, nie potrzebuje obawiać się, że jeśli nastąpi koniec świata, będzie to oznaczało koniec ludzkości" - pisała "Ameryka" w 1969 roku po sukcesie misji Apollo 11. Dwadzieścia osiem lat później amerykańska firma turystyczna organizuje przedsprzedaż biletów w kosmos, zostaje wysłana sonda na Marsa. "Mars może się stać bratem Ziemi, jak Ameryka stała się siostrą Europy" - mówił prof. dr Jesco von Puttkamer z NASA w wywiadzie dla "Magazynu Gazety Wyborczej" w czerwcu 1997 roku. Czy więc rzeczywiście człowiek staje się obywatelem wszechświata?Życie do góry nogamiNie bez powodu życie rozwinęło się w takiej, a nie innej formie na naszej planecie, która rządzi się przede wszystkim prawem ciążenia.To grawitacja determinuje wielkość, proporcje i kształt organizmów żywych, to jej słuchają wszystkie inne siły wpływające na funkcjonowanie od najprymitywniejszej formy prokariota do skomplikowanego mechanizmu, jakim jest organizm ludzki.Kiedy Ziemia uwalnia statek kosmiczny ze sfery swojego oddziaływania grawitacyjnego, żmudnie wypracowane przez ewolucję otolity w uchu wewnętrznym człowieka przestają rejestrować bodźce, do których przyzwyczajony był mózg - następuje stan nieważkości. Zaskoczone komórki nerwowe fałszywie interpretują rzeczywistość, pojawiają się zaburzenia w ocenie odległości, zaburzenia koordynacji ruchowej, bóle głowy, czasem wymioty. Kiedy jest się zawieszonym głową w dół, pojawia się lęk, ten pierwotny, towarzyszący spadaniu. Bo choć z punktu widzenia prawa ciążenia bezzasadny, to jednak system nerwowy potrzebuje czasu, by wpisać nowe wzorce emocjonalnego zachowania w istniejące schematy. Uwolniona od prawideł ziemskich krew, normalnie zalegająca w większości dolne części ciała, zalewa mózg, może dojść do przekrwienia narządów czaszki, co też wpływa na możliwość halucynacji. Mięśnie stają się bezwładne, a czas wykonania precyzyjnego, choćby najmniejszego ruchu wydłuża się w nieskończoność.Jednak organizm zaraz włącza mechanizmy obronne. Naczynia krwionośne i limfatyczne w dolnych partiach ciała rozszerzają się, aby jak najwięcej płynów ściągnąć z góry i odciążyć przede wszystkim mózg. Zwiększa się także ilość wydalanego moczu. Niestety całkowite przystosowanie się do nieważkości nie jest ani możliwe, ani korzystne. Dotąd nie wiadomo, dlaczego kości ulegają demineralizacji. Oprócz takich przyczyn jak zaburzenia hormonalne i zwiększone wydalanie płynów, w ostatnich badaniach komórek in vitro odkryto, że sam brak grawitacji, a ściślej mikrograwitacja powoduje zaburzenia metaboliczne, a w konsekwencji ubytek tkanki kostnej.Długotrwały lot kosmiczny zmienia rytmy biologiczne. Człowiek przyzwyczajony do 24-godzinnej doby, w czasie której jest pora na pracę, odpoczynek i sen, znajduje się poza oddziaływaniem przemienności dzień - noc. Zakłóceniu ulega rytmiczna aktywność komórek nerwowych, narządów, procesów fizjologicznych. Jedne organy mogą pracować wolniej, inne szybciej, co bez odpowiedniego przeciwdziałania może prowadzić nawet do śmierci. Do tego dochodzi zła jakość snu, szczególnie zaburzenia snu głębokiego REM, powodujące chroniczne niedospanie, za czym postępuje spadek wydolności umysłu.Zmniejszająca się gęstość kości i gwałtowny odpływ krwi od mózgu stanowią poważne niebezpieczeństwo podczas przeciążeń, mimo że ich skutki bardzo zniwelowano dzięki specjalnym spodniom i technikom stosowanym w budowie statku. Nadal jednak jeden z kilkudziesięciu superzdrowych chętnych jest wybierany do lotu w kosmos, bo przecież najmniejsze uchybienie może mieć przykre następstwa.Agresja z nudyKosmos wnosi świadomość odizolowania od bliskich, swojego miasta, kraju, wreszcie kultury, świadomość totalnej, nieobjętej samotności, przymusu samowystarczalności, świadomość samokontroli emocjonalnej, bo w razie załamania i tak głos pocieszenia dotrze do stacji nie wcześniej niż po 20 sekundach. Długotrwałe przebywanie poza Ziemią na pewno negatywnie wpływa na człowieka. Kosmonauta jest zamknięty w małym pomieszczeniu przez okres od kilku tygodni do kilkunastu miesięcy, skazany na towarzystwo tych samych osób. Często pojawia się agresja, akceptowana zresztą w tamtych warunkach, gdyż jest często urozmaiceniem monotonii codziennych czynności. - Na stacji kosmicznej przebywa zwykle nie więcej niż trzech kosmonautów, jest to więc mała grupa. Wspólnota losów, czyli świadomość, że jeśli ja zaatakuję ciebie, to ty możesz zrobić coś mnie, a przecież wszyscy mamy przeżyć, hamują agresję interpersonalną - mówi prof. Jan Terelak z Wojskowego Instytutu Medycyny Lotniczej. - Jednak ta agresja gdzieś musi znaleźć ujście i zdarzało się tak, że została skierowana przeciwko wykonywanemu zadaniu. Załoga wracała bez wypełnienia misji do końca. Na marne szły lata przygotowań, ale przecież nie można oceniać negatywnie zachowania tych ludzi. Oni funkcjonowali w warunkach ekstremalnych.Aby więc przybliżyć sukces misji, bo zagwarantować go do końca nawet od technicznej, a tym bardziej psychologicznej strony nie można, członkowie załogi muszą się odznaczać odpowiednią strukturą osobowościową. Na podstawie badań stwierdzono, że długotrwałą izolację dobrze znoszą ekstrawertycy, bo w przeciwieństwie do introwertyków nawet, gdy zabraknie bodźców z otoczenia, pozostaje im jeszcze bogate życie wewnętrzne. Człowiekowi zamkniętemu w sobie na co dzień w warunkach ziemskich pozostaje tylko depresja. Kosmonauta musi także być zrównoważony emocjonalnie i mieć silną motywację do zrealizowania celu wyprawy. A i tak mimo szczegółowych testów psychika człowieka w kosmosie często wymyka się spod kontroli tych, co pozostali w centrum dowodzenia na Ziemi. Tak zdarzyło się z kosmonautami radzieckimi, którzy nagle zażądali rozmowy z Breżniewem, transmisji telewizyjnej występu znanej aktorki i przysłania do stacji westernów. W przeciwnym razie nie chcieli zrealizować zadania. Nietrudno wyobrazić sobie, jaką konsternację wzbudziły te żądania. Wszystko jednak spełniono, gdyż misja była ważniejsza.Syndrom IkaraChociaż bardzo ulepszono statki kosmiczne, poradzono sobie z promieniowaniem, przeciążeniem i odwadnianiem, to nadal kosmos kryje wiele tajemnic, podobnie jak funkcjonowanie człowieka w bezkresnej przestrzeni. Niewykonalne jest stworzenie sztucznej nieważkości trwającej powyżej 1 minuty. W locie po krzywej Keplera pilot doświadcza tego stanu na czterdzieści sekund. Substytutem nieważkości jest leżenie bez ruchu, najlepiej głową w dół. Czy więc rzeczywiście uda się człowiekowi przenieść swoje nawyki, przyzwyczajenia i potrzeby na Marsa, dokąd podróż trwa ponad rok, powrót zaś zależy od odpowiedniej konstelacji planet, która pojawia się raz na dwa lata?. Według profesora Puttkamera, pierwszy lot załogowy na Marsa miałby się odbyć w 2018, lądowanie zaś w 2019 roku. Pierwsze misje przygotowałyby infrastrukturę niezbędną dla wymogów biologicznych człowieka. Potem możliwe byłoby zasiedlenie Czerwonej Planety 6-10-osobową grupą osadników. Trudno jednak wyobrazić sobie obecnie, jak rozwiązany zostanie problem bardzo niskiej temperatury (około -65 stopni Celsjusza), składu atmosfery, w której zawartość tlenu nie przekracza 0,13 proc. i grawitacji, która na Marsie jest o wiele mniejsza niż na Ziemi. Podobnie psychologia eksperymentalna nie jest w stanie, na tym etapie badań, przewidzieć, w jaki sposób długotrwała izolacja wpłynie na zachowania człowieka, na funkcjonowanie jego psychiki. Czy nastąpi zupełna adaptacja do warunków sztucznego środowiska? Czy nastąpi w pewnym momencie załamanie? Gdzie jest ta magiczna granica bezpiecznego przebywania we wszechświecie? Z obecnych wyliczeń i doświadczeń wynika, że wynosi ona 120 dni. Co jest dalej, nikt nie wie. Poza tym im lepsza adaptacja do nieważkości, tym trudniejszy powrót na Ziemię: zaburzenia w utrzymaniu pionowej pozycji ciała w chodzeniu, krew znowu powraca na dół, odtleniając mózg, co prowadzi do utraty przytomności. System nerwowy znowu musi przestawić się na bodźce docierające do receptorów w warunkach ciążenia. Czy więc, jeśli nawet pokonane zostaną bariery techniczne, człowiek poradzi sobie i z tą psychologiczną i czy po prawie dwuletnim przebywaniu w stanie nieważkości lecąc na Marsa i takim samym z powrotem będzie w ogóle mógł odwiedzić krewnych na Ziemi? Może jednak na tym etapie ewolucji powinniśmy zapłacić 98 tys. dolarów za bilet na dwugodzinny, bezpieczny emocjonalnie lot 100 km nad Ziemię, jeśli już tak bardzo chcemy poznać przedsmak kosmosu.Na podstawie "Medycyny i psychologii kosmicznej" K. Kwareckiego i J. Terelaka oraz rozmowy z lekarzami Wojskowego Instytutu Medycyny Lotniczej - Robertem Kaczanowskim i Grzegorzem Kępą.Marta Koblańska(Autorka jest studentką Uniwersytetu Warszawskiego) [/INST] Dwadzieścia osiem lat po pierwszym lądowaniu człowieka na Księżycu mnożą się pomysły dotyczące eksploracji kosmosu. Wizja zaludnienia Marsa, w obliczu doświadczeń astronautów przebywających dłużej w kosmosie, budzi jednak szereg zastrzeżeń. Pozbawione grawitacji ciało człowieka potrzebuje czasu, aby przystosować się do nowych warunków. Zawodna okazuje się również psychika: doświadczenie pustki i oddalenia wywołuje bunt nawet wśród osób wcześniej uznanych za spokojne. </s>
<s>[INST] Streść podany po dwukropku tekst: ZJAZD PZPNBoniek, Listkiewicz, Kolator czy Dziurowicz ?Na dobry początekKRZYSZTOF GUZOWSKIDelegaci na zjazd Polskiego Związku Piłki Nożnej, który ma wybrać nowego prezesa, nigdy nie byli w tak komfortowej sytuacji, jak obecnie. Nie ma mowy o żadnych kandydatach przyniesionych w teczce. Jest ich czterech. Każdy jest inną osobowością. Programy działania są od dawna znane i wiadomo, czego się można spodziewać, gdy wygrają wybory.Marian Dziurowicz, zdaniem przeważającej większości obserwatorów, uosabia całe zło w polskiej piłce i dlatego powinien ustąpić. Dziurowicz jest instytucją w polskiej piłce. Praktycznie sam potrafił zbudować wielkość klubu, GKS Katowice, który przez kolejnych10 lat kwalifikował się do europejskich pucharów. Było to przed 1989 rokiem i potem też. Był wytrawnym graczem. Zawsze wiedział, co i z kim należy załatwiać. Jak trzeba było, to szedł do sekretarza partii, albo do księdza. Doskonale poruszał się po meandrach futbolu, z każdym potrafił dobrze żyć. Jest niekwestionowanym przywódcą. Jak huknie, wszyscy kryją się po kątach.Kiedy w roku 1991 objął funkcję wiceprezesa PZPN, rozpoczął swą grę. Ominęły go wszystkie zawieruchy, związane z dziwnymi często kontraktami, zawieranymi przez związek, choć jego podpis widniał na wielu dokumentach. Był tak silną osobowością, że majestatyczny prezes Kazimierz Górski nie miał cienia wątpliwości, kto powinien zostać jego następcą. Przypomnijmy, było to nie tak dawno temu, w 1995 roku.Cztery lata jego prezesury są obecnie oceniane bardzo krytycznie. Nie brak głosów, że Dziurowicz powinien odpowiadać głową za sprzedawane mecze, machlojki sędziowskie, czy kiepskie wyniki reprezentacji. Popełnił bez wątpienia kilka błędów, choćby z dyskwalifikacją sędziego Czyżniewskiego, czy zerwaniem umowy z firmą Puma, za którą PZPN zapłaci pół miliona marek odszkodowania. Błędem była też zgoda na wypłacanie reprezentantom premii za sukcesy w poszczególnych meczach. Na świecie praktyka jest inna - za przyjazdy na mecze reprezentacji zawodnicy otrzymują tzw. startowe, a wielkie pieniądze dostają dopiero za sukces końcowy, czyli awans do finałów mistrzostw kontynentu lub świata. Dziurowicz tak bardzo chciał dogodzić Januszowi Wójcikowi i jego wybrańcom, że wpadł we własne sidła, bo potem ciągle musiał się kłócić z trenerem i piłkarzami, którzy żądali więcej i więcej. Reprezentacja Polski nigdy dotąd nie miała tak komfortowych warunków, jak obecnie.Wszystkie brudy w polskiej piłce zaczęły się jednak w latach 70. (mógłby coś o tym powiedzieć Zbigniew Boniek), przechodziły bez większego echa w latach 80. (na ten temat mogliby się wypowiedzieć Michał Listkiewicz i Eugeniusz Kolator) i trwają do dziś. Winą Dziurowicza jest to, że nie potrafił, albo nie za bardzo się starał im zaradzić. Nie on pierwszy i, podejrzewam, nie ostatni.Dziurowicz ma co innego na sumieniu. Jego sposób sprawowania funkcji po prostu nie przystaje do dzisiejszych czasów. Prezes najważniejszego związku sportowego nie może być antymedialny. Nie może nie słuchać głosów, które podpowiadają mu: "Marian, nie tak". Nie może grzmieć, gdy inni się z nim nie zgadzają. PZPN nie może być twierdzą warowną, do której wstęp mają tylko sami swoi. Prezes nie może się też otaczać wyłącznie ludźmi, którzy bez szemrania spełniają każde jego polecenie, choć na boku mówią, że to bez sensu. To może było dobre w GKS Katowice, ale nie w PZPN pod koniec XX wieku. Wiadomo, że na takim podejściu Dziurowicza do rzeczywistości zaważyła wojna futbolowa. W jej trakcie czasem dostrzegał wrogów tam, gdzie nie powinien, a atmosfera wojny udzieliła się w codziennej pracy wszystkim ludziom, zatrudnionym w PZPN.Prezesem PZPN nie może być człowiek, którego nie akceptuje szeroko pojęta społeczność piłkarska. Dziurowiczowi nie udowodniono przekrętów, związek działał za jego kadencji może nie doskonale, ale poprawnie. Dziurowicza jednak mało kto akceptuje i to powinno być decydujące. Powinien odejść z klasą i nie kandydować, bo dał słowo. Albo jeszcze raz wygrać i zrezygnować na rzecz tych, którzy są akceptowani.Zbigniew Boniek, Eugeniusz Kolator i Michał Listkiewicz, jak wynika z przedwyborczych sondaży, są akceptowani. Wszyscy mają jedną zaletę - jeśli któryś z nich zostanie prezesem, skończy się atmosfera wojny. Popiera ich zdecydowana większość społeczeństwa na zasadzie "obojętnie kto, byle nie Dziurowicz". Boniek stwierdził na łamach "Rz", że gdyby wybory prezesa odbywały się na wzór wyborów prezydenckich lub parlamentarnych, wygrałby w cuglach. Pewnie ma rację. Jego nazwisko kojarzy się z ostatnimi sukcesami polskiej piłki. Ludzie darzą go szacunkiem za gole, które zdobywał, za to, że jest bogaty, że po zakończeniu kariery piłkarza potrafił rozpocząć drugie życie i osiągnąć sukces w biznesie. Czy zostanie prezesem? Wydaje się, że jest radykalny i może zbyt często uderzać pięścią w stół, choć on deklaruje, że tak się nie stanie. Powszechne przekonanie, nawet mylne, może okazać się decydujące. Z głosów czytelników wynika też, że prezes PZPN nie może kojarzyć się z piwem i powinien być świętszy od żony Cezara (Boniek deklaruje, że nie zrezygnuje z prezesowania firmie Go & Goal, robiącej interesy na rynku piłkarskim).Michał Listkiewicz przyjrzał się piłce nożnej ze wszystkich stron. Był dziennikarzem, sędzią krajowym i międzynarodowym, szefował działowi zagranicznemu PZPN, sprawował funkcję sekretarza generalnego związku, jest członkiem władz Europejskiej Unii Piłkarskiej. Tyle lat spędzonych przez niego na samym szczycie futbolowej hierarchii może u niektórych wywołać lepsze lub gorsze wspomnienia. Listkiewicz funkcjonował przecież w tej piłce, o której wszyscy mówią, że była brudna. Ma jednak świadomość, jak powinien wyglądać kontakt z mediami i jak ma pracować związek. Potrafi dogadać się prawie z każdym. Jeśli zostanie prezesem, związek na pewno miękko wyląduje. Boniek i Listkiewicz chcą na początek narysować grubą kreskę.Eugeniusz Kolator jest ich cieniem. Założenia jego programu są podobne. Wydaje się, że ma mniejsze szanse, ponieważ nie ma mocnego nazwiska i nie jest silną osobowością. Przez lata był kojarzony wyłącznie ze środowiskiem sędziowskim i choć zna działalność związku od podszewki, może mu to nie wystarczyć do zwycięstwa.Polska piłka nożna nie stanie się ani o jotę silniejsza po wyborze nowego prezesa. Podczas poniedziałkowego zjazdu będzie chodziło o poprawienie atmosfery wokół futbolu. Na dobry początek.Sąd nie zakazałSąd Okręgowy w Warszawie odrzucił w czwartek wniosek UKFiT o wydanie zakazu przeprowadzenia wyborczego walnego zgromadzenia PZPN - poinformował rzecznik PZPN Tomasz Jagodziński.W imieniu prezesa Urzędu Kultury Fizycznej i Turystyki Jacka Dębskiego wniosek do sądu skierowała we wtorek prywatna kancelaria prawnicza reprezentująca ten resort w sporze z PZPN. Sąd Okręgowy uznał wniosek za bezpodstawny, podkreślił Jagodziński.Prezes UKFiT Jacek Dębski nie uznał decyzji sądu za porażkę w sporze z władzami PZPN. "To nawet dobrze, że zjazd się odbędzie, bo być może dojdzie na nim do zmian w polskiej piłce. W sądzie jest złożony wniosek o ustanowienie kuratora dla PZPN. Jeśli nowy prezes będzie gwarantował przeprowadzenie koniecznych reform, to bardzo poważnie rozważę możliwość wycofania tego wniosku", powiedział Jacek Dębski Polskiej Agencji Prasowej.m.c., papCzy Dziurowicz wystartuje?Marian Dziurowicz jest jednym z kandydatów na stanowisko prezesa PZPN, ale oficjalnie jeszcze ani nie potwierdził, ani nie zaprzeczył, czy stanie w wyborcze szranki.Na piątek zaprosił do Warszawy przedstawicieli pierwszej i drugiej ligi, by omówić zasady pomocy finansowej Związku na rzecz klubów. Spotkanie nie było zbyt udane z powodu słabej frekwencji. PAP cytuje jednego z uczestników spotkania, Ryszarda Raczkowskiego, który przewiduje, że prezes Dziurowicz - po przeliczeniu potencjalnych głosów poparcia - nie zgłosi jednak swojej kandydatury. Dzięki temu będzie mógł z twarzą odejść z zajmowanego stanowiska. Z kolei telewizyjne "Wiadomości" podały, że Dziurowicz zdecydował się kandydować. [/INST] Delegaci na zjazd Polskiego Związku Piłki Nożnej, który ma wybrać nowego prezesa, nigdy nie byli w tak komfortowej sytuacji, jak obecnie. Nie ma mowy o żadnych kandydatach przyniesionych w teczce. Jest ich czterech. Każdy jest inną osobowością. Programy działania są od dawna znane i wiadomo, czego się można spodziewać, gdy wygrają wybory.Marian Dziurowicz, zdaniem przeważającej większości obserwatorów, uosabia całe zło w polskiej piłce i dlatego powinien ustąpić. Nie brak głosów, że Dziurowicz powinien odpowiadać głową za sprzedawane mecze, machlojki sędziowskie, czy kiepskie wyniki reprezentacji. Winą Dziurowicza jest jednak raczej to, że nie potrafił, albo nie za bardzo się starał zaradzić tym wszystkim brudom. Dziurowicz ma co innego na sumieniu. Jego sposób sprawowania funkcji po prostu nie przystaje do dzisiejszych czasów.Zbigniew Boniek, Eugeniusz Kolator i Michał Listkiewicz, w przeciwieństwie do Dziurowicza, są akceptowani przez społeczność piłkarską. Bońka ludzie darzą szacunkiem za gole, które zdobywał, za to, że jest bogaty, że po zakończeniu kariery piłkarza potrafił rozpocząć drugie życie i osiągnąć sukces w biznesie. Michał Listkiewicz przyjrzał się piłce nożnej ze wszystkich stron. Tyle lat spędzonych przez niego na samym szczycie futbolowej hierarchii może u niektórych wywołać lepsze lub gorsze wspomnienia. Wydaje się, że Eugeniusz Kolator ma mniejsze szanse, ponieważ nie ma mocnego nazwiska i nie jest silną osobowością.Polska piłka nożna nie stanie się ani o jotę silniejsza po wyborze nowego prezesa. Podczas poniedziałkowego zjazdu będzie chodziło o poprawienie atmosfery wokół futbolu. </s>
<s>[INST] Streść podany po dwukropku tekst: ANALIZAPowrót do tradycyjnych klauzul generalnych Dobre obyczaje zamiast zasad współżycia społecznegoLESZEK LESZCZYŃSKIMożna ostatnio odnieść wrażenie, że prawodawca polski chce powiązać zmiany społeczne i zmiany w prawie ze świadomym powrotem do dawnych klauzul generalnych, formułowanych w okresie międzywojennym. Ich geneza łączy się z wielkimi kodyfikacjami XIX wieku, które, w myśl dominujących dziś poglądów, stanowią niezaprzeczalny dorobek europejskiej, kontynentalnej kultury prawnej.Na razie jednak w dalszym ciągu obowiązują odesłania do takich klauzul jak zasady współżycia społecznego, społeczno-gospodarcze przeznaczenie prawa, interes społeczny, społeczne niebezpieczeństwo czynu itp., kojarzone zazwyczaj bezbłędnie z socjalistycznym porządkiem prawnym. Artykuł A. Tomaszka pt. "Dobre obyczaje czy zasady współżycia społecznego", sygnalizuje bardzo interesujące i ważne zagadnienie zamiany pozaprawnych odesłań do zasad współżycia społecznego na znane m.in z kodeksu zobowiązań (np. art. 55, 56) czy kodeksu handlowego odesłania do dobrych obyczajów. Nasunąć się może w związku z tym pytanie ogólne o związek zmiany społecznej i zmiany w prawie ze zmianami w nazewnictwie pozaprawnych kryteriów klauzul generalnych oraz kilka pytań szczegółowych, do których dojdziemy nieco później.Jest faktem, że dotychczasowe klauzule generalne w ogóle, a odesłania do zasad współżycia społecznego zwłaszcza, przeżyły przełom lat 80. i 90. w całkiem przyzwoitej kondycji, mimo zasadniczej zmiany aksjologii społecznej i prawnej. Po nieco bliższej analizie okazuje się jednak, że nie ma w tym nic wyjątkowego i że praktyka taka zdarza się często. Tak było np. bezpośrednio po II wojnie światowej, kiedy zasadnicza zmiana w oficjalnej ideologii i aksjologii prawniczej także nie zaowocowała natychmiastowymi zmianami w aksjologii odsyłania pozaprawnego. Nowe klauzule generalne pojawiły się dopiero w latach 50. (przepisy ogólne prawa cywilnego z 1950 r. oraz Konstytucja PRL), jeżeli nie liczyć zupełnie nieśmiałego jak na ten ustrój odwołania się do kryterium celu społecznego (obok zresztą "starego" kryterium dobrej wiary) w art. 5 p.o.p.c. z 1946 r. Pełny system czy raczej konglomerat nowych odesłań pojawił się znacznie później (lata 60. i 70.), za to z takim impetem, że objął właściwie wszystkie gałęzie prawa, nie wyłączając kodyfikacji karnych.Pytanie o powód tej swoistej ostrożności prawodawczej wymagałoby odpowiedzi złożonej, przekraczającej ramy tego opracowania. Niewątpliwie jednak można byłoby wskazać i na niechęć prawodawcy do szybkiego rozstrzygania o przyszłym kierunku kształtowania się nowej aksjologii, i na ewentualną niepewność co do trwałości przekształceń ustrojowych, i na chęć wykorzystania wypracowanej już praktyki posługiwania się dotychczasowymi klauzulami w określonych instytucjach prawnych. Decydujące jednak znaczenie ma świadomość faktu, że nieokreśloność znaczeniowa sformułowań klauzul generalnych, niezależnie od podstawowych skojarzeń treściowych, i tak stwarza możliwości różnych wyborów aksjologicznych oraz interpretacji roli, jaką klauzule odgrywają w procesie decyzyjnym. Że to i tak praktyka zadecyduje o konkretnej treści odesłań. Że nazwy klauzul odgrywają tu mniejszą rolę, chyba że stoją zbyt jednoznacznie w sprzeczności z podstawami nowego porządku. Dlatego tak szybko po 1989 r. uchylono art. 4 kodeksu cywilnego i art. 7 kodeksu pracy (zasady ustroju i cele PRL), art. 386 k.c. (klauzule wskazujące na zasady planowej gospodarki) czy też art. 6 kodeksu postępowania administracyjnego (interes ludu pracującego i zasady budownictwa socjalistycznego), przy pozostawieniu klauzul, których nazwy odwoływały się do aksjologii nie budzącej tak jednoznacznych skojarzeń ze starymi wartościami politycznymi.Powyższe tezy wydają się być w miarę powtarzalne, chociaż praktyka reagowania przez prawodawców na zmiany społeczne i zmiany w prawie będzie się różnić w zależności od typu reżimu politycznego, systemu gospodarczego, warunków kulturowo-społecznych czy gałęzi prawa. Także reakcja samej praktyki stosowania prawa na klauzule zależy od tych zmiennych. Zwłaszcza sądy nie są wcale skłonne do natychmiastowej zmiany sposobu posługiwania się klauzulami generalnymi wraz ze zmianami nazw odesłań pozaprawnych (organa administracji z reguły kierują się posiłkowo dyrektywami politycznymi, które samoistnie mogą wypełniać klauzule nowymi treściami). Wszystko to zatem jawi się jako niezwykle złożony zespół wzajemnych zależności.Wracając do pozycji prawodawcy tworzącego nowe prawo w nowej sytuacji społecznej (zakładamy przy tym, że prawodawca ten nie rezygnuje z klauzul generalnych jako środka regulacji), należy stwierdzić, że z czasem musi się jednak pojawić problem nowych nazw nie tylko dla klauzul zdecydowanie zorientowanych ideologicznie i przez to powiązanych ze starą aksjologią, ale także dla tych, które mają bardziej neutralne brzmienie. Dochodzimy w ten sposób to problemu poruszonego w powołanym artykule. Zajmijmy się najpierw pytaniem, czy odchodzenie od zasad współżycia społecznego jest w nowych warunkach społeczno-ustrojowych uzasadnione.Klauzula zasad współżycia społecznego istotnie dominowała w socjalistycznych systemach prawnych jako wyznacznik tych elementów aksjologii pozaprawnej, które powinny być brane pod uwagę przy decydowaniu prawnym. Pojawiała się niemal we wszystkich działach prawa, w decyzjach wszystkich podstawowych typów organów decyzyjnych. Dominacja tej klauzuli nad innymi odesłaniami w socjalistycznych porządkach prawnych była jednoznaczna i nieporównywalna co do zakresu występowania do jakiejkolwiek innej klauzuli w jakimkolwiek innym systemie przepisów. Była to więc klauzula "identyfikacyjna" dla tego typu porządku prawnego. Nie z powodu ideologicznej treści zawartej w samej nazwie, lecz z powodu faktu, że pojawiła się po raz pierwszy w systemie prawnym ZSRR (art. 130 konstytucji z 1936 r.), częstotliwości występowania (wszystkie państwa typu socjalistycznego i wszystkie gałęzie prawne tego systemu) oraz funkcji, jakie zasady pełniły w praktyce decyzyjnej.Brzmienie tej klauzuli skłaniało do brania pod uwagę ogólnospołecznego kontekstu wartościowania pozaprawnego. Kontekst ten znakomicie podtrzymywało orzecznictwo sądowe. Zastosowanie zasad współżycia prowadziło często do uogólniania ocen ponad potrzebną miarę, aż do utraty kontaktu z rzeczywistymi preferencjami społecznymi, o których odkrycie przecież w tej klauzuli, przynajmniej według jej interpretacji literalnej, szło. Naturalną konsekwencją uogólniania było podporządkowanie interesów jednostkowych grupowym, a grupowych - ogólnospołecznym, oraz wyraźne upolitycznianie sposobu odczytania treści zasad oraz ich roli w procesie decyzyjnym. Zasady nie wpływały wprawdzie na decyzje walidacyjne (ta rola przypisana była kryteriom art. 4 k.c.), odgrywały za to decydującą rolę w interpretacji norm (wprowadzając oczywiście dominację interpretacji teleologicznej i funkcjonalnej kosztem uwzględniania rezultatów wykładni językowej) oraz ustalaniu konsekwencji prawnych i swoistym uwikłaniu aksjologicznym uzasadnienia decyzji. Jeżeli zaszła potrzeba, można było wyprowadzić np. tezę, że zasadą współżycia społecznego jest, iż każdy obywatel powinien popierać cele wyznaczone przez państwo (orzeczenie Sądu Najwyższego z 21 października 1950 r., "PiP" 4/1951). I problem nie leżał w tym, czy trudno czy łatwo było sprawdzić empirycznie stan ocen społecznych, z których przecież musiała się wyłaniać owa zasada współżycia. Polegał on na tym, że ta klauzula, funkcjonująca w konkretnych warunkach ustrojowych, umożliwiała takie oceny i reguły. To prawda, że dotyczyło to nie tylko klauzuli zasad współżycia, ale to z nią głównie związane były najważniejsze decyzje. Tak naprawdę to nie same klauzule kreują te wszystkie możliwości; to system prawny i jego otoczenie polityczne o tym decydowało. Klauzule stanowią "tylko" instrument otwarcia. I wcale nie muszą się nazywać zasadami współżycia społecznego, aby takie oceny wywoływać. Te same zasady współżycia społecznego w innym systemie ustrojowym wcale nie musiały do takich skutków i do takich ocen prowadzić.Mogło to spotkać także klauzulę dobrych obyczajów, jeżeli prawodawca zdecydowałby się na jej pozostawienie w najważniejszych aktach. Na przeszkodzie stało wprawdzie znaczenie przypisane tej klauzuli przez tradycję prawniczą, ale przecież związek z tradycją nie bywał dla prawodawcy socjalistycznego ani dla dominującego nurtu praktyki prawniczej wartością nadrzędną. Pozostawienie dobrych obyczajów w ustawie z 1926 r. o zwalczaniu nieuczciwej konkurencji i w kodeksie handlowym z 1934 r. wiązało się m.in. z ograniczoną stosowalnością tych aktów w ówczesnym obrocie gospodarczo-prawnym. A interpretacja tej klauzuli (podobnie jak każdej innej) i tak nie mogła pójść w kierunku niezgodnym z oficjalną ideologią ustroju. Jakże pozytywnie natomiast owo pozostawienie tej klasycznej klauzuli w aktach normatywnych mogło świadczyć o socjalistycznym prawodawcy. Nie było więc wówczas żadnego interesu, aby ją uchylać.W tym kontekście można powiedzieć, że prawodawca III RP ma polityczny interes w przywróceniu klauzuli dobrych obyczajów do tekstów podstawowych aktów prawnych oraz obrotu cywilnego i gospodarczego. Takie działanie pozwoli mu odciąć się od aksjologii starego ustawodawstwa oraz pokaże przywiązanie do klauzul ukształtowanych w ustawodawstwie europejskim (klauzula dobrych obyczajów występuje nie tylko w Kodeksie Napoleona, ale także w niemieckich kodeksach handlowym i cywilnym oraz innych aktach prawnych na kontynencie). Nawet jeżeli praktyka jeszcze przez jakiś czas, częściowo z przyzwyczajenia, częściowo z powodu niedostrzegania zdecydowanych różnic, będzie się odwoływać do zasad współżycia społecznego (tak jak po II wojnie, kiedy np. zasady słuszności powołano "jeszcze" w ustawie z 15 listopada 1956 r. o odpowiedzialności Skarbu Państwa za szkody wyrządzone przez funkcjonariuszy państwowych, a w praktyce sądowej powoływanie się na względy słuszności przeplatało się z odwoływaniem do nowej klauzuli zasad współżycia), to pierwszy krok w kierunku nowych rozwiązań zostanie przez prawodawcę zrobiony.Zamiary projektodawcy nowej regulacji cywilnej, dążącego do zastąpienia zasad współżycia społecznego dobrymi obyczajami, powinny być widziane w szerszym kontekście. Decydujące znaczenie ma fakt, że zasady przestały być w 1997 r. klauzulą konstytucyjną. Konstytuanta korzysta z konstrukcji klauzul generalnych szeroko, ale woli formułować klauzule nowoczesne, niekiedy nawet recypowane z aktów prawa międzynarodowego (np. klauzula konieczności w demokratycznym społeczeństwie, powołana za europejską konwencją o ochronie praw człowieka i podstawowych wolności). Nie powołuje klauzuli dobrych obyczajów, ale nie powołuje także żadnej z klauzul charakterystycznych dla poprzedniego systemu.Klauzula dobrych obyczajów może więc w nowym ustawodawstwie stać się, obok zwrotów odsyłających do wymagań dobrej wiary, zasad słuszności, ustalonych zwyczajów itp., podstawową klauzulą prawa prywatnego. Intencje powoływania nowych typów odesłań są, jak się wydaje, dość czytelne. Po pierwsze, jest to wspomniana już chęć nawiązania do klasycznych sformułowań kodeksów cywilnych i handlowych państw europejskich oraz do ustalonych w tych porządkach prawnych znaczeń samych zwrotów (treści kryteriów pozaprawnych) oraz funkcji, jakie klauzule odgrywają w poszczególnych działaniach i rozumowaniach w procesie stosowania prawa. Po drugie, jest to, możliwa do zrealizowania w systemie demokratycznym w stopniu daleko większym, chęć odejścia od praktyki upolityczniania klauzul oraz w ogóle od możliwości politycznego interpretowania ich kryteriów. Po trzecie, jest to zamiar pewnego "ukonkretnienia" odesłania przez ściślejsze związanie ocen podmiotu stosującego prawo z normami i ocenami funkcjonującymi w społeczeństwie. Dobre obyczaje są w tym kontekście bardziej czytelne jako system norm prezentowanych przez poszczególne grupy społeczne niż zasady współżycia. Jest to skądinąd trend podobny do tego, jaki występuje w nowej kodyfikacji karnej, gdzie dawne kryterium społecznego niebezpieczeństwa czynu zostaje zastąpione społeczną szkodliwością (art. 1 oraz 53 nowego k.k.). Dlatego praktyka uogólniania i dominacji ogólnospołecznego rozumienia ocen byłaby w wypadku nowych klauzul trudniejsza do uzasadnienia.Są to wszystko bez wątpienia właściwości ważne dla funkcjonowania prawa. Trzeba jednak powiedzieć, że o skutkach, jakie wywołują klauzule generalne, decyduje przede wszystkim otoczenie społeczne i polityczne prawa, do którego musi się odwoływać praktyka podejmująca na podstawie klauzul generalnych decyzje. Zarówno zasady współżycia, jak i dobre obyczaje kierują wybory ocenne na podobne kryteria pozaprawne (normy moralne i zwyczajowe). Mogą też być podobnie odczytywane, chociaż zasady współżycia bardziej akcentują kontekst ogólnospołeczny i kolektywne współdziałanie, mniej "przylegając" do bardziej indywidualistycznej filozofii społecznej i rynkowych zasad gospodarczych. Szerokiego luzu decyzyjnego, jaki jest w obu odesłaniach kreowany, nie da się jednak uniknąć przez takie, a nie inne sformułowanie (nazwę klauzuli). Nie powinniśmy ulegać złudzeniu, że zastąpienie jednej klauzuli drugą zmieni, bez zmiany wielu innych składników społecznego otoczenia prawa, w sposób istotny praktykę decyzyjną. Dlatego, przyznając rzecz jasna, że nazwa może orientować w aksjologii, należałoby jednak osłabić racje wiążące się z próbami arbitralnego ustalania, do jakich to konkretnych ocen dane klauzule odsyłają. Semantyczna strona odgrywa zresztą zupełnie drugorzędną rolę przy tych konstrukcjach, mających za cel uelastycznienie stosowania prawa. Ważniejsze już jest to, z czym kojarzy się dana klauzula w tradycji decydowania. Ale jeszcze ważniejsze - na co pozwala system społeczny i polityczny, w którym klauzule funkcjonują.Dlatego, rozumiejąc intencje ustawodawcy, chcącego przez powrót do klauzuli dobrych obyczajów zmienić ogólny obraz (symbol) aksjologii odesłań i w konsekwencji dawne przyzwyczajenia praktyki, należy zauważyć, że to właśnie ta praktyka zadecyduje, na ile rzeczywiście zmieni się aksjologia odsyłania oraz rola danej klauzuli w procesie decyzyjnym. Prawodawca nie ma w istocie decydującego głosu w obu tych kwestiach. Klauzula generalna, jak chyba żadna inna konstrukcja prawna, odsuwając od prawodawcy część odpowiedzialności za treść prawa, w istocie bardzo mocno osłabia możliwości prawodawczego oddziaływania na treść porządku prawnego. W konsekwencji należy zatem kibicować przede wszystkim takim zmianom w praktyce stosowania prawa, dzięki którym klauzule generalne stosowane byłyby w sposób odpowiadający z jednej strony aktualnym przekształceniom społecznym, z drugiej zaś - głównemu nurtowi dokonań międzynarodowego obrotu prawnego i rozwiniętych krajowych porządków prawnych.Autor jest prof. dr. hab., pracownikiem Zakładu Teorii Państwa i Prawa Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej [/INST] Można odnieść wrażenie, że prawodawca polski chce powiązać zmiany społeczne i prawne z powrotem do klauzul generalnych, formułowanych w okresie międzywojennym. Na razie obowiązują jednak odesłania do klauzul kojarzonych z socjalistycznym porządkiem prawnym. Przetrwały one przełom lat 80. i 90. mimo ogromnej zmiany aksjologii społecznej i prawnej. Okazuje się jedna, że w historii zmiany w ideologii i akcjologii prawniczej nie skutkowały od razu zmianami w aksjologii odsyłania pozaprawnego. Być może prawodawca odczuwa niechęć do szybkiego decydowania o przyszłym kierunku rozwoju aksjologii. Najważniejsze jest jednak to, że klauzule generalne są nieokreślone i pozwalają na różne wybory aksjologiczne. Czasem jednak w związku z nową sytuacją społeczną pojawia się konieczność dostosowania klauzul generalnych. Można zastanawiać się, czy odejście od klauzuli zasad współżycia społecznego jest w nowych warunkach uzasadnione. Klauzula dominowała w socjalistycznych systemach prawnych, była identyfikatorem tego porządku prawnego ze względu na częstotliwość występowania i swoją funkcję. Stosowanie klauzuli prowadziło często do większego niż to konieczne uogólniania ocen, aż do utraty kontaktu z preferencjami społecznymi, których odkrycie jest przecież celem klauzuli. Konsekwencją było upolitycznienie sposobu odczytania treści i ich roli w procesie decyzyjnym. Zasady współżycia decydowały o interpretacji norm przy ustalaniu konsekwencji prawnych. Prawodawca w dzisiejszej Polsce zainteresowany jest przywróceniem klauzuli dobrych obyczajów, bo pozwoli to odciąć się od aksjologii starego prawodawstwa. Takie klauzule znajdują się ponadto w prawodawstwie europejskim, więc przywrócenie klauzuli dobrych obyczajów w Polsce byłoby pokazaniem chęci nawiązania do sformułowań kodeksów państw europejskich. Byłby to pierwszy krok w stronę nowych rozwiązań, nawet jeśli jeszcze przez jakiś czas pojawiać się będą odwołania do zasad współżycia społecznego. Klauzula dobrych obyczajów mogłaby stać się jedną z podstawowych klauzul prawa prywatnego. Klauzula ta umożliwia w ustroju demokratycznym odejście od praktyki upolityczniania klauzul i politycznego interpretowania ich kryteriów w znacznie większym stopniu niż w przypadku zasad współżycia społecznego. Ponadto wprowadzenie klauzuli powodowałoby "ukonkretnienie" odesłania, gdyż związek ocen podmiotu stosującego prawo i norm funkcjonujących w społeczeństwie byłby ściślejszy. Trzeba jednak wspomnieć, że o skutkach klauzul generalnych decydują przede wszystkim otoczenie społeczne i polityczne prawa. Obie klauzule nawiązują do podobnych norm moralnych i zwyczajowych, mogą też być podobnie odczytywane. Nieprawdą jest więc, że zastąpienie jednej klauzuli drugą samo w sobie znacząco wpłynie na praktykę decyzyjną. Do tego potrzebna byłaby bowiem zmiana wielu innych składników społecznego otoczenia prawa. Najważniejsze jest więc, by wspierać takie zmiany w praktyce stosowania prawa, dzięki którym klauzule stosowano by odpowiednio do aktualnych przemian społecznych oraz prawa międzynarodowego i porządków krajowych innych państw. </s>
<s>[INST] Streść podany po dwukropku tekst: II KONGRES FILMU POLSKIEGOŚrodowisko filmowców jest zbulwersowaneBurza wokół listu ministraRoku 1999 był bez wątpienia dobrym rokiem dla polskiego kina, o czym najlepiej świadczą takie filmy, jak: "Pan Tadeusz", "Ogniem i mieczem", "Dług" i "Tydzień z życia mężczyzny". Na zdjęciu na pierwszym planie Izabella Scorupco (Helena) i Michał Żebrowski (Skrzetuski) w "Ogniem i mieczem" Jerzego Hoffmana.(C) PATPodczas II Kongresu Filmu Polskiego ogromne poruszenie środowiska filmowego wywołał list ministra Andrzeja Zakrzewskiego odczytany przez Mirosława Chojeckiego, doradcy ministra. Filmowcy nie mogli uwierzyć, że list tak krytyczny w tonie wobec środowiska mógł podpisać kierownik resortu kultury. Minister w rozmowie z "Rzeczpospolitą" potwierdził autorstwo listu.Zdziwienie filmowców wywołał przede wszystkim fakt, że w roku, w którym powstał "Pan Tadeusz" i "Ogniem i mieczem", "Dług" i "Tydzień z życia mężczyzny", a także wiele innych tytułów, minister mógł stwierdzić: "Państwu, które w swoich konstytucyjnych powinnościach ma zachowanie tożsamości narodowej, rozwój duchowy społeczeństwa, pieczę nad własną kulturą, nie może być wszystko jedno, co sprzedaje kino, czym nas karmi telewizja i wreszcie, z czym idziemy na obce salony: z owocem własnego ducha i intelektu, czy tylko mniej lub bardziej zręcznie zmajstrowaną kopią cudzych dzieł. Czy my, to jeszcze my, czy już śmiesznie nadęte pawie i denerwujące krzykliwe papugi?"Minister Zakrzewski zaatakował też środowisko filmowe za to, że dotąd nie ma nowego prawa filmowego. Pisze: "dalej obowiązuje ustawa z 1987 roku, z całkiem innej epoki, gdy nie było wolnego rynku, prywatnych producentów i dystrybutorów, gdy inne obowiązywały reguły, inne prawo. Nowa ustawa wciąż czeka w Sejmie w fazie projektu. Tak, jak gdyby środowisku filmowemu wcale na niej nie zależało." Dalej minister pisze o stratach, jakie poniosła kinematografia w ciągu ostatnich lat - uszczuplony został majątek kinematografii, upadło wiele instytucji filmowych. "A stało się tak w dużej mierze nie bez zaniechań i niedopatrzeń ze strony Komitetu Kinematografii. Zarzut ten nie jest odsuwaniem odpowiedzialności od Ministerstwa. Ale przecież za sprawą ludzi kina Komitet na obszarze kultury zajmuje miejsce wyjątkowe. Tylko kino spośród wszystkich sztuk uzyskało tak dużą niezależność, a Przewodniczący Komitetu ma rangę Podsekretarza Stanu."Filmowcy listem ministra byli zbulwersowani. Poczuli się skrzywdzeni ocenami, bo - jak mówili - straty były przy zmianie ustrojowej i likwidacji państwowego mecenatu nieuniknione. A Polska najlepiej chyba ze wszystkich krajów postkomunistycznych przeprowadziła swoją kinematografię przez ten trudny okres. I sukcesy, które dzisiaj powoli zaczyna odnosić - to także efekt tamtych decyzji. Wielu ludzi kina wysuwało przypuszczenia, że list nie został napisany przez ministra. Zwłaszcza że pomimo próśb władz Komitetu i Stowarzyszenia Filmowców - do dokumentacji z Kongresu nie wpłynął dotąd adres z własnoręcznym podpisem ministra. Sytuację tę dla "Rzeczpospolitej" skomentowali przedstawiciele środowiska.Krzysztof Zanussi: - Dzisiaj film jest w Polsce sługą dwóch panów. Jego pierwszym panem jest telewizja, która przeznacza na produkcję filmową najwięcej pieniędzy. I od telewizji usłyszeliśmy podczas Kongresu słowa pochwały. Ministerstwo Kultury dysponuje znacznie mniejszymi funduszami, ale to właśnie stamtąd dotarł na Kongres list, który odczytano nam jako pismo ministra. List był kuriozalny, pełen połajanek. Stawiał poważne zarzuty naszej kinematografii w roku jej największego sukcesu, podważając osiągnięcia Wajdy i Hoffmana. Na dodatek obarczony został drobnym, ale porażającym błędem. Znalazło się w nim bowiem sformułowanie, że przewodniczący Komitetu Kinematografii jest podsekretarzem stanu, którym w rzeczywistości nie jest. Przełożony, który nie zna stanowisk swoich podwładnych, kompromituje się jako administrator. Ale meritum jest jeszcze bardziej przerażające. Nasz minister surowo ocenił kinematografię na oczach przybyłych gości. Jego list kontrastował z listem marszałka Płażyńskiego i wypowiedziami uczestników kongresu. Sprawiał wrażenie jakiejś rozgrywki politycznej. Zawarte w nim zarzuty w stosunku do Komitetu Kinematografii były niedorzeczne. Tak jak niedorzeczny jest sam Komitet. Od wielu lat przecież nawołujemy, żeby politycy pomogli nam uchwalić nową ustawę, która ten anachroniczny twór zlikwiduje, a połajanki ministra są głęboko nie na miejscu. Bo to właśnie do niego możemy mieć pretensje, że nie umiał popchnąć rządowego projektu ustawy. Czując osobistą sympatię do ministra Zakrzewskiego podejrzewam, że ten nieszczęsny list był jakimś wypadkiem przy pracy. Trudno mi sobie wyobrazić, żeby minister mógł go podpisać świadomie.Krystyna Krupska, członek KK, przewodnicząca Sekcji Krajowej Pracowników Filmu NSZZ "Solidarność", członek Rady Sekretariatu Kultury: - Ten list jest rzeczą absolutnie niewiarygodną. Przecież to minister kultury zatrzymał projekt ustawy o kinematografii, nie informując o tym nawet Komitetu Kinematografii. Projekt rządowy przygotowany przez Komitet został przekazany do konsultacji międzyresortowych w kwietniu tego roku. Konsultacje były pozytywne, drobne zastrzeżenia miał tylko Komitet Integracji Europejskiej. Potem jednak na utworzenie funduszu kinematografii nie zgodziło się Ministerstwo Finansów. Minister Zakrzewski miał mimo to przesłać projekt do rozpatrzenia, z votum separatum w stosunku do Ministerstwa Finansów. Poprosił nas o poparcie i 30 czerwca na posiedzeniu Komitetu Kinematografii podjęliśmy taką uchwałę. Dostaliśmy od pana ministra informację, że projekt został przesłany do rządu. Przewodniczący Stowarzyszenia Filmowców Polskich, Jacek Bromski wielokrotnie pytał ministra, co dzieje się z projektem. Słyszał w odpowiedzi, że pan Ścibor źle się stara. A tymczasem okazało się, że projekt nowej ustawy w ogóle nie opuścił ministerialnego biurka. "Solidarność" wystąpiła nawet do premiera Buzka z pismem z zarzutami pod adresem Ministerstwa Kultury. Pismo to zostało przesłane do ministra Zakrzewskiego. Minister kultury odpowiedział na to listownie, że ustawa jest ciągle poprawiana w ministerstwie. To jest wprowadzanie Komitetu w błąd. Tym bardziej dziwi, że nagle na forum publicznym minister usiłuje zrzucić na Komitet Kinematografii winę za to, że ustawy nie ma. To naprawdę niewiarygodne, podobnie jak to, by minister nie znał stanowisk swoich podwładnych: przewodniczący Komitetu jest kierownikiem centralnego urzędu administracji państwowej, a nie podsekretarzem stanu w Ministerstwie Kultury, jak było napisane w liście. Taki chaos informacyjny po prostu nie mieści się w głowie. Jestem oburzona, że taki list mógł pojawić się jako adres ministra.Jacek Bromski, przewodniczący Stowarzyszenia Filmowców Polskich: - Odkąd sięgnę pamięcią, nie przychodzi mi do głowy minister kultury, który by tak dalece nie liczył się z interesami środowiska twórczego. List, który nam odczytano, jest chyba próbą jakiegoś nieprzemyślanego politykowania. Szef resortu zamiast zajmować się rozgrywkami personalnymi, powinien zdać sobie sprawę ze swego posłannictwa i obowiązku względem kultury. Tymczasem w ostatnim czasie Ministerstwo Kultury wyrządziło nam wiele krzywdy. Po pierwsze - z winy ministerstwa, przez manipulacje urzędników, nie nastąpiła zapowiedziana zmiana prawa autorskiego. Po drugie - oszukano nas, że ustawa o kinematografii została skierowana do Sejmu, a tymczasem została zamknięta w ministerialnej szufladzie. Po trzecie wreszcie - Ministerstwo Kultury nie zapobiegło zabraniu nam przez komisję budżetową 7 mln zł z przyszłorocznego budżetu. Na posiedzeniu tej komisji nie było ministra Zakrzewskiego. Przyszła tylko pani minister Popowicz. Jak żyję, nie pamiętam, żeby Ministerstwo Kultury robiło takie rzeczy. Kiedyś byłem świadkiem przemówienia minister kultury Francji Margarethe Trautman. Cóż to była za przyjemność. I jaki wielki żal, że wizje naszych polityków nie sięgają dalej niż do następnych wyborów. A list? Czy on został naprawdę podpisany przez ministra? My dostaliśmy kartki bez podpisu.- Nie tylko podpisałem list, ale jestem jego autorem - powiedział "Rzeczpospolitej" minister Andrzej Zakrzewski. - Powodem sporu między mną a Andrzejem Wajdą i Krzysztofem Zanussim jest formuła Komitetu Kinematografii, socjalistyczna w formie i kapitalistyczna w treści. To ona sprawia, że do szefa urzędu ustawiają się reżyserzy z prośbą o pieniądze. Uważam, że przez najbliższe dwa lata nie będzie nowej ustawy o kinematografii. Moim kandydatem na stanowisko szefa Komitetu jest Mirosław Chojecki.To ostatnie stwierdzenie ministra Krzysztof Zanussi komentuje: - W ostatnich latach PRL-u środowisko filmowe wywalczyło sobie prawo głosu we własnych sprawach. W tej chwili żadnej dyskusji na temat zmiany na stanowisku szefa Komitetu Kinematografii nie ma.Barbara Hollender, J.C. [/INST] Podczas II Kongresu Filmu Polskiego ogromne poruszenie filmowców wywołał krytyczny wobec środowiska list ministra kultury Andrzeja Zakrzewskiego. Minister źle ocenił polskie produkcje filmowe, zaatakował też środowisko filmowe za to, że dotąd nie ma nowego prawa filmowego. Za straty, jakie poniosła kinematografia w ciągu ostatnich lat (uszczuplony majątek, upadek wielu instytucji filmowych) minister wini Komitet Kinematografii. Filmowcy poczuli się skrzywdzeni ocenami. Twierdzą, że straty były przy zmianie ustrojowej i likwidacji państwowego mecenatu nieuniknione, a Polska najlepiej chyba ze wszystkich krajów postkomunistycznych przeprowadziła swoją kinematografię przez ten trudny okres. Zdziwienie środowiska wywołał fakt, że zarzuty spotykają kinematografię polską w roku, w którym powstały tak dobre filmy, jak: "Pan Tadeusz", "Ogniem i mieczem", "Dług" czy "Tydzień z życia mężczyzny". Przedstawiciele środowiska filmowego, komentując list ministra, wskazują na to, że to właśnie Ministerstwo Kultury jest winne wielu zaniedbań w polskiej kinematografii. Krzysztof Zanussi przypomina, że środowisko filmowe od lat nawołuje o likwidację Komitetu Kinematografii. Krystyna Krupska, członek KK, twierdzi, że minister kultury zatrzymał projekt ustawy o kinematografii, nie informując o tym nawet Komitetu Kinematografii. Jacek Bromski, przewodniczący Stowarzyszenia Filmowców Polskich dodaje, że Ministerstwo Kultury nie zapobiegło zabraniu polskiej kinematografii przez komisję budżetową 7 mln zł z przyszłorocznego budżetu. Filmowcy wytykają także ministrowi Zakrzewskiemu, że nie zna stanowisk swoich podwładnych. W jego liście pojawiło się bowiem błędne sformułowanie, że przewodniczący Komitetu Kinematografii jest podsekretarzem stanu. Wielu ludzi kina wysuwało przypuszczenia, że list nie został napisany przez ministra, ten jednak w rozmowie z "Rzeczpospolitą" potwierdził autorstwo listu. </s>
<s>[INST] Streść podany po dwukropku tekst: POLEMIKI Bankowy tytuł wykonawczyWykładnia przeciwmerkantylnaBEATA MIKPostanowiłam odezwać się w sprawie przyjmowania przez banki poręczeń po analizie wypowiedzi M. Tarkowskiego ("Przyjmowanie poręczeń cywilnych", "Rz" z 24 lutego, i "Poręczyciel tak jak dłużnik", "Rz" z 10-11 czerwca) oraz J. Krzyżewskiego ("Poręczenie długu wobec banku", "Prawo Bankowe" 1998, z. 2). Po prostu cierpię, kiedy brzęk grosiwa zagłusza słowa ustawy, choćby tak bełkotliwej jak miejscami ustawa z 29 sierpnia 1997 r. - Prawo bankowe (Dz. U. nr 140, poz. 939; dalej: pr.b.).Obydwaj autorzy chcą przekonać czytelnika, że bez względu na prawnofinansową naturę czynności "pasywnej" konstytuującej zabezpieczenie wierzytelności banku poręczeniem, ofiarami bankowego tytułu egzekucyjnego w sensie art. 96-97 pr.b. mogą być wszyscy poręczyciele cywilni. Zwolennika odmiennej interpretacji ma zmiażdżyć akcesoryjność poręczenia, według art. 876-887 kodeksu cywilnego, w relacji do zobowiązania głównego (konkretnie kredytowego). Gdyby zatem zgodzić się z autorami, znikłoby widmo topienia bankierskiego grosza w procesowaniu się z tą grupą dłużników banku na zasadach ogólnych. Odpadłyby również powody do zazdrości bankierów o kieszenie notariuszy przy korzystaniu przez banki z szybszej od klasycznego procesu cywilnego drogi alternatywnej, tj. z takich jedynie poręczeń niebankowych, którym towarzyszy notarialnie poświadczone poddanie się egzekucji w trybie art. 777 &sect; 1 pkt 5 kodeksu postępowania cywilnego.M. Tarkowski wywodzi, jakoby potwierdzeniem, iż klucz do zagadki tkwi w akcesoryjnym charakterze poręczenia cywilnego, było stanowisko Narodowego Banku Polskiego jako współkreatora pr.b., wyartykułowane w piśmie dyrektora Departamentu Prawnego z 21 stycznia 1998 r. Wyrażono w nim ponoć zdziwienie, "skąd się bierze wątpliwość co do możliwości wystawienia bankowego tytułu wykonawczego (?) wobec poręczyciela", i zarazem uznano za "szczególnie niezasadne wspomaganie konstrukcji dłużnych operacji na mocy art. 777 k.p.c." Ten rzekomy atut świadczy najwyżej o braku jednolitości zapatrywań w samym banku centralnym państwa. Sęk w tym, że w piśmie nr NB/ZIP/66/98 z 27 marca 1998 r. do Pomorsko-Kujawskiego Banku Regionalnego SA w B. generalny inspektor nadzoru bankowego, po zasięgnięciu opinii Departamentu Prawnego NBP, nie chciał pokusić się o "ostateczne rozstrzygnięcie" problemu dopuszczalności wystawienia bankowego tytułu egzekucyjnego przeciwko poręczycielowi, zdając się na orzecznictwo sądowe ("Glosa" 1998, z. 7). Krótko mówiąc - faul.Nie najszczęśliwiej kończy się także próba odgadnięcia intencji twórców pr.b. metodą porównań art. 532 ust. 1 ustawy z 31 stycznia 1989 r. - Prawo bankowe (dalej: d.pr.b.) z projektowanym brzmieniem równoważnika art. 97 ust. 1 pr.b. z marca 1997 r., czyli art. 92 ust. 1 ówczesnego projektu. Jak wiadomo, art. 532 ust. 1 d.pr.b. (M. Tarkowski pomija "bis"), dany przez art. 48 ustawy z 6 grudnia 1996 r. o zastawie rejestrowanym i rejestrze zastawów (dalej: u.z.r.r.z), miał wejść w życie 1 stycznia 1998 r. (art. 52 u.z.r.r.z.), jednakże z tą datą został złagodzony, wraz z prawie całym pr.b., przez art. 193-194 pr.b. Obejmował on wąski, siedmiopunktowy wykaz czynności bankowych, z którymi łączyło się prawo zaspokojenia wymagalnych wierzytelności banku z użyciem bankowego tytułu egzekucyjnego, tj. umowy rachunku bankowego, kredytową, pożyczki i poręczenia, akredytywę, gwarancję bankową oraz operacje czekowe i wekslowe. Niewątpliwie przepis ów korespondował z instytucją czynności bankowych w ujęciu art. 11 ust. 1 d.pr.b. Podobnie był skonstruowany - jak wnioskujemy z przekazu M. Tarkowskiego - art. 92 ust. 1 projektu z marca 1997 r. Niepodobna wszakże zrozumieć, dlaczego autor uważa, iż proponowane rozwiązanie przeniesiono "w stanie nie zmienionym" ze znowelizowanego d.pr.b., skoro natrafił tam zaledwie na cztery czynności bankowe (w znaczeniu projektu), tzn. na umowy rachunku bankowego, kredytową, pożyczki i poręczenia. Mniejsza o detale. Najważniejszy jest efekt zestawienia obydwu wersji z przepisem art. 97 ust. 1 pr.b., który z kolei uwzględnia generalnie rozszerzenia wynikające z czynności bankowych. Okazuje się, że manipulujący przy bankowym tytule egzekucyjnym pragnęli z początku więcej, za chwilę mniej, a w finale inaczej. Toż to dowód antykoncepcji, nie zaś jakichkolwiek intencji. Tak więc znów faul.Zgoła prześmiewczo brzmi wreszcie sugestia, iż bankierscy legislatorzy, szlifując produkt swego pięcioletniego trudu, byli świadomi następstw przerabiania naprędce niektórych ornamentów. Pr.b. wprost jeży się regulacjami, których lektura wprawia w stupor. O tajemnicy bankowej w roli narzędzia do walki z przestępczością seksualną pisałam przy innej okazji ("Strefa ciszy i mgły", "Rz" z 18 czerwca). Teraz zajrzyjmy np. do art. 189 pr.b. Co widzimy? Skrzętną korekturę przepisów ustawy z 19 grudnia 1980 r. o zobowiązaniach podatkowych, polegającą na dodaniu ust. 8-12 do art. 34b i całego art. 49j z trzema ustępami. Zawartość merytoryczna, owszem, niezła. Tyle że 29 sierpnia 1997 r. uchwalono też ordynację podatkową, która uchyliła od 1 stycznia 1998 r. poprawioną na bankową modłę ustawę o zobowiązaniach podatkowych (art. 343 &sect; 1 pkt 3 i art. 344 o.p.). Co gorsza, fiskus wyraźnie się rozsierdził, odpłacając nadto prawu bankowemu wetknięciem weń całkiem świeżego (ząb za ząb - trójustępowego!) art. 15 oraz modyfikacją art. 113 ust. 4 i art. 115 pkt 1 (art. 313 ordynacji). Na szczęście nikomu nic się nie stało, bo i on używał sobie na uśmierconym prawie, tzn. na d.pr.b. Cóż, tym razem czerwona kartka.Dlatego zamiast "gdybać", lepiej posłuchać, o czym mówi w interesującym zakresie sama ustawa.I tak, w myśl art. 96 ust. 1 pr.b., bankowi wolno wystawiać bankowych tytułów egzekucyjnych ile dusza zapragnie, byleby czynił to na podstawie własnych ksiąg lub innych dokumentów związanych z dokonywaniem czynności bankowych. Aby jednak dany tytuł kwalifikował się do przedłożenia sądowi z wnioskiem o nadanie klauzuli wykonalności (art. 97 ust. 3 pr.b.), zgodnie z art. 97 ust. 1 pr.b., musi za jednym zamachem:być skierowany wyłącznie przeciwko osobie, która bezpośrednio z bankiem dokonała czynności bankowej,obejmować roszczenie wynikające bezpośrednio z czynności bankowej.W przytoczonych wersetach kryją się dwa fundamentalne, nierozerwalnie z sobą zrośnięte (koniunkcja) warunki cywilnoprocesowej dopuszczalności sięgnięcia po dyskutowany instrument windykacyjny. Bezspornie są to przesłanki materialnoprawne. Zasadniczy problem sprowadza się przeto do znalezienia przepisów prawa materialnego, które wytłumaczą ich pojemność znaczeniową. Innymi słowy, żeby nie popaść w konflikt z powszechnie respektowanymi regułami interpretacyjnymi, mamy obowiązek uporać się wprzód z wykładnią językową (gramatyczną) i oczywiście konieczną tu wykładnią systemową. Dopiero gdy język ojczystego prawa zwiedzie na manowce, można posiłkować się pozostałymi metodami wykładni, w tym historyczno-porównawczą i funkcjonalną (celowościową).Podążając tym tropem, nie da się przejść do porządku nad aparatem pojęciowym, jaki uruchomiono przy stylizacji owych przesłanek. Zapewne na pierwszy rzut oka sprawia on wrażenie przypadkowej mieszaniny mowy potocznej z wyrażeniami ściśle cywilistycznymi i zaczerpniętymi prosto z pr.b. W szczególności znajdujemy w nim zarówno poczciwe roszczenie cywilne oraz wynikanie roszczenia, jak i zdefiniowane w pr.b. pojęcia "bank" (art. 2) czy też "czynność bankowa" (art. 5). Obraz bezładu ulatnia się, jeśli dobrze potrząsnąć koktajlem. Otrzymujemy wtedy zupełnie nowe jakości normatywne, egzystujące tylko na obszarze zasilanym regulacjami pr.b., i to na użytek jednej instytucji prawa procesowego.Tak oto z pierwszej przesłanki wyłania się zespół cech identyfikujących dłużnika, który jest zdatny do prześladowań bankowym tytułem egzekucyjnym, a z drugiej - specyfikacja źródeł prześladowczego roszczenia banku. Jednocześnie okazuje się, że w obu wypadkach wchodzi w rachubę niemal identyczna struktura stosunkowa. Każdorazowo relacja wyraża się w bezpośredniości, a punkt odniesienia stanowi czynność bankowa. Znaczy to, iż w dalszą wędrówkę nie trzeba zabierać k.c., bo natknęliśmy się na absolutny monopol pr.b.W rezultacie dopuszczalność operowania przez bank bankowym tytułem egzekucyjnym potwierdzimy jedynie wówczas, gdy uzyskamy odpowiedź twierdzącą na dwa pytania:czy czynność, której dokonał dłużnik bezpośrednio z bankiem, jest czynnością bankową,czy dochodzone roszczenie wynika bezpośrednio z czynności bankowej, której dłużnik dokonał bezpośrednio z bankiem.Wbrew temu, co suponuje M. Tarkowski, dysonans między literalnym brzmieniem art. 5 ust. 2 pkt 8 pr.b. a art. 11 ust. 1 pkt 7 d.pr.b. nie dotyczy jedynie czynności przyjęcia poręczenia cywilnego, ale i wekslowego (art. 30-32 prawa wekslowego). Trudno również zaakceptować pogląd J. Krzyżewskiego, unifikujący skutki prawne przyjęcia przez bank poręczenia cywilnego niezależnie od tego, czy poręczycielem był bank czy podmiot nie będący bankiem.Wydaje się bezdyskusyjne, że de lege lata należy wyodrębnić trzy podstawowe układy proceduralne, w których problematyka bankowego tytułu egzekucyjnego wymaga różnego komentarza.Są to układy przyjęcia przez bank poręczenia:1) cywilnego od innego banku,2) wekslowego od innego banku,3) cywilnego lub wekslowego od podmiotu nie będącego bankiem.W pierwszym układzie rzecz przedstawia się nadzwyczaj prosto.Zważmy, że stosownie do art. 5 ust. 2 pkt 8 w zw. z art. 84 pr.b. akt udzielenia przez bank poręczenia cywilnego wchodzi w skład czynności bankowych zwanych funkcjonalnymi (względnymi), tzn. takich, które nie zostały zastrzeżone do wyłącznej kompetencji banków, lecz nabierają waloru "bankowych" przez fakt wykonywania przez bank. Logiczną tego konsekwencją jest teza, iż bank-poręczyciel wpada w krąg osób, które bezpośrednio z bankiem-wierzycielem (np. kredytodawcą) dokonały czynności bankowej. Równie przekonująco brzmi konstatacja, że wymagalne roszczenie banku-wierzyciela wobec banku-poręczyciela wynika bezpośrednio z czynności bankowej, której dokonał ów dłużnik bezpośrednio z wierzycielem.Wyczuwalny opór J. Krzyżewskiego przed taką interpretacją bierze się prawdopodobnie ze zmieszania płaszczyzn jurydycznej i deontologicznej. Zagadnienie to zgłębił prof. M. Bączyk, przypominając, iż nawet tzw. kodeks dobrej praktyki bankowej nie wyklucza możliwości posłużenia się między bankami bankowymi tytułami egzekucyjnymi, aczkolwiek traktuje ją jako ostateczność prawną w zakresie dochodzenia wzajemnych roszczeń ("Poręczenie w świetle przepisów prawa bankowego z 1997 r.", "Prawo Bankowe" 1998, z. 2). Ponadto prof. M. Bączyk uprzytomnił prozę dnia powszedniego, w której banki, nie bacząc na żadne "nakazy etyczne", bezlitośnie dziesiątkują zasoby banków-kontrahentów, opierając się na gwarancjach na pierwsze żądanie.Bliźniaczy żywot wiódłby pewnie awal nakreślony dłonią innego banku. Jeżeli bowiem przepis art. 5 ust. 2 pkt 8 pr.b. mianuje czynnością bankową ogólnie udzielanie poręczeń, to lege non distinguente - brak powodów, by z art. 97 ust. 1 pr.b. relegować akurat bankowe poręczenia wekslowe. Interpretacji tej wcale nie sprzeciwiałby się odmienny od zwykłego, sam w sobie uproszczony, tryb sądowego dochodzenia roszczeń z weksla (art. 486 k.p.c. i nast.), ponieważ art. 97 ust. 1 pr.b. nie dość że sprawę upraszcza, to jeszcze milczy także na temat preferencji dla jakiegokolwiek trybu konkurencyjnego. Podobnie - jak się zdaje - widzi problem J. Pisuliński ("Bankowy tytuł egzekucyjny", "Prawo Bankowe" 1998, z. 1), a odwrotnie J. Krzyżewski.Tymczasem pr.b. spłatało prawu wekslowemu niemiłego figla, zjadłszy je podczas redagowania art. 84. Przepis ten - zamieszczony w rozdziale dotyczącym gwarancji bankowych, poręczeń i akredytyw (rozdział 6 pr.b.) - instruuje, iż do poręczeń udzielanych przez banki stosuje się przepisy k.c., z tym że poręczenie banku jest zawsze zobowiązaniem pieniężnym. Ot, jakby nie istniało prawo wekslowe, którym z drugiej strony mami art. 93 ust. 1 pr.b. (z rozdziału 8), statuujący zasadę swobody doboru przez bank zabezpieczeń wierzytelności z korzeniami w czynnościach bankowych.Stąd nieuchronna konkluzja: bank-wierzyciel może egzekwować swoje należności od banku awalisty na podstawie bankowego tytułu egzekucyjnego, jeśliby zlekceważyć art. 84 pr.b. i uznać, że regulacja ta nie dyskryminuje awali bankowych.Najwięcej kłopotów przysparza układ trzeci. Patrząc trzeźwo, dostrzegamy wszakże, iż jedyna poważna przyczyna leży w art. 188 pr.b. Zasłynął on tym, że demontując art. 5 ust. 1 ustawy z 24 czerwca 1994 r. o restrukturyzacji banków spółdzielczych i Banku Gospodarki Żywnościowej (Dz. U. nr 80, poz. 369 ze zm.; dalej: u.r.b.s.), ledwo zdołał dobrnąć do pkt 2, który buńczucznie skreślił (pkt 3). Po drodze dołożył normie z pkt 1, każąc jej powtarzać, że wprawdzie bank spółdzielczy prowadzi rachunki bankowe i przeprowadza rozliczenia pieniężne, lecz wyłącznie "na zasadach i w trybie określonych w rozdziale 3 ustawy - Prawo bankowe" (pkt 2). Jakże nie ironizować z nieudacznika, który papuguje generalną klauzulę odsyłającą do pr.b., czyli - odnośnie do banków spółdzielczych zrzeszonych w bankach regionalnych - art. 2 ust. 1 u.r.b.s., a w dodatku zapomina, że bankowe rozliczenia pieniężne podlegają reżimowi rozdziału 4 pr.b. (rozdział 3 ujarzmia same rachunki bankowe). Nie starczyło mu też sił na nieodzowną modyfikację pkt 4. Koniec końców art. 5 ust. 1 pkt 4 u.r.b.s. kpi sobie z art. 5 pr.b., wpierając mu, że przyjmowanie poręczeń przez zrzeszony bank spółdzielczy równa się wykonywaniu czynności bankowych.W magiczną siłę art. 5 ust. 1 pkt 4 u.r.b.s. nie wierzą nawet jego rodzice. We wspomnianym piśmie głównego inspektora nadzoru bankowego czarno na białym napisano, iż przyjmowanie poręczeń przez banki spółdzielcze nie jest czynnością bankową!Tutaj NBP bynajmniej nie błądzi, o czym przesądzają trzy argumenty z dziedziny językowo-systemowej.Po pierwsze - przyjęcie poręczenia przez jakikolwiek bank poddany rządom pr.b. nie figuruje w zamkniętym katalogu czynności bankowych funkcjonalnych z art. 5 ust. 2 pr.b.Po wtóre - rozważanego sposobu zabezpieczenia wierzytelności przez zrzeszony bank spółdzielczy (art. 2 ust. 1 u.r.b.s. w zw. z art. 93 ust. 1 pr.b.) nie wymieniono na liście z art. 5 ust. 1 pkt 1-6 pr.b., nazywającej po imieniu tzw. czynności bankowe naturalne (bezwzględne), czyli przekazane w niemal niepodzielne władztwo banków (art. 5 ust. 4 pr.b.). Nie mieści się on także wśród czynności naturalnych spoza pr.b., o których mowa w art. 5 ust. 1 pkt 7 pr.b., bo ani u.r.b.s., ani inna odrębna ustawa nie podnosi go do rangi czynności przewidzianej wyłącznie dla banku spółdzielczego.I po trzecie - przepis art. 5 ust. 2 u.r.b.s. - w powiązaniu z nietkniętym art. 1 ust. 3 u.r.b.s. (ten odsyła nie zrzeszone banki spółdzielcze do martwego d.pr.b.!) - podpowiada, że wyprzedzający go ust. 1 ogranicza się do egzemplifikacji czynności, poczytywanych przez d. pr.b. hurtem za bankowe, które zrzeszony bank spółdzielczy może wykonywać samodzielnie na własną rzecz. Prawidłowość tę zręcznie wychwycił J. Majewski ("Przyjmowanie poręczeń cywilnych", "Rz" z 6 marca).J. Krzyżewski niby podziela ocenę NBP, niemniej dochodzi do niej szlakiem budzącym stanowczy protest. Autor próbuje zbudować syntetyczną definicję czynności bankowej na bazie wyrwanego z kontekstu art. 2 pr.b. Sugeruje, że jest to "wszelki akt obciążenia ryzykiem środków płynnych powierzonych bankowi pod jakimkolwiek tytułem zwrotnym". Jak się ma do tego zbywanie wierzytelności lub udostępnianie sejfów, zaliczone do czynności bankowych funkcjonalnych (art. 5 ust. 2 pkt 5 in fine oraz pkt 6 in fine pr.b.)? Czemu zresztą absorbować słuchaczy takimi ekstrawagancjami, jeżeli zaraz ucieka się w akcesoryjność poręczenia cywilnego? W każdym razie wspólnym wysiłkiem rozstrzygnęliśmy, że jeśli jakikolwiek bank przyjmuje jakiekolwiek poręczenie od niebanku, to żadna ze stron nie dokonuje czynności bankowej. Konstatujemy więc, iż w tym układzie egzekucja za pomocą bankowego tytułu egzekucyjnego jest niedopuszczalna z braku przesłanek materialnoprawnych.Pozostaje skonkretyzować racje determinujące jawną niestosowność niesubordynacji wobec prawnobankowego znaczenia art. 97 ust. 1 pr.b.Oto one:całkowicie rozsądne wnioski płynące z wykładni językowej i systemowej tego przepisu,jego wyjątkowy charakter, z którym wiąże się zakaz interpretacji rozszerzającej,sens prawnego bytu czynności bankowych jako przejawów aktywności gospodarczej banku, z którymi ustawa wiąże szczególne skutki, w tym np. w sferze tajemnicy bankowej (art. 104 pr.b. i nast.), pozyskiwania dochodów w formie prowizji (art. 110 pr.b. in principio) czy właśnie ściągania długów,przeznaczenie technicznoprawnej nazwy "czynności bankowe", którą wprowadzono do tekstu pr.b. z pewnością po to, aby w obrębie poszczególnych unormowań nie powtarzać całej jej zawartości pojęciowej wytyczonej przez art. 5 pr.b., ale i nie wykraczać poza tę zawartość,uprzywilejowana pozycja banków w procesach toczących się na zasadach ogólnych, dzięki rozporządzeniu ministra sprawiedliwości z 30 czerwca 1998 r. w sprawie określenia ulgowych stawek opłat sądowych oraz zwolnień od tych opłat w sprawach o zabezpieczenie należności z tytułu udzielanych przez banki kredytów, pożyczek pieniężnych, gwarancji bankowych i poręczeń (Dz. U. nr 87, poz. 554) - wydanemu z upoważnienia art. 94 pr.b.,możliwość zastosowania art. 777 &sect; 1 pkt 5 k.p.c. we wszelkich stosunkach obligacyjnych, w których przedmiotem zobowiązania jest świadczenie pieniężne (dodajmy, że chodzi o nowość wykreowaną przez art. 46 pkt 1 u.z.r.r.z.).Wiele innych aspektów bankowego tytułu egzekucyjnego przeciwko poręczycielowi pominęłam celowo, aby nie pogubić spraw elementarnych. Być może nie były to refleksje pierwszoligowe. Myślę jednak, że zawsze jakoś obroni się wykładnia poprzestająca na indagowaniu ustawy, nie zaś kieszeni.Autorka jest prokuratorem Prokuratury Apelacyjnej w Łodzi [/INST] Ostatnie teksty na łamach Rzeczpospolitej odnoszą się do interpretacji prawa bankowego pozwalającej na stosowanie tytułów egzekucyjnych w stosunku do wszystkich poręczycieli cywilnych. Autorzy próbują dowodzić, że jest to pochodna opinii współautora prawa bankowego NBP, jednakże ten wcale nie rozstrzygnął jednoznacznie tego zagadnienia zdając się na orzecznictwo sądowe. Porównując zmiany w projekcie prawa bankowego możemy zauważyć próbę rozszerzenia kompetencji banków w zakresie czynności bankowych do 7 czynności, jednakże na koniec projektanci ukrócili przepisy do tylko 4. Zgodnie z przepisami bank może wystawić tytuł egzekucyjny tylko przeciw osobie, która bezpośrednio z bankiem dokonała czynności bankowej i może obejmować tylko i wyłącznie roszczenie wynikające bezpośrednio z czynnności bankowej. Jeżeli te dwa kryteria zostaną spełnione pozostanie jeszcze kwestia jakie były strony czynności. W przypadku kiedy poręczenie zostane przyjęte od drugiego banku sprawa jest prosta - w takim przypadku bank może wystosować tytuł egzekucyjny, zarówno jeżeli dotyczy on poręczenia jak i wekslu. W sytuacji zaś kiedy poręczenie przyjęte od podmiotu nie będącego bankiem to takie poręczenie nie jest traktowane jako czynność bankowa i w tym układzie ekzekucja za pomocą bankowego tytułu egzekucyjnego jest niedopuszczalna. Podsumowując ten przepis możemy zauważyć po pierwsze rozsądne wnioski płynące z jego wykładni zarówno językowej jak i systemowej, jego wyjątkowy status nie pozwalający na interpretację rozszerzającą, a także niebagatelny sens czynności bankowej. Konstrukcja technicznoprawna wprowadzenia tego pojęcia pozwala w obrębie innych unormowań nie powtarzać całej jej zawartości pojęciowej. Przepis ten też wprowadza uprzywilejowaną pozycję banków w procesach toczących się na zasadach ogólnych. </s>
<s>[INST] Streść podany po dwukropku tekst: Szeregowi parlamentarzyści Sojuszu mają poczucie, że tracą wpływ na bieg zdarzeńKłopoty z władząPrzed utworzeniem rządu Leszek Miller z Krzysztofem Janikiem zarządzali partią perfekcyjnie, trzymając w rękach wszystkie nitki. Teraz, gdy obaj odeszli do rządu, trudniej im będzie wyreżyserować kolejną konwencję SLD. Notowania Janika wśród terenowych działaczy Sojuszu spadają.FOT. JAKUB OSTAŁOWSKIELIZA OLCZYKRząd Leszka Millera zalicza potknięcie za potknięciem, koalicja z PSL skrzypi, zaś w samym SLD notowania ścisłego kierownictwa partii, a szczególnie Krzysztofa Janika, do niedawna wszechwładnego sekretarza generalnego, są coraz gorsze.Parlamentarzyści Sojuszu, którzy nie weszli do rządu, przestali już skrywać niezadowolenie z sytuacji, jaka się wytworzyła po wyborach. Skrzętnie odnotowują potknięcia gabinetu Leszka Millera, choć nie po to, aby otwarcie krytykować własny rząd. Być może jednak część parlamentarzystów zamierza wykorzystać tę statystykę podczas zbliżającej się konwencji partii.A rząd w ciągu dwóch miesięcy zaliczył już sporo niezręczności - choćby sprawę prokuratora Andrzeja Kaucza (nie trzeba go było powoływać, a skoro już to zrobiono, nie trzeba go było odwoływać - słychać opinie) i zamieszanie wokół Wojciecha Gąsienicy-Byrcyna.- Były dyrektor Tatrzańskiego Parku Narodowego zgodnie z przedwyborczą obietnicą Stanisława Żelichowskiego powinien był wrócić na swoje stanowisko - mówią posłowie. Jednak minister środowiska, narażając na szwank swój autorytet i wizerunek rządu, ogłosił (pod presją samorządów), że nowego dyrektora nie zmieni, zaś później wpadł na pomysł, aby rozpisać konkurs na to stanowisko (ostatecznie Gąsienica-Byrcyn oświadczył, że stanowiskiem dyrektora TPN nie jest już zainteresowany).Posłów Sojuszu nurtują też inne problemy, na przykład kwestia, czy minister finansów Marek Belka ma prawo pokrzykiwać na komercyjne banki, że zachowują się nieuczciwie, bo proponują klientom najkorzystniejsze lokaty i uniknięcie podatku od odsetek.Zastanawiają się też, czy minister spraw zagranicznych obrał dobrą taktykę, ujawniając dopiero w Brukseli drażliwe informacje dotyczące stanowiska negocjacyjnego w sprawie zakupu działek rekreacyjnych i ziemi dzierżawionej przez cudzoziemskich rolników.Klub zmarginalizowanyProblemów jest wiele, a parlamentarzyści SLD o swoich niepokojach nie mają z kim porozmawiać.- Od powołania rządu nie ma forum, na którym moglibyśmy dyskutować - mówi jeden z parlamentarzystów Sojuszu. - Zarząd partii się nie zbiera, choć wcześniej obradował regularnie, przynajmniej raz na miesiąc. Klub nie ma nawet rzecznika prasowego, co świadczy o jego marginalizacji.- Jerzy Jaskiernia, przewodniczący klubu, nie spotyka się z wiceprzewodniczącymi - mówi inny polityk Sojuszu. - Posłowie chodzą samopas i zachowują się tak, jakby to była końcówka kadencji Sejmu, którą spędzili w opozycji, a nie początek kadencji, w której są siłą rządzącą.To, że powściągliwi zwykle politycy Sojuszu chętnie wylewają swoje żale, świadczy o tym, iż czują się zepchnięci na boczny tor. Wydaje się też, że mają poczucie, że tracą wpływ na bieg zdarzeń. A stąd już tylko krok do konstatacji, iż rola, jaką im przeznaczył przewodniczący Miller na najbliższe cztery lata, to rola bezwolnej maszynki do głosowania, zdalnie sterowanej przez niego via Jerzy Jaskiernia.Teren obrażonyRównież w terenie nastroje nie są najlepsze. Najnowsza nominacja (w ubiegłą środę) na wicewojewodę mazowieckiego Elżbiety Lanc, rekomendowanej na to stanowisko przez PSL, wzburzyła działaczy mazowieckiego SLD.Elżbieta Lanc jako starosta Węgrowa dała się bardzo we znaki tamtejszym działaczom Sojuszu i - mimo zawartej w Węgrowie koalicji z PSL - sprzymierzyła się z AWS. Władze Sojuszu na Mazowszu próbowały zablokować jej nominację, ale prezes PSL Jarosław Kalinowski twardo obstawał przy tej kandydaturze, i premier oraz minister Janik mu ulegli. Dla działaczy lokalnych to już nie powód do oburzenia, lecz osobista zniewaga. Minister Janik podobno postanowił osobiście wytłumaczyć im tę decyzję, jednak jego notowania w terenie są coraz gorsze. Wicepremier na cenzurowanymDo poprawienia nastrojów w partii i w społeczeństwie z całą pewnością nie przyczyniają się publikacje w tygodniku "Nie", który bije jak w bęben w wicepremiera Belkę, a pośrednio i w rząd. W ostatnim numerze tygodnika wicepremierowi Belce poświęcono aż dwa materiały. Przemysław Ćwikliński, autor pierwszego z nich, zaczyna od stwierdzenia, że rząd Leszka Millera nie ma żadnego programu gospodarczego, a kończy na postulacie odwołania Marka Belki. Autorka drugiego materiału dowodzi, że gabinet Millera nie ma żadnego pomysłu na politykę przemysłową, a działania wicepremiera Belki wepchną kraj w jeszcze głębszy kryzys, niż ten, którego doświadczamy obecnie. Autorka konkluduje, że ekipa Millera postanowiła popełnić samobójstwo. Co prawda atak tygodnika "Nie" jest wymierzony w prezydenta Kwaśniewskiego - bo to jego człowiekiem jest Belka - a nie w Millera, ale pośrednio uderza w premiera i cały gabinet. Tworzy to niekorzystny klimat wokół nowego rządu i jego działań. Kredyt zaufania dla nowej ekipy już jest na wyczerpaniu.Obietnice bez pokryciaKonkluzje zawarte w artykułach (chodzi o skłonności samobójcze rządu) nie są zupełnie pozbawione racji. Słuchając zapowiedzi o planowanych oszczędnościach wszędzie, gdzie się da - również w dziedzinach, na które lewica powinna być szczególnie wrażliwa - trudno nie zauważyć, że rząd steruje ku rychłej utracie poparcia w społeczeństwie i... we własnych szeregach. Cięcia w wydatkach na opiekę społeczną, sferę budżetową (zamrożenie płac nauczycieli nie ucieszy ZNP), na świadczenia przedemerytalne i renty socjalne, a nawet na urlopy rodzicielskie (bo tłumaczenie Jolanty Banach, wiceminister pracy, że dzięki skróceniu urlopu rodzicielskiego o 10 tygodni polepszy się pozycja kobiet na rynku pracy, jest niestety zupełnie niewiarygodne) i zasiłki porodowe nie mogą zyskać społecznej akceptacji. Leszek Miller nie obiecywał co prawda, że będzie lepiej zaraz po wyborach, ale z całą pewnością obiecywał, że nie będzie gorzej. A jednak będzie.Jeżeli sprawy nadal będą się tak przedstawiały, podczas najbliższej konwencji partii, która powinna się odbyć najpóźniej do końca lutego, ścisłe kierownictwo partii z Leszkiem Millerem na czele może spotkać przykra niespodzianka. Konwencja bowiem, zgodnie ze statutem, powinna potwierdzić wotum zaufania dla władz partii oraz wybrać nowego sekretarza generalnego. Krzysztof Janik nie jest w stanie łączyć tej funkcji ze stanowiskiem szefa MSWiA. Decyzja o tym, że sekretarzem powinien zostać Jerzy Jaskiernia, przewodniczący klubu, zapadła w kierownictwie partii. Już dziś widać jednak, że nie przejdzie gładko, bo część działaczy Sojuszu jest przeciwna łączeniu funkcji przewodniczącego klubu i sekretarza generalnego. Mogą więc powalczyć o innego, własnego sekretarza. Przed utworzeniem rządu Leszek Miller z Krzysztofem Janikiem zarządzali partią perfekcyjnie, trzymając w rękach wszystkie nitki. Przygotowywali precyzyjnie oficjalne imprezy partyjne i kontrolowali ich przebieg. Teraz, gdy obaj odeszli do rządu, trudniej im będzie wyreżyserować kolejną konwencję tak aby przebiegła bez żadnych zgrzytów. - [/INST] Od czasu powołania gabinetu Leszka Millera parlamentarzyści SLD, którzy nie weszli do rządu, czują się marginalizowani. Notowania ścisłego kierownictwa partii, szczególnie Krzysztofa Janika, są coraz gorsze. Niezadowolenie szeregowych działaczy Sojuszu może mieć wpływ na przebieg najbliższej konwencji partii. Być może członkowie SLD sprzeciwią się wyborowi Jerzego Jaskierni na stanowisko sekretarza generalnego. </s>
<s>[INST] Streść podany po dwukropku tekst: DYSKUSJA Polemika z artykułem prof. Jana JończykaJutro i wczoraj polskich emeryturRYS. ARTUR KRAJEWSKIMICHAŁ RUTKOWSKIGdyby artykuł Jana Jończyka "Kosztowna prywatyzacja ryzyka starości" ukazał się kilkadziesiąt lub nawet kilkanaście lat temu, odpowiadałby w zupełności ówczesnemu rozumieniu zarówno tego, jak powinny działać ubezpieczenia społeczne, jak i tego, jaka powinna być rola państwa w zapewnieniu bezpieczeństwa emerytalnego. Ponieważ jednak ukazał się 23 kwietnia 1997 r. i dotyczył krytyki dokumentu powstałego w kierowanym przeze mnie Biurze Pełnomocnika Rządu ds. Reformy Zabezpieczenia Społecznego, chciałbym ustosunkować się do zawartych w nim ocen i interpretacji.Przede wszystkim trzeba uświadomić sobie wyraźnie, że systemy społecznych ubezpieczeń emerytalnych oparte na monopolu czy zdecydowanej dominacji filaru repartycyjnego, czyli takiego, w którym pracujący za pomocą podatku zwanego składką transferują środki do emerytów, przeżywają głęboki ogólnoświatowy kryzys. Wywołuje go narastającą falę zmian będącą rezultatem z jednej strony szybkiego pogarszania się proporcji demograficznych między osobami w wieku emerytalnym i ludnością w wieku produkcyjnym (proporcja ta jest wielkością krytyczną dla możliwości działania filaru repartycyjnego), a z drugiej - faktów wywołujących zmiany w poglądach na rolę państwa w dziedzinie transferów pieniężnych oraz rozwoju technologii umożliwiających daleko posuniętą indywidualizację rachunków, na które wpłacane są składki.Działający w Polsce system ubezpieczeń społecznych jest systemem, do którego się przyzwyczailiśmy i do którego dostosowane zostały, kiedyś przecież różne od obecnych, doktryny prawne. Rozumiem w tym względzie sentyment autora artykułu. Nie znaczy to jednakże, że system ten jest dobry albo że okaże się wystarczająco dobry w nadchodzącej przyszłości. Brak daleko idących reform w dziedzinie emerytur grozi ich bankructwem i kompromitacją państwa (wraz z regulującym je systemem prawnym) jako ich gwaranta. Sytuacja ta wymaga rzetelnej i uczciwej analizy zmierzającej do rozwiązania problemu, a nie deklaracji prowadzących do antagonizacji nastrojów społecznych.Przygotowany w Biurze Pełnomocnika Rządu do Spraw Reformy Zabezpieczenia Społecznego projekt reform jest odpowiedzią na narastające szybko zagrożenie kompromitacji systemu emerytalnego. Tendencje leżące u podstawy tego zagrożenia - zarówno w Polsce, jak i w wielu innych krajach - nie były jeszcze tak wyraźnie widoczne nawet kilkanaście lat temu, w czasach, kiedy sądy i oceny Jana Jończyka mogły jeszcze nie budzić zdziwienia. Być może właśnie z nieuwzględnienia zasięgu i powagi zachodzących zmian wynikają nieporozumienia, które znalazły wyraz w omawianym artykule.Nieporozumień tych jest wiele, wszystkie one mają jednak ważny wspólny mianownik. Mianownikiem tym jest niechęć autora do wyciągnięcia wniosków z faktu, że świat zmienia się szybko, a Polska zmienia się jeszcze szybciej w okresie transformacji systemowej. Jednym z wniosków jest konieczność zrewidowania starego paradygmatu w ubezpieczeniach społecznych. Nie można szablonów powstałych wiele lat temu przyłożyć do współczesnej rzeczywistości, następnie dziwić się, że nie pasują, i obciążać za to tych, którzy pragną osiągnąć te same cele za pomocą metod dostosowanych do nowej rzeczywistości.Niewydolność starych rozwiązańNieporozumienie pierwsze: czym jest ubezpieczenie społeczne na wypadek starości?Nie jest prawdą - jak sugeruje artykuł - że reforma zlikwiduje ubezpieczenie społeczne. Istotą tych ubezpieczeń jest - z jednej strony - ustawowy przymus uczestnictwa oraz - z drugiej - grupowe organizowanie funduszy finansowych z przeznaczeniem na z góry określone wydarzenia losowe, tutaj starość. Ubezpieczeniowy charakter organizowania tych funduszy przejawia się w tym, że wysokość składek kalkulowana jest tak, aby wyrównać koszty wystąpienia ryzyka w wyznaczonej liczbie ubezpieczonych oraz w określonym czasie trwania ubezpieczenia. Dla uczestnika systemu ubezpieczenie społeczne od starości oznacza, że jego ryzyko socjalne będzie pokryte i że nastąpi wyrównanie między potrzebami pokrycia ryzyk socjalnych wszystkich ubezpieczonych a sumą zebranych środków dla tego pokrycia. Istotą ubezpieczenia społecznego jest więc to, że składek nie kalkuluje się w odniesieniu do indywidualnego ryzyka ubezpieczonych, lecz do ryzyka przeciętnego wyliczonego jako suma wszystkich ryzyk indywidualnych w zbiorowości ubezpieczonych.Zreformowany system emerytalny pozostanie więc w pełnym tego słowa znaczeniu systemem ubezpieczenia społecznego. Obowiązkowa składka będzie oczywiście kalkulowana według ryzyka przeciętnego dla wszystkich ubezpieczonych. Będzie więc wspólnota ryzyka. Utrzymany zostanie obowiązkowy charakter udziału. Istnieć będą rzeczywiste gwarancje i solidarność ubezpieczonych przez - z jednej strony - system "rygli bezpieczeństwa", w którym w razie niepowodzenia inni uczestnicy systemu pomagają pokrzywdzonym (np. mechanizm rachunku rezerwowego, funduszu gwarancyjnego i regwarancji państwa w filarze kapitałowym) oraz - z drugiej strony - emeryturę minimalną i system pomocy społecznej. Zachowany zostanie w pełni publiczny charakter instytucji obsługującej całość składki na wszystkie rodzaje ryzyk (ZUS), a instytucje drugiego filaru (fundusze emerytalne i zarządzające nimi towarzystwa emerytalne) będą publicznie regulowane i nadzorowane przez Urząd Nadzoru nad Funduszami Emerytalnymi. Żadna, powtarzam, żadna z kategorii społecznych i prawnych ubezpieczeń społecznych nie zostanie odrzucona, wbrew temu, co twierdzi artykuł, a częściowy powrót do kapitalizacji składki jest powrotem do źródeł ubezpieczeń społecznych, które długo opierały się na kapitalizacji składek.Co więc się zmieni? Ano coś, czego autor nie chce dostrzec: że w świetle postępującej niewydolności starych rozwiązań, czyli systemu monoubezpieczenia społecznego, prowadzącej do tego, że kategorie, o których pisze autor, stają się wyłącznie papierowe, zostanie nadana im rzeczywista, współczesna treść. Kategorie ubezpieczeń społecznych, o których pisze autor, w szczególności percepcja solidarności i wspólnego ryzyka, nie są w rzeczywistości stosowane w warunkach, w których składki na ubezpieczenie społeczne - w wyniku nieprzejrzystego wymieszania repartycji z redystrybucją - traktuje się jako podatki, a równocześnie występuje silna tendencja do unikania ich płacenia i do przechodzenia na emeryturę najwcześniej jak to możliwe. Publiczny charakter instytucji obsługującej system (ZUS) jest wyparty przez percepcję ZUS jako instytucji państwowej, niesamorządnej i pozbawionej osobowości prawnej. Wreszcie, gwarancje państwa uchodzą - słusznie - za czysto papierowe, w warunkach corocznego w latach 90. manipulowania podstawą wymiaru w związku z tym, że realne świadczenia spadły o 6 proc. w 1990 r. (oczywiście z uzasadnionych przyczyn, ale czego dotyczyła gwarancja?).Tak więc reforma w proponowanym kształcie stwarza warunki do nadania rzeczywistego znaczenia powyższym kategoriom, które - choć związane ze źródłami ubezpieczeń społecznych - w coraz mniejszym stopniu występują w polskim systemie ubezpieczeń społecznych, tak jak dzieje się we wszystkich krajach o monopolu filaru repartycyjnego. Artykuł zupełnie ignoruje, że większość wad obecnego systemu to wady dominacji repartycji w ogóle, a nie wady polskiej odmiany tego systemu.Porównać koszty i korzyściNieporozumienie drugie: korzyści i koszty filaru kapitałowego.Filar kapitałowy przyniesie wyraźne korzyści uczestnikom systemu. Zwiększą się indywidualne oszczędności ludności, zmieni się także ich struktura w kierunku większego udziału oszczędności długookresowych. Oba te czynniki nie mogą nie przyspieszyć wzrostu gospodarczego. Międzynarodowa dywersyfikacja inwestycji funduszy emerytalnych, która z czasem będzie się zwiększać, umożliwi znacznie lepszą kontrolę ryzyka (m.&nbsp;in. dlatego, że makroekonomiczne szoki dotyczą różnych krajów w różnych okresach, a ludność różnych krajów starzeje się w różnym tempie). Długookresowe dane pokazują wyraźnie, że stopa zwrotu - przy obecnym poziomie rozwoju rynków finansowych, jakże różnym od tego, co widzieliśmy pięćdziesiąt, a nawet dwadzieścia lat temu - jest wyższa w filarze kapitałowym niż w filarze repartycyjnym.Artykuł całkowicie pomija te fakty. Koncentruje się natomiast na kosztach filaru kapitałowego. Rzeczywiście, koszty te będą najprawdopodobniej wyższe niż koszty w obecnym systemie ubezpieczenia społecznego. Nasz projekt wymienia wiele kroków, które będą podjęte w celu ich kontroli, przede wszystkim kosztów marketingu i sprzedaży (np. ograniczenie częstotliwości przechodzenia między funduszami, utrzymanie ZUS jako instytucji zbierającej składkę do obu filarów czy zakaz niektórych form akwizycji). Sedno sprawy jednak w porównaniu kosztów i korzyści, a nie w analizie samych kosztów. Dzisiejszy system bankowy w Polsce ma wyższe koszty administracyjne niż miał monobank piętnaście lat temu, ale korzyści w postaci sprawności działania systemu - nikt temu nie zaprzeczy - są o wiele wyższe. W dodatku koszty te - podobnie jak przy funduszach emerytalnych - w dużej części będą kosztami sektora prywatnego nie obciążającymi budżetu, a beneficjentami będą wszyscy obywatele. Ponadto, przytaczane przez autora koszty administracyjne obecnego systemu są sztucznie zaniżone, bo nie uwzględniają kosztów obsługi systemu ponoszonych przez pracodawców.Autor artykułu myli się w szczegółach dotyczących dodatkowych kosztów. Na przykład nie jest prawdą, że towarzystwa emerytalne będą mogły zlecać odpłatnie określone czynności zarządu osobom trzecim - będą one co najwyżej mogły powierzyć wyspecjalizowanemu podmiotowi prowadzenie indywidualnych kont. Nie jest prawdą, że upadłość towarzystwa emerytalnego kosztuje system, ponieważ wszystkie koszty będą pokrywane wyłącznie z majątku towarzystwa. Nie będzie problemem niejasność oferty firm ubezpieczeniowych, gdyż jedynym produktem oferowanym uczestnikom drugiego filaru będzie produkt prosty i jasny: emerytura dożywotnia. Nie jest prawdą, że koszty Urzędu Nadzoru nad Funduszami Emerytalnymi obciążą uczestników systemu - w drugim filarze pokryje je w całości budżet.Świadczenia będą rosłyNieporozumienie trzecie: "drastyczne obniżenie poziomu świadczeń" oraz "sprawiedliwość dla mniejszości społeczeństwa".Świadczenia nie ulegną obniżeniu, wręcz przeciwnie - będą rosły. Obniży się jedynie relacja świadczeń do płac, ale wyniknie to z realnego wzrostu płac, a nie spadku emerytur, które w naszych analizach były waloryzowane w stosunku do cen.Jeżeli chodzi o sprawiedliwość to - w istocie - w ujęciu koncepcji reformy za sprawiedliwe uznajemy wypłacenie takiej wielkości środków emerytalnych, jakie zostały przez jednostkę zgromadzone przez lata sumiennej pracy. Kwestią solidarności społecznej jest natomiast zapewnienie środków do życia tym, którzy z różnych względów nie byli zdolni do zapracowania na własną emeryturę. Wprowadzenie minimalnej emerytury, wypłacanej przez państwo, służyć ma właśnie zaspokojeniu tej potrzeby życia społecznego. To minimum będzie na tyle wysokie, na ile stać będzie społeczeństwo. Pozostawienie części środków najwyżej zarabiającym służyć ma ożywieniu ich aktywności gospodarczej, której efekty przynosić powinny wzrost zamożności całego społeczeństwa przez wzrost liczby miejsc pracy.Co do kwestii "rażąco wysokiego wartościowania ostatniej fazy zatrudnienia", to z przykrością stwierdzić musimy, iż ta część tekstu jest dowodem nieznajomości przez autora kategorii statystycznych i finansowych. Znaczny wzrost wielkości emerytury dla osób, które zdecydują się pracować dłużej, nie jest bowiem wynikiem arbitralnej decyzji państwa, od takich bowiem decyzji zreformowany system będzie wolny, ale wynikiem prostego rachunku:- z dwóch osób o tej samej długości życia z emerytury korzystać będzie dłużej ta, która pracowała krócej, a zatem mniejsza ilość zgromadzonych środków będzie musiała wystarczyć na większą liczbę lat, co w oczywisty sposób wpływa na wielkość otrzymywanych miesięcznie wypłat,- ze względu na naturę procentu składanego nawet ta sama wielkość środków inwestowana przez dłuższy okres przy tej samej stopie procentowej przynosi znacznie większy dochód, tak jak to się dzieje z oszczędnościami bankowymi; osoba, która dłużej powstrzyma się od konsumowania zgromadzonych oszczędności, uzyska po przejściu na emeryturę większą kwotę.Z tych powodów jedyny sprawiedliwy rachunek przyszłych należności emerytalnych, tj. rachunek aktuarialny, musi wartościować późne lata pracy wyżej. To liniowy sposób naliczania świadczeń jest gwałtem na naturze, zmuszającym pracowników do wcześniejszych emerytur wbrew ich woli i wbrew sprawiedliwości. O ekwiwalentności wkładu i zwrotu, której brak zarzuca nam autor opracowania, możemy więc mówić dopiero po powiększeniu zaoszczędzonych środków o dochód, jaki przynoszą dzięki wykorzystaniu ich przez system finansowy.Dalsze rozważania autora o "nowym podziale dóbr" są zatem całkowicie nieuprawnione, mogą natomiast służyć zaostrzeniu antagonizmów wokół reformy, wynikających z niezrozumienia lub nieznajomości jej zasad. Warto byłoby natomiast podkreślić, że tę reformę rzeczywiście robi elita z myślą o problemach, jakie mogą spotkać najuboższych, jeśli kroki zmierzające do zmiany obecnego systemu nie zostaną podjęte w najbliższej przyszłości. Elita poradziłaby sobie zapewne i bez reformy.Bezpieczne funduszeNieporozumienie czwarte: przymus indywidualnego oszczędzania.Argumentacja artykułu prowadzona jest tak, jakby obecny system repartycyjny nie był przymusowy (a przecież jest), a wprowadzenie filaru obowiązkowych funduszy emerytalnych oznaczało wymuszenie ograniczenia konsumpcji. Tymczasem prawda jest taka, że w sferze obowiązkowego filaru ubezpieczeń zmieni się jedynie sposób zarządzania środkami, a nie ich forma czy wielkość. Zarówno składka, jak i sposób jej zbierania nie ulegną przecież zmianie. Istotne jest natomiast to, iż system stworzy motywacje i instrumenty do nadzorowania procesu zarządzania i dysponowania tymi środkami przez ich przyszłych odbiorców, co oznacza zaangażowanie w kontrolowanie ryzyka przyszłych świadczeń szerszych grup społecznych. Nie będzie możliwa utrata zgromadzonych w funduszach emerytalnych środków, gdyż te gwarantować będzie państwo. Zbankrutować natomiast może, tracąc jedynie własne środki, prywatne towarzystwo emerytalne, i to wskutek przekazania własnego kapitału na niedobór wynikający z niższych w porównaniu z innymi funduszami dochodów. Ryzykiem motywującym je do bardziej intensywnych wysiłków objęte są zatem niemal wyłącznie towarzystwa emerytalne, a nie uczestnicy funduszów emerytalnych. Ewentualne straty tych ostatnich polegać mogą jedynie na uzyskaniu średniego, a nie najwyższego zwrotu z zainwestowanych składek. Wypłacalność funduszy gwarantowana będzie przez sponsorowany przez wszystkie towarzystwa fundusz gwarancyjny oraz w ostatecznej instancji przez państwo.Projekt reformy - podkreślam dobitnie - to nie po prostu wprowadzanie przymusu indywidualnego oszczędzania. Projekt nie odrzuca kategorii wspólnoty ryzyka, solidarności, samorządności itd., nadaje im natomiast bardziej nowoczesny wymiar, pozwalający na indywidualne włączenie się do procesu zarządzania środkami. System będzie bardziej bezpieczny dzięki temu, że środki na starość gromadzone będą w co najmniej dwóch instytucjach (ZUS i obowiązkowy fundusz emerytalny) i że możliwa będzie osobista kontrola nad sposobem ich zarządzania.Grozi bankructwo Nieporozumienie piąte: brak konieczności zmian.Dokument przedstawiony przez Biuro Pełnomocnika dotyczy koncepcji zmian w systemie zabezpieczeń społecznych. Pisanie kolejnego dokumentu potwierdzającego niewydolność obecnego systemu byłoby o tyle bezcelowe, że o jego rychłym bankructwie świadczą powszechnie dostępne prognozy demograficzne oraz deficyt ZUS widoczny w kolejnych ustawach budżetowych, sztucznie obniżany - słusznym skądinąd - przesunięciem wypłat zasiłków rodzinnych poza ZUS. W tym kontekście argumenty o niesprawiedliwości i arbitralności obecnego systemu, cytowane przez autora za naszym opracowaniem, wydają się stosunkowo mało istotne. Zarzucając nam nadmierne uleganie "kampanii na temat rzekomej niewydolności i bankructwa ZUS", autor nie proponuje wyliczeń, które wskazywałyby na nieprawdziwość tych argumentów. Tymczasem z całą odpowiedzialnością twierdzimy, że przy obecnych warunkach, aby zbilansować system, bez radykalnej zmiany jego konstrukcji, należałoby podnosić udział wydatków państwowych na emerytury i renty w produkcie krajowym brutto aż do poziomu ok. 22 proc., a składkę na emerytury i renty do ponad 55 proc. funduszu płac. Swojej opinii o możliwości zbilansowania systemu "przez dokonanie istotnych korekt w jego ramach, z uwzględnieniem demograficznej komponenty" autor nie popiera żadnymi przykładami, których, nawiasem mówiąc, bylibyśmy niezmiernie ciekawi. Korzyści filaru kapitałowego dla wzrostu gospodarczego są przez autora całkowicie pomijane. Projekt reformy został poddany ocenie ekspertów, aby usunąć jego ewentualne niedoskonałości, i przedstawić do wdrożenia taki, który zapewni bezpieczną przyszłość milionom odchodzących na emerytury Polaków za pięćdziesiąt, a nie pięć lat.Nie straszyć juntąNieporozumienie szóste: nadużycie przykładu chilijskiego.W swojej krytyce projektu reformy autor sięga po przykład chilijski, oczekując zapewne, iż będzie to ostateczny argument przekreślający zarówno jej sens ekonomiczny, jak i społeczny. Trzeba przyznać, iż w społeczeństwie polskim ze względu na doświadczenia stanu wojennego jest to argument niezwykle silnie oddziałujący na emocje. Warto też pamiętać, że obalenie lewicowego rządu Allende przez prawicową juntę Pinocheta było przez lata wykorzystywane do własnych celów przez propagandę gierkowską. Posługiwanie się nim w celach demagogicznych jest na dodatek o tyle łatwe, że ze względu na położenie geograficzne Chile i niewielkie znaczenie tego państwa dla kontaktów gospodarczych i politycznych Polski wiedza o nim jest, niestety, bardzo mała. Aby ostatecznie skończyć ze straszeniem przyszłych emerytów juntą chilijską, chciałbym przypomnieć autorowi artykułu oraz wszystkim tym, którzy zbyt łatwo po argument ten sięgają, że:- w istocie reformę emerytur w Chile wprowadzono na podstawie prac wąskiej grupy ludzi, początkowo wbrew wojskowym i przy rosnącym poparciu społecznym. Porównywanie tej sytuacji z Polską nie ma jednak sensu, gdyż sytuacja gospodarcza, w jakiej znajdowało się wówczas Chile, była znacznie gorsza niż obecnie w Polsce. Nie zmienia to faktu, że reforma chilijska postrzegana jest pozytywnie przez społeczeństwo tego kraju i że stała się bodźcem do rozwoju systemu finansowego oraz przyspieszenia wzrostu gospodarczego, dając podstawę dla wzrostu zamożności całego społeczeństwa. Statystycznie rzecz biorąc, dochód narodowy na mieszkańca Chile jest, nawiasem mówiąc, prawie 2-krotnie wyższy niż na przeciętnego mieszkańca Polski. Wyższe są także w porównaniu z Polską wskaźniki chilijskiego poziomu wykształcenia i zdrowotności społeczeństwa;- żadne z państw reformujących systemy emerytur, w tym państwa Ameryki Łacińskiej, nie skopiowały systemu chilijskiego, głównie ze względu na istniejące w nich odmienności instytucjonalne i ogólnogospodarcze. W Argentynie, Peru, Kolumbii czy ostatnio w Meksyku reformę wprowadzono w warunkach demokratycznych i z dużymi zmianami w stosunku do pierwowzoru chilijskiego. Wspólnym mianownikiem było jedynie trzymanie się po raz pierwszy zastosowanej w Chile idei wiązania wypłat emerytalnych z indywidualną aktywnością zawodową oraz angażowanie sektora prywatnego do zarządzania środkami emerytalnymi. Reformy podobnego typu - jak podkreślałem wcześniej - wprowadziły już lub rozpoczęły ich wdrażanie nie tylko znacznie bardziej rozwinięte gospodarczo od Polski kraje takie jak Szwajcaria, Holandia, Australia, Singapur, ale także bliskie nam Węgry czy Łotwa. Sądzę, że uczciwe byłoby określanie projektu reformy systemu zabezpieczeń społecznych w Polsce mianem syndromu węgierskiego lub szwajcarskiego. Byłoby to bliższe prawdy, zważywszy, iż zarówno w tych państwach, jak i w Polsce reformy te odbywają się w warunkach demokratycznego państwa prawa, a nie wojskowej dyktatury.Na co nas staćNieporozumienie siódme: problemy okresu przejściowego.Zgadzam się z autorem, że konieczność sfinansowania reformy jest najtrudniejszym jej elementem. Gdyby nie ograniczenia finansowe, które w ujęciu makrogospodarczym przekładają się na ograniczenia budżetowe i równowagę gospodarczą, nasza skłonność do obdarowywania wszystkich zainteresowanych jak najwyższymi świadczeniami byłaby znacznie większa. Faktem jest jednak, że cała koncepcja reformy zbudowana została na bazie tego, na co jako społeczeństwo możemy sobie pozwolić, czyli na ile nas stać. Nie bez znaczenia jest tu moment rozpoczęcia reformy - dzięki korzystnym tendencjom gospodarczym w Polsce (wzrost związany z efektami reform gospodarczych) i na świecie oraz ciągle jeszcze dostępnym zasobom prywatyzacyjnym stać nas przez najbliższe kilka lat na trochę więcej, niż byłoby to możliwe w innych warunkach. Dzięki temu obciążenia, jakim podlegać będzie pokolenie dzisiejszych czterdziesto- i pięćdziesięciolatków będą mniejsze niż te, jakie musieliby ponieść przy braku lub odkładaniu reform, tzn. niska emerytura w przyszłości i obciążenie ich dzieci (czyli pokolenia, które moralnie będzie zobowiązane do pomocy niepracującym rodzicom) podwójnymi kosztami reform. Nie śmiemy twierdzić, że jest to sprawiedliwe, ale po prostu sprawiedliwsze. Nasze poczucie sprawiedliwości wzmacnia fakt, iż racjonalizacja obecnego systemu nie polega na obniżaniu świadczeń, ale przede wszystkim na uszczelnianiu systemu, czyli budowaniu motywacji dla czarnej i szarej strefy gospodarki do ujawniania swoich dochodów i płacenia składek na świadczenia, z których i tak przecież będą w takiej czy innej formie korzystać. Za niesprawiedliwe uważamy bowiem uchylanie się od pełnego ujawniania dochodów i płacenia składek, gdy każdemu przysługuje minimalna emerytura i opieka zdrowotna.Niezbędne ustawyNieporozumienie ósme: aspekty konstytucyjne i polityczne.Realizacja projektu reformy, przez wielu ekspertów ocenianego jako kompetentny i profesjonalny, wymaga uchwalenia przez Sejm 6-7 nowych ustaw i nowelizacji kilkunastu. Wszystkich tych potrzeb jesteśmy świadomi i zarówno my jako autorzy, jak i polskie organa legislacyjne nie ignorują ich. Kalendarz prac, jaki sobie założyliśmy, zakładał przygotowanie najpierw ustawy o wykorzystaniu wpływów z prywatyzacji części mienia Skarbu Państwa w celu wsparcia reformy systemu ubezpieczeń społecznych oraz ustawy o organizacji i funkcjonowaniu funduszy emerytalnych jako tych, które umożliwią stworzenie podstaw materialnych reformy i pozwolą podjąć niezbędne przygotowania zaangażowanym w nie instytucjom, takim jak banki, firmy ubezpieczeniowe, fundusze inwestycyjne, instytucje nadzorcze itd. To dobrze, że Rada Ministrów przyjęła już te projekty ustaw. Inwestycje niezbędne do zarządzania środkami emerytalnymi są kosztowne i najwyższy czas, aby zainteresowane nimi instytucje rozpoczęły przygotowania. Gotowa jest już ustawa o pracowniczych programach emerytalnych. Przygotowuje się ustawę o systemie ubezpieczeń społecznych oraz kilka innych nowelizacji i zmian.Kwestie przystawalności projektu reformy do zasad konstytucyjnych wymagają nowoczesnego spojrzenia na to, czym jest zabezpieczenie społeczne. Jak podkreśliliśmy wcześniej, sposób, w jaki autor opracowania postrzega tradycyjne kategorie ubezpieczenia społecznego, odpowiada nie tyle zasadom prawnym, ile nawykom nabytym podczas propagandy (a nie praktyki!) państwa socjalistycznego w Polsce. Reforma, co należy jeszcze raz podkreślić, zmienia sposób zarządzania składką na ubezpieczenie społeczne, a nie składkę czy jej formę prawną. Wątpliwości autora można porównać z rozważaniem, czy sklep, który został sprywatyzowany i wyposażony w nowoczesne kasy fiskalne, przestał być sklepem i czy zakłóca to umowę sprzedaży w ujęciu kodeksu cywilnego.Zdumiewające wydaje się rozczarowanie autora unikaniem przez obecny rząd wciągania reformy w "przedwyborcze debaty i walki". Gdyby takim debatom poddany był swego czasu program Balcerowicza, to jeszcze do dziś kupowalibyśmy buty na kartki i chleb spod lady. Na szczęście i wówczas, i dziś ekipy rządzące oraz elity polityczne mają dość odpowiedzialności za państwo i jego stan w długim okresie, aby uznać, że reforma jest konieczna i że podlegać powinna najpierw analizie ekonomicznej, a nie politycznym przepychankom. I to jest chyba piękne w "polskim surrealizmie politycznym", że kłócimy się o rzeczy drobne, natomiast w sprawach naprawdę ważnych stać nas na dojrzałość i rozwagę.A propos lewicowości i polityki: czy autor dostrzegł, że obecny system emerytalny zawiera w sobie ukrytą redystrybucję od biednych do bogatych, ponieważ to bogaci jako żyjący dłużej korzystają z "uwspólnienia" ryzyka? Czy autor zauważa, że niebranie pod uwagę składek z wczesnego okresu kariery zawodowej uderza w niżej zarabiających, którzy zazwyczaj mają mniej lat spędzonych w szkole? Czy nie jest zrozumiałe, że każdy rząd wrażliwy na bezzasadność tego typu ukrytej redystrybucji, usiłowałby ją usunąć?Co na świecieNieporozumienie dziewiąte: my a inni.Omawiany artykuł zdaje się traktować kierunek polskich zmian jako idiosynkratyczne dziwactwo. Chociaż polski program reform wynika wyłącznie z polskich uwarunkowań wewnętrznych, nie jest bezzasadne rozejrzenie się wokół siebie.Co dzieje się wokół nas w kwietniu 1997 r.? Oto na Węgrzech, rządzonych przez sojusz zreformowanej Węgierskiej Partii Socjalistycznej oraz Partii Wolnych Demokratów, przedkładany jest właśnie do parlamentu pakiet ustaw wprowadzających nowy wielofilarowy system emerytalny z drugim filarem w postaci powszechnych obowiązkowych, otwartych, konkurujących ze sobą funduszy emerytalnych. Oto w Szwecji jesteśmy w przededniu wprowadzenia systemu emerytalnego, zawierającego także filar kapitałowy, oraz ścisły związek składki i świadczenia w filarze repartycyjnym (w postaci tego, co w naszym projekcie nazwaliśmy "kapitałem uprawnień emerytalnych"). Oto na Łotwie - gdzie system kapitałowych uprawnień emerytalnych działa już pełną parą - wprowadza się filar powszechnych funduszy kapitałowych. Oto w Szwajcarii, Danii, Holandii, Wielkiej Brytanii czy Australii dominują powszechne ubezpieczenia kapitałowe (tj. grupujące co najmniej 70 proc. siły roboczej), a w niektórych wypadkach (Szwajcaria, Australia) obowiązkowe kapitałowe systemy zabezpieczenia na starość. Oto w przynajmniej sześciu krajach Ameryki Łacińskiej działają systemy oparte na przymusowej kapitalizacji całości (Chile) lub części składki. Oto w Stanach Zjednoczonych Doradczy Panel Prezydenta ds. Reformy Ubezpieczeń Społecznych proponuje wprowadzenie systemu trójfilarowego à la rozwiązania latynoamerykańskie...Nie dlatego robimy reformy, ponieważ robią je inni. Powinniśmy jednak dobrze wiedzieć, co i dlaczego robią inni, aby nie powielić cudzych błędów i czerpać z innych doświadczeń tylko to, co wzbogaca nasz program.Komu służą reformyNieporozumienie dziesiąte: cele i beneficjenci reform.Kolejnym przykładem problemów autora omawianego artykułu z podstawowymi kategoriami ekonomicznymi i finansowymi jest zarzut, iż jedyny cel reform jest natury fiskalnej. Oczywiście, że cały wysiłek podejmowany jest po to, aby w przyszłości za emerytury nie płacić głębokim deficytem budżetowym i okradającą nas wszystkich inflacją. Fundusze emerytalne nie będą natomiast źródłem finansowania deficytu, ale źródłem finansowania prywatnych inwestycji i rozwoju gospodarczego. Gromadzone przez fundusze środki będą bowiem za pośrednictwem systemu finansowego, a więc przez kredyt bankowy i hipoteczny, inwestycje w akcje i obligacje, zasilać wzrost gospodarczy. Część tych środków, zgodnie zresztą z normami ostrożnościowymi obowiązującymi w najbardziej rozwiniętych systemach finansowych, będzie inwestowana w rządowe papiery wartościowe jako najbezpieczniejszą formę lokat; cześć będzie też zapewne inwestowana za granicą w celu dywersyfikacji ryzyka. Jest natomiast całkowitą nieprawdą, że fundusze emerytalne będą zobowiązane do inwestowania w dłużne papiery Skarbu Państwa.Nie wiedzieć czemu, do beneficjentów reformy ubezpieczeń w Polsce autor wciągnął także instytucje międzynarodowe, przedstawiane w tonie żądnych krwi bestii. Warto więc przypomnieć, że Polska jest członkiem założycielem tych instytucji, ma w nich swoich przedstawicieli i systematycznie wpłaca statutowe składki na finansowanie ich działalności. Od kiedy mamy w Polsce zrównoważony bilans płatniczy, prawie nie korzystamy z pomocy finansowej tych instytucji, dlatego ich wskazania mają jedynie charakter doradczy, a nie warunkowy. Korzystanie z rad specjalistów Banku Światowego i Międzynarodowego Funduszu Walutowego nie wydaje się zresztą zbytnio nierozważne, jeśli wziąć pod uwagę, iż instytucje te zatrudniają fachowców z całego świata, którzy pracując w różnych krajach, mają unikatową możliwość poznania i wymiany najlepszych doświadczeń gospodarczych krajów, z jakimi się w swojej codziennej pracy stykają.I wreszcie ostatnia uwaga, w imię pamięci nieodżałowanego autora "Bambini di Praga". Instytucje i rozwiązania krytykowane przez autora są tworzone właśnie po to, aby nie było wolnego pola dla oferujących złudzenia aferzystów. Mam nadzieję, że nadchodzi czas przejścia od etapu konieczności polemiki z tymi, którzy wciąż oferują polskim przyszłym emerytom złudzenia dnia wczorajszego, do etapu wspólnej pracy nad zapewnieniem jak najwyższej jakości projektowanych rozwiązań.Autor jest dyrektorem Biura Pełnomocnika Rządu do Spraw Reformy Zabezpieczenia Społecznego [/INST] Z powodu niewydolności obecnego systemu społecznych ubezpieczeń emerytalnych Biuro Pełnomocnika Rządu do spraw Zabezpieczenia Społecznego zdecydowalo się na przygotowanie projektu reformy. Reforma jest konieczna z dwóch powodów-szybkiej zmiany demograficznej w społeczeństwie, w którym pogarsza się proporcja mięszy osobami w wieku emerytalnym a ludmością w wieku produkcyjnym oraz zmiany w poglądach na rolr państwa w dziedzinie transferóe pieniężnych oraz rozwoju technologii umożliwiającą daleko posuniętą indywidualizację rachunków, na które wpłacane są składki. Przygotowany przez Biuro projekt reformy jest odpowiedzią na narastające zagrożenie kompromitacji systemu emerytalnego opartego na zdecydowanej dominacji filaru repartycyjnego. Reforma nie zlikwiduje ubezpieczeń społecznych a instytucje drugiego filaru takie jak fundusze emerytalne i zarządzane nimi towarzystwa emerytalne będą publiczne regulowane i nadzorowane przez Urząd Nadzoru nad Funduszami Emerytalnymi. Filar kapitałowy przyniesie korzyści uczestnikom systemu, ponieważ zwiększą się indywidualne oszczędności ludności oraz zmieni się ich struktura w kierunku większego udziału oszczędności długookresowych. Natomiast koszty filaru kapitałowego będą wyższe niż koszty w obecnym systemie ubezpieczenia społecznego, choć poczynione zostaną kroki aby kontrolować koszty, zwłasza te dotyczące marketingu i sprzedaży. Ponadto świadczenia nie ulegną obniżeniu lecz urosną. Obniży się jedynie relacja świadczeń do płac co wynika jednak z realnego wzrostu płac, ale spadku emerytur. Realizacja projektu reformy wymaga uchwalenia przez Sejm 6-7 nowych ustaw i nowelizacji kilkunastu istniejących. </s>
<s>[INST] Streść podany po dwukropku tekst: POLSKA-UEWkrótce rozmowy o zakupie nieruchomości przez cudzoziemcówCeny istotniejsze niż obawyUnia Europejska nie przyjmie polskiego wniosku o odłożenie swobody zakupu ziemi rolnej przez cudzoziemców 18 lat po przystąpieniu kraju do UE, a terenów pod inwestycje przez 5 lat - powiedzieli nam wczoraj przewodzący obecnie pracom Unii Europejskiej dyplomaci z Finlandii. Ma to nastąpić w czwartek podczas sesji otwierającej negocjacje członkowskie o swobodnym przepływie kapitału.Kraje UE chcą zaapelować do polskiego rządu o podjęcie rozmów na podstawie danych z rynku nieruchomości, a nie uprzedzeń i obaw.Polski rząd uzasadniał prośbę o rekordowo długi okres przejściowy co do zakupu ziemi względami interesu narodowego, obawami społecznymi i różnicą w cenach gruntu w Polsce i UE. Zdaniem rządu, jeśli szybki wzrost gospodarczy w nadchodzących dwóch dekadach utrzyma się, to ceny gruntu w Polsce i krajach UE zrównają się.Bruksela chce wyliczeńZe stanowiska przygotowywanego przez UE na czwartkowe spotkanie wynika jednak, że argumenty te nie przekonały "piętnastki". Kraje UE proszą rząd o zdefiniowanie, czym jest "interes narodowy" i jak pogodzić "obawy społeczne" z dążeniem kraju do integracji z UE.Najwięcej pytań dotyczy sytuacji na polskim rynku nieruchomości: poziomu cen i ich zmian w ostatnich latach, struktury własności, warunków nabywania nieruchomości, istniejących ograniczeń. Nieoficjalnie wiadomo, że w przeciwieństwie m.in. do Czech rząd nie obliczył, jakie są różnice w cenach nieruchomości w Polsce oraz UE i kiedy mogą się one zrównać.Unia chce także jaśniejszego określenia, jakiego typu własność miałaby zostać objęta okresem przejściowym: czy po przystąpieniu Polski do UE jej mieszkańcy mogliby np. kupić bez ograniczeń kamienicę w Opolu czy nie?Zdaniem dyplomatów Unii, polskie stanowisko negocjacyjne odzwierciedla przede wszystkim priorytety polityczne niektórych ugrupowań rządzących, nie jest natomiast wynikiem analizy sytuacji na rynku. Dokument okazał się także w wielu miejscach nieprecyzyjny.Przede wszystkim jednak "piętnastka" chce sprowadzić rozmowy do analizy cen na rynku nieruchomości w Polsce i UE. Podczas przesłuchań w Parlamencie Europejskim komisarz ds. poszerzenia UE, Guenter Verheugen, powiedział, że niemożliwe jest ustanowienie wieloletniego zakazu nabywania ziemi w Polsce i innych krajach kandydackich przez mieszkańców Unii Europejskiej. Jego zdaniem, byłoby to zasadniczym ograniczeniem swobody przepływu kapitału. - Nie można na tę sprawę patrzeć tylko z punktu widzenia obaw historycznych, których jestem świadom. Doświadczenia z b. NRD wskazują, że swoboda zakupu ziemi zasadniczo stymuluje inwestycje zagraniczne. To zaś jest warunkiem, aby różnica między poziomem życia w Polsce i krajach Unii była coraz mniejsza - powiedział komisarz.Biorąc za punkt wyjścia dane o rynku nieruchomości, Polsce nie zawsze byłoby łatwo usprawiedliwić swoje stanowisko. Ceny niektórych nieruchomości są bowiem porównywalne z zachodnimi. Podaż atrakcyjnych obiektów i terenów jest często ograniczona, m.in. z powodu trudnych warunków finansowania inwestycji, słabej infrastruktury transportowej, problemów z ustaleniem własności. Zdaniem dyplomatów UE, to likwidacja tych ograniczeń - a nie samo otwarcie rynku dla mieszkańców Unii Europejskiej - będzie miała większy wpływ na notowania nieruchomości w naszym kraju.Biura w Polsce drogieMiędzynarodowa agencja nieruchomości Jones Lang Wooton podaje, że pod koniec 1998 roku cena zakupu biura o zachodnim standardzie w Warszawie (3086 euro/mkw.) była nieco wyższa niż m.in.: w Brukseli, Hadze, Rotterdamie czy Lyonie. W Madrycie wynosiła ona 4808 euro, w Berlinie 5355, we Frankfurcie 6852, w Paryżu 8167 euro. Rekord bił Londyn: 16 046 euro. W tym czasie za mkw. zakładu przemysłowego trzeba było zapłacić w Warszawie 698 euro, więcej niż m.in.: w Paryżu, Brukseli, Rotterdamie czy Lyonie, choć w Berlinie cena wynosi 794 euro, w Wiedniu - 872, w Londynie zaś - 2172 euro. Koszt wynajmu powierzchni sklepowej w Warszawie (823 euro/rocznie) o prestiżowej lokalizacji także jest porównywalny z dużymi miastami zachodniej Europy. Wysokie ceny takich nieruchomości są także m.in. w Gdańsku, Poznaniu czy Krakowie. W mniejszych miastach Polski ceny są zasadniczo niższe, ale także w UE ceny w małych ośrodkach są często niskie. Jones Lang Wooton zaznacza przy tym, że stawki w ostatnich latach spadają i zapewne będzie tak nadal. Teza o wzroście cen w tym przypadku jest więc trudna do obronienia.W małych miejscowościach taniejNie zawsze potwierdza się ona także w przypadku nieruchomości na potrzeby mieszkalne. Ceny mieszkań w Polsce w ostatnich kilku latach wszędzie wzrosły, przy czym najbardziej w Warszawie i kilku innych największych miastach (Gdańsk, Kraków, Poznań). W tych ośrodkach ceny mieszkań rosną szybciej niż wskaźnik inflacji, a w mniejszych - tak jak inflacja lub wolniej. Ceny domów w ostatnich dwóch, trzech latach w największych miastach ustabilizowały się, ale przedtem rosły. W małych miejscowościach wykazują tendencję spadkową. Działki budowlane najbardziej podrożały w Warszawie - w biurach handlujących nieruchomościami szacują, że w ciągu ostatnich 4 lat o 100 proc. W innych miastach wzrost cen jest znacznie mniejszy - o 30 do 40 proc.Ceny terenów rekreacyjnych są również mocno zróżnicowane. Przy granicy zachodniej poszły w ostatnich latach w górę (po uwzględnieniu inflacji), w mniejszych - nie zmieniają się realnie, a nawet nominalnie. Tereny rolne podrożały szczególnie w rejonie Warszawy - w ciągu czterech lat o ok. 400 proc., z uwagi na możliwość tzw. odrolnienia, czyli wyłączenia z produkcji. W innych rejonach ceny są raczej stałe i stosunkowo niskie.W tym czasie jednak także w UE ceny nieruchomości nieraz bardzo szybko rosły. Jak podaje Europejska Federacja Hipoteczna (EMF), jeśli uznać poziom cen domów i mieszkań za 100 w 1990 r., to wskaźnik ten w br. wyniósłby w Belgii - 172, w Danii - 147, w Hiszpanii - 137, we Francji - 109, w Irlandii - 207, w Holandii - 196, w Portugalii - 130, w Szwecji - 110, a w Wielkiej Brytanii - 124. Dane te pokazują także, że słabiej rozwinięte kraje UE nie doganiają pod względem cen państw najbogatszych.Warszawa prawie jak zachódZnaczące różnice pozostają między cenami nieruchomości mieszkalnych w Polsce i UE. W Brukseli, gdzie - jak twierdzi międzynarodowa agencja nieruchomości DTZ Debenham Winsinger - ceny są nieco wyższe niż średnia zachodnioeuropejska (choć w Paryżu i Londynie są dużo wyższe), metr kwadratowy nowego mieszkania w dobrej dzielnicy kosztuje 1 tys. - 1,5 tys. euro, a mieszkań używanych 700-1200 euro. Znacznie niższe są jednak ceny w prowincjonalnych miastach Belgii czy we Francji. W Warszawie ceny mieszkań wystawionych do sprzedaży we wrześniu tego roku wahają się od 700 do 1,1 tys. euro za mkw., w Łodzi - 300 do 500 euro za mkw., w Katowicach - 285 do 520 tys. euro za mkw., w Lublinie - od 380 do 480 euro za mkw., w Poznaniu - od 450 do 780 euro za mkw., w Gdańsku - od 400 do 700 euro za mkw., we Wrocławiu od 470 do 700 euro za mkw.Za metr kw. działki pod budowę domu w Brukseli lub okolicach trzeba zapłacić od 240 do 1,5 tys. euro, przy czym w prestiżowej miejscowości Tervuren (porównywalne z podwarszawskim Konstancinem) - 1-1,5 tys. euro. O ile jednak przy kupnie domu za mkw. w Brukseli trzeba płacić ok. 1,2 tys euro, to w małej belgijskiej miejscowości ceny spadają do 300 euro. Za działki budowlane sprzedający żądają obecnie w Warszawie od 23 do 360 euro za mkw., w Katowicach i miejscowościach sąsiednich od 4,8 do 24 euro mkw., w Łodzi od 2,5 do 28 euro za mkw., w Gdańsku od 16 do 130 euro za mkw.Ile za grunty orneNawet w małej powierzchniowo Belgii bardzo zróżnicowane są ceny gruntów rolnych. W Ardenach zapłaci się nawet mniej, niż 5 tys. euro/ha, w pozostałej części Walonii 7,5-10 tys. euro zaś w znacznie bardziej dynamicznej gospodarczo Flandrii - nawet do 20 tys. W Belgii nie ma jednak miejsca, gdzie w pobliżu nie znajdowałaby się autostrada. W odludnych częściach francuskiej Owernii czy hiszpańskiej Kastylii ha ziemi można kupić nawet za niespełna tysiąc euro.Agencja Własności Rolnej Skarbu Państwa sprzedawała w 1998 r. ziemię rolną w województwach: warszawskim (w przeliczeniu) po 20,5 tys. euro/ha, katowickim po 2,3 tys. euro/ha, krakowskim 2,2 tys. euro/ha, tarnobrzeskim 280 euro/ha, chełmskim 310 euro, krośnieńskim 330 euro/ha. Rolnicy sprzedawali w ubiegłym roku ziemie w województwach: krakowskim po 2,5 tys. euro/ha, słupskim 620 euro za ha, olsztyńskim 570 euro/ha.Jędrzej Bielecki z Brukseli, Anna Sielanko [/INST] Unia Europejska odrzuciła polski wniosek o wydłużenie okresu przejściowego na wprowadzenie zmian w zakresie zakupu przez cudzoziemców ziemi rolnej i terenów pod inwestycje. Unia uważa, że polskie stanowisko wynika z polityki ugrupowań rządzących, nie z analizy sytuacji na rynku nieruchomości. Domaga się dokładnych wyjaśnień i chce rozmawiać o cenach na rynkach w Polsce i UE. Unia nie zgadza się na zakaz nabywania ziemi w Polsce, ponieważ ogranicza on swobodny przepływ kapitału i rozwój inwestycji zagranicznych. Analiza rynku dowodzi, że podaż atrakcyjnych obiektów w Polsce ograniczają słaba infranstruktura i trudności z ustaleniem własności. To wpływa na notowania polskich nieruchomości bardziej niż otwarcie rynku dla mieszkańców Unii. Okazuje się, że cena powierzchni biurowej w Warszawie jest wyższa niż w niektórych miastach europejskich. Koszty wynajmu zakładu przemysłowego czy powierzchni sklepowej w dobrej lokalizacji w Warszawie również są porównywalne z dużymi miastami w Europie. W małych miejscowościach w Polsce jest taniej, podobnie jest w całej Europie. Ceny mieszkań w Polsce wzrosły wszędzie, najbardziej w stolicy i kilku większych miastach. Ceny domów w dużych miastach ustabilizowały się, w mniejszych - spadają. Działki budowlane najbardziej podrożały w Warszawie. Zróżnicowane są ceny terenów rekreacyjnych. Tereny rolne, ze względu na możliwość odrolnienia, podrożały w okolicach Warszawy. Ceny nieruchomości mieszkalnych w Polsce i w Unii różnią się. W Brukseli metr kwadratowy nowego mieszkania kosztuje do 1,5 tysiąca euro, w Warszawie do 1,1 tysiąca, w Łodzi do 500 euro. W Warszawie znacznie mniej niż w Brukseli trzeba zapłacić za działkę pod budowę domu. W Belgii ceny gruntów rolnych są bardzo zróżnicowane, chociaż z każdego miejsca jest blisko do autostrady. </s>
<s>[INST] Streść podany po dwukropku tekst: Nowe technologieTelekomy ograniczają inwestycjeSpada sprzedaż producentów sprzętuFirmy telekomunikacyjne na całym świecie starają się odzyskać zachwianą w latach 1999-2000 równowagę finansową. Jedną z metod jest ograniczanie inwestycji. W efekcie już drugi rok spada sprzedaż sprzętu telekomunikacyjnego.Łączna globalna sprzedaż Alcatela, Ericssona, Lucenta, Nokii, Nortelu, Motoroli, Siemensa i wielu innych producentów sprzętu telekomunikacyjnego była w ubiegłym roku - według szacunków banku inwestycyjnego Morgan Stanley - o 1 proc. niższa niż w 2001 r. i wyniosła 233,3 mld USD. W tym roku Morgan Stanley oczekuje spadku wydatków inwestycyjnych telekomów o kolejne 18 proc. do 190,4 mld USD. Tylko w Europie i Japonii rynek ma być względnie stabilny - spadki nakładów inwestycyjnych wyniosą 2 proc. - w pozostałych regionach inwestycje skurczą się o 22 do 36 proc.Według analityków Morgan Stanley, kolejne lata także przyniosą ograniczenia inwestycji, ale będą one już mniejsze, w tym o 5 proc. w 2003 r.Równie pesymistycznie na rynek sprzętu telekomunikacyjnego patrzą analitycy JP Morgan. Ich zdaniem, tegoroczne inwestycje operatorów komórkowych w infrastrukturę spadną o 13 proc., w 2003 r. o dalsze 5 proc. Analitycy Deutsche Banku szacują, że operatorzy komórkowi zmniejszą w tym roku inwestycje infrastrukturalne o 11 proc., ale w 2003 r. wzrosną one o 11 proc. Można szacować, że operatorzy komórkowi wydają co czwartego dolara inwestowanego w sieć przez telekomy.Wielkie długi do spłaceniaKońcówka lat 90. i rok 2000 przyniosły radykalny wzrost inwestycji w telekomunikacji. Pojawiały się nowe firmy telekomunikacyjne, które po zdobyciu pieniędzy od inwestorów czy to przez emisję akcji, czy to sprzedając obligacje lub zaciągając dług w bankach przystępowały do budowy sieci. Dziś po wielu operatorach alternatywnych pozostały niespłacone długi i sporo nikomu dziś niepotrzebnej infrastruktury, którą można kupić za stosunkowo małe pieniądze.W końcu poprzedniego stulecia także operatorzy narodowi intensywnie modernizowali swoje sieci. Kulminacja wydatków przypadła na 2000 r., gdy w Europie sprzedawano licencje na telefonię komórkową trzeciej generacji. Telekomy śmiało oferowały wielkie kwoty za licencje w Wielkiej Brytanii i Niemczech. Potem przyszło opamiętanie, ale i tak w Europie na licencje UMTS wydano ponad 100 mld USD.W międzyczasie zadłużenie firm telekomunikacyjnych niebezpiecznie wzrosło. Dług France Telecom sięgał 65 mld EUR. Równie wysokie było zadłużenie Deutsche Telekom. Wierzytelności mniejszych operatorów takich jak holenderski KPN były co prawda niższe, ale stanowczo za wysokie jak na możliwości finansowe tych firm. Operatorzy narodowi podjęli próby zmniejszenia długu. Ci, którzy mogli, sprzedawali akcje nowych emisji lub wprowadzali na giełdy swe działy telefonii komórkowej. Inni wyprzedawali budynki i majątek nie związany z główną działalnością. Wszyscy ograniczali inwestycje.Wzrost liczby operatorów, a także coraz mocniejsza pozycja regulatorów rynku przyczyniły się do obniżki cen usług telekomunikacyjnych. W wyniku zajadłej wojny o klienta ceny niektórych usług, np. związanych z przesyłem danych, spadły poniżej kosztów i nie gwarantują zwrotu z inwestycji.Tniemy inwestycjeW ostatnich dniach Deutsche Telekom, największa firma telekomunikacyjna w Europie oświadczyła, że zmniejszy tegoroczne inwestycje związane z budową sieci o 10 proc. do 9 mld EUR. France Telecom przedstawiając wyniki za 2001 r. oświadczył, że utrzyma w tym roku inwestycje na poziomie z 2001 r. O zmniejszeniu planów inwestycyjnych poinformował też mmo2, kontrolowany przez British Telecom piąty co do wielkości operator telefonii komórkowej w Europie, a także Vodafone i China Mobile, najwięksi światowi operatorzy komórkowi. Hiszpańska Telefonica, która w ub.r. na inwestycje wydała 8,4 mld EUR (o 7,9 proc. mniej niż w 2000 r.) zapowiedziała zmniejszenie wydatków także w tym roku.Także nasze firmy telekomunikacyjne tną inwestycje. W ub.r. Telekomunikacja Polska SA zainwestowała 4,8 mld zł, o 2,5 proc. mniej niż w 2000 r. Tegoroczne inwestycje TP SA szacuje na 4,3 mld zł. Wydatki inwestycyjne mocno zredukowała ocierająca się o bankructwo Netia, największy alternatywny operator w Polsce. Telefonia Dialog, drugi co do wielkości operator alternatywny w ub.r. zainwestował 562 mln zł, o 10 proc. mniej niż planował. W tym roku chce wydać 500 mln zł.Spośród sieci telefonii komórkowej wzrost wydatków inwestycyjnych w tym roku zapowiada kontrolowany przez TP SA i France Telecom PTK Centertel oraz Polkomtel. Centertel, który w 2001 r. zainwestował w sieć 1,3 mld zł, w tym roku chce wydać kolejne 1,4 mld zł. Polkomtel, który w ub.r. wydał na inwestycje 938,5 mln zł, o 22 proc. mniej niż planował, w 2002 r. gotów jest zainwestować 1 mld zł. Stabilizację inwestycji na poziomie 2001 r. zapowiada Polska Telefonia Cyfrowa, największy polski operator komórkowy. Firma w 2001 r. zainwestowała 1,14 mld zł, o 20 proc. mniej niż rok wcześniej.Według analityków Deutsche Banku, typowy operator komórkowy ok. 60 proc. pieniędzy przeznaczonych na inwestycje wydaje na rozbudowę sieci. Reszta to wydatki m.in. na technologie informatyczne, a także na centra obsługi klientów.Oszczędności dziś, a jutroSzukając oszczędności operatorzy telefonii stacjonarnej ograniczają inwestycje w sieć, koncentrując się na jej lepszym wykorzystaniu. W ocenie analityków ING Barings, planowane przez TP SA ograniczenie nakładów na sieć krótkoterminowo przyniesie pozytywne efekty, ale w dłuższej perspektywie odbije się na jakości usługi i możliwości oferowania klientom nowych rozwiązań. Inaczej rzecz ujmując, za kilka lat TP SA z przyczyn technicznych nie będzie w stanie sprzedać swoim abonentom takich nowoczesnych usług, na które będzie popyt. Co wtedy zrobi klient? Zapewne poszuka alternatywnego dostawcy.Już dziś wielu abonentów TP SA "z przyczyn technicznych" nie może korzystać z szybkiego dostępu do Internetu, czy to w technologii SDI, czy ADSL. W tej sytuacji ci, którzy mogą wybierać dostawców, decydują się albo na dostęp do Internetu za pomocą sieci telewizji kablowych, albo poprzez radiodostęp.Niższe ratingiNajwięksi producenci sprzętu telekomunikacyjnego, za wyjątkiem Nokii, dość pesymistycznie patrzą na ten rok. Ericsson spodziewa się ok. 10 proc. spadku sprzedaży sprzętu do budowy sieci. Motorola sądzi, że rynek sprzętu dla telefonii komórkowej skurczy się w tym roku o 4 proc. Jedynie Nokia jest optymistyczna i uważa, że w tym roku zwiększy sprzedaż sprzętu o 15 proc. W ocenie Ericssona dopiero 2003 r. przyniesie 10-proc. wzrost sprzedaży infrastruktury komórkowej.Pesymistyczna sytuacja na rynku zbytu oraz związane z nią spadki wyników, a często wielkie straty producentów sprzętu sprawiły, że do akcji weszły agencje ratingowe i zaczęły znów obniżać oceny wiarygodności producentów sprzętu telekomunikacyjnego. 13 marca był pechowy dla Nortel Networks. Agencja Moody's zmniejszyła rating spółki z Baa2 do Baa3 z możliwością dalszego obniżenia. W ocenie agencji, niepokojące jest m.in. to, że producenci sprzętu, w tym Nortel, aby zdobyć kontrakt, nadal decydują się na jego finansowanie. W ub.r. w wyniku bankructw odbiorców sprzętu wielu producentów musiało spisać sprzedany na kredyt sprzęt w straty.22 marca Moody's obniżył z Ba3 do B2 rating Lucent Technologies. Kilka dni wcześniej inna agencja ratingowa - S&P - obniżyła ocenę wiarygodności Lucenta z BB- do B+.Tomasz Świderek [/INST] Końcówka lat 90. i rok 2000 przyniosły radykalny wzrost inwestycji w telekomunikacji. Operatorzy narodowi intensywnie modernizowali swoje sieci. Pojawiały się nowe firmy telekomunikacyjne, które przystępowały do budowy swoich sieci. W międzyczasie zadłużenie firm telekomunikacyjnych niebezpiecznie wzrosło. Wzrost liczby operatorów, a także coraz mocniejsza pozycja regulatorów rynku przyczyniły się do obniżki cen usług telekomunikacyjnych. W wyniku wojny o klienta ceny niektórych usług spadły poniżej kosztów i nie gwarantują zwrotu z inwestycji.Obecnie firmy telekomunikacyjne na całym świecie starają się odzyskać zachwianą równowagę finansową. Jedną z metod zmniejszenia długu jest ograniczanie inwestycji, w tym nakładów na rozbudowę sieci. Wydatki inwestycyjne zredukowały m.in. nasze firmy telekomunikacyjne: TP SA, Netia, Telefonia Dialog i Polska Telefonia Cyfrowa. W ocenie analityków ING Barings planowane przez TP SA ograniczenie nakładów na sieć krótkoterminowo przyniesie pozytywne efekty, ale w dłuższej perspektywie odbije się na jakości usługi i możliwości oferowania klientom nowych rozwiązań, co w wielu wypadkach doprowadzi do utraty klientów na rzecz alternatywnych dostawców. Cięcie inwestycji wpływa na obniżenie sprzedaży sprzętu telekomunikacyjnego. Pesymistyczna sytuacja na rynku zbytu oraz związane z nią spadki wyników, a często wielkie straty producentów sprzętu sprawiły, że agencje ratingowe zaczęły obniżać oceny wiarygodności producentów sprzętu telekomunikacyjnego. W ocenie agencji niepokojące jest m.in. to, że producenci sprzętu, aby zdobyć kontrakt, decydują się na sprzedaż sprzętu na kredyt. </s>
<s>[INST] Streść podany po dwukropku tekst: MEDIANieoczekiwana koalicja AWS - PSL - SLDKomentarz: Radiowa transakcjaNowy prezes Polskiego RadiaLudowiec Ryszard Miazek został nowym prezesem publicznego radia. Zmian w zarządzie dokonano głosami ośmiu członków rady nadzorczej związanych z AWS, PSL i SLD. Tylko przewodniczący rady Andrzej Długosz (związany z UW) sprzeciwił się tej zmianie.- Jeżeli ktoś z AWS powie mi teraz, że w mediach rządzi koalicja SLD - PSL - UW, to będę mu się śmiał w twarz - mówił tuż po głosowaniu kompletnie zaskoczony Andrzej Długosz.Rada zdecydowała się we wtorek wieczorem przyjąć dymisję dwóch ludowców w zarządzie PR: prezesa Stanisława Popiołka i Henryka Cicheckiego. Ich miejsce zajęli Ryszard Miazek (prezes telewizji publicznej w latach 1996 - 1998, redaktor naczelny "Zielonego Sztandaru") oraz wysoki rangą działacz PSL Stanisław Kolbusz.Zmian we władzach publicznego radia spodziewano się od wielu tygodni, ale AWS i UW skutecznie je dotąd blokowały. Ludowcy chcieli wymienić swoich przedstawicieli po incydencie z początków października ubiegłego roku. Wtedy to jeden z dyrektorów PR opisał w liście do prezesa Popiołka, jak skutecznie wzmacniana jest obecność ludowców na antenie stacji. We wtorek na kolejnym już posiedzeniu rady nadzorczej w tej sprawie AWS nieoczekiwanie zmieniła zdanie i głosowała razem z SLD i PSL.AWS: to nasz pierwszy ukłon- Jak Kali ukraść krowę, to dobrze, jak Kalemu ukraść krowę, to źle - tak skomentował krytyczne opinie UW o decyzji rady nadzorczej sekretarz Klubu AWS Andrzej Szkaradek. Jego zdaniem prawica dotąd tylko traciła na pozostawaniu w opozycji, bo - w przeciwieństwie do swojego rządowego koalicjanta - nie miała żadnego wpływu na media publiczne. - To nasz pierwszy ukłon w stronę ludowców. Chcemy, by wszystkie ugrupowania miały wpływ na to, co się dzieje w mediach - wyjaśnia Szkaradek. Wspólnego głosowania z SLD nie traktuje jako porażki prawicy, która dotąd głośno odżegnywała się od takich sojuszy. - Porażką jest brak współpracy z UW - twierdzi sekretarz Klubu Akcji.Wspólne głosowanie przedstawicieli AWS i SLD "ani zmartwiło, ani ucieszyło" rzecznika Klubu SLD Andrzeja Urbańczyka. Czy to początek współpracy prawicy z lewicą? - Nie widzę w tym nic złego. Skoro członkowie rady nadzorczej współpracują ze sobą, nie bacząc na interesy polityczne, to dowód na to, że dochodzi do odpolitycznienia mediów publicznych - ocenia Urbańczyk.Marek Sawicki, wiceprezes PSL, również utrzymuje, że nominacji Miazka nie należy traktować jako decyzji politycznej. - Tu układy polityczne nie miały znaczenia - mówi. Jego zdaniem nowy prezes PR nie jest osobą zaangażowaną politycznie, ale dobrym fachowcem i menedżerem. - Sądzę, że właśnie dlatego zaakceptowała go AWS, pamiętając, iżto właśnie Miazek wyprowadził TVP z bardzo trudnej sytuacji - uważa lider PSL.Tymczasem prawicowy członek Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji Jarosław Sellin nie ukrywa, że z jego punktu widzenia nie ma różnicy między byłym prezesem a obecnym. - Poprzedni prezes oficjalnie przecież akceptował polityczne nominacje na stanowiska w Polskim Radiu. Nie przypuszczam, by obecny prezes prowadził inną politykę - mówi.Nowy sojusz?Niektórzy działacze prawicy liczą na to, że wtorkowe głosowanie będzie pierwszym krokiem do rozbicia sojuszu medialnego SLD, PSL i UW. - Skłócenie tego frontu jest dla nas korzystne - mówi polityk AWS. Czy jednak koalicja z ludowcami i postkomunistami może być trwała? - PSL nigdy nie ukrywało, że w wielu kwestiach programowych bardzo mu blisko do AWS. Cieszyłbym się także, gdyby Akcja zaakceptowała ewentualny sojusz z SLD. PSL jest partią środka i chętnie będzie współpracować z obiema stronami - zapewnia Marek Sawicki.Jednak zdaniem niektórych obserwatorów głosowanie rady nadzorczej może jeszcze bardziej scementować dotychczasowy układ panujący w mediach. - Unia przez wiele tygodni dzielnie trzymała się w radiu razem z nami. A teraz pokazaliśmy im figę - martwi się jeden z prawicowych polityków. Podobny pogląd wyraża Jerzy Wierchowicz, szef Klubu UW: - AWS dowiodła, że jest niewiarygodna.- Nie ma sensu płakać za Unią, bo gorzej z nią już być nie mogło. Nigdy nie troszczyła się o nasz interes, zawsze o własny, a my tylko na tym traciliśmy - odpowiada na to inny polityk prawicy. - Akcja jest uczciwsza choćby dlatego, że jako ugrupowanie niczego w radiu nie zyskała. Unia też nic nie straciła, a przy okazji załatwiliśmy ważną dla państwa sprawę: zgodę na powołanie szefa Instytutu Pamięci Narodowej.Według nieoficjalnych informacji, właśnie obiecane poparcie ludowców dla nowego kandydata na prezesa Instytutu Pamięci Narodowej Andrzeja Chwalby (prorektora Uniwersytetu Jagiellońskiego) było ceną za wejście AWS w układ z ugrupowaniami wywodzącymi się z dawnego systemu. - Ale czy można wierzyć ludowcom? - drwi jeden z polityków prawicy, przeciwny takim sojuszom. - Popierając Miazka, wygłupiliśmy się niemiłosiernie. Mam tylko cichą nadzieję, że nie skompromitujemy się drugi raz, gdy ludowcy zapomną o naszym układzie podczas głosowania na szefa IPN. LUZ, M.D.Z.Od powołania koalicji z UW w 1997 roku AWS zabiegała o zlikwidowanie monopolu ludowców i SLD w mediach publicznych. Już w umowie koalicyjnej AWS i UW zapisały, że "wolne, rzetelne i bezstronne media publiczne są gwarantem rozwoju demokracji". Koalicja zapowiedziała zmianę formuły Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji oraz przekształcenia Telewizji Polskiej i Polskiego Radia w "instytucje prawdziwie publiczne i obiektywne". W tym celu miała zostać przeprowadzona "konieczna nowelizacja" ustawy o radiofonii i telewizji.Unia wybrała jednak współpracę z SLD, dzięki której rekomendowane przez nią osoby (m.in. Juliusz Braun w Krajowej Radzie, Walter Chełstowski w TVP, Eugeniusz Smolar w PR) weszły w skład władz instytucji medialnych. Po kilku kryzysach koalicyjnych AWS udało się nakłonić UW do podpisania w październiku ubiegłego roku. aneksu do umowy koalicyjnej, w którym znalazła się m.in. zapowiedź "podjęcia skutecznych działań służących budowie wolnych, rzetelnych i bezstronnych mediów w sposób określony w umowie koalicyjnej". Aneks nie doprowadził jednak do żadnych zmian we władzach publicznych mediów.KOMENTARZRadiowa transakcjaJedną z nielicznych instytucji, cieszących się dużym zaufaniem społecznym, jest Polskie Radio. Udało mu się nie tylko utrzymać dominującą pozycję na konkurencyjnym rynku mediów, ale również autorytet związany z szanowaną i cenioną ofertą programową. Instytucja o tak dobrej reputacji nie powinna być poddawana niejasnym partyjnym rozgrywkom albo być przedmiotem politycznych transakcji. Za mało jest instytucji obdarzonych autorytetem, by nadwyrężać je przez tego typu zachowania.Wczorajsza decyzja rady nadzorczej Polskiego Radia o wymianie dwóch członków zarządu na dwóch innych daje podstawy do przypuszczeń, że kryją się za nią niekoniecznie względy merytoryczne. Odwołanie - bez podania powodów - prezesa oraz członka zarządu instytucji zaufania publicznego, zarazem spółki prawa handlowego, i powołanie na ich miejsce redaktora naczelnego PSL-owskiego "Zielonego Sztandaru" oraz partyjnego urzędnika pozostawia wątpliwości. Nawet jeśli prezes sam podał się do dymisji, jej przyczyny powinny być chociaż podane do publicznej wiadomości. W przeciwnym razie nie uniknie się pytań, czy jest to dymisja merytoryczna czy polityczna.Bożena Wawrzewska [/INST] Jedną z nielicznych instytucji cieszących się dużym zaufaniem społecznym jest Polskie Radio. Wczorajsza decyzja o wymianie dwóch członków zarządu, w tym prezesa Polskiego Radia, ma znamiona decyzji politycznej, co może rzucić cień na czystość rozgrywek między partiami, na których i tak najwięcej ucierpi reputacja samego radia. Zmian we władzach publicznego radia spodziewano się od wielu tygodni, ale AWS i UW skutecznie je dotąd blokowały. Ludowcy chcieli wymienić swoich przedstawicieli po incydencie z początków października ubiegłego roku, co im się udało, a co oburzyło UW, która liczyła, że z poparciem swojego koalicjanta AWS uda jej się obsadzić te stanowiska swoimi politykami. </s>
<s>[INST] Streść podany po dwukropku tekst: Spółka Maja otwiera centrum usługowe przy KL AuschwitzTuryści poza strefąRobotnicy kończą budowę parkingu dla 50 autobusów i 150 samochodów osobowych. W pobliskim pawilonie ma być wszystko, czego potrzebuje turysta przyjeżdżający do Oświęcimia: sklep spożywczy, stoiska z pamiątkami i wydawnictwami, kwiaciarnia, apteka, filie poczty i banku.FOT. RAFAŁ KLIMKIEWICZJERZY SADECKI- Zapraszam pana na siódmy września. O dwunastej. Na uroczyste otwarcie naszego centrum usługowo-parkingowego - Janusz Marszałek, prezes i współwłaściciel spółki Maja, jest zadowolony, pewny swego. Jak sportowiec, który po długim biegu przerwał taśmę mety i czeka na dekorację medalem.- Otwarcie? Bez zezwolenia wojewody na prowadzenie działalności gospodarczej? - pytam zdumiony.- Nie ma sprawy, wszystko będzie legalnie, jak trzeba - uśmiecha się szeroko prezes Marszałek. - Otwieram tylko tę część, która jest poza strefą ochronną KL Auschwitz. Tam pozwolenia nie potrzebuję. Resztę uruchomię później, jak będzie inny wojewoda, może lepszy? - mówi. Przypomina o ok. 120 nowych miejscach pracy, jakie inwestycja daje miastu, w którym jest spore bezrobocie. Czy to się nie liczy?Newralgiczna topografiaW inwestycji tej bardzo ważna jest topografia. Może nawet najważniejsza. Należące do spółki Maja 25 tysięcy metrów kwadratowych - odkupione przed laty od miasta tereny, wówczas zaniedbane i zabudowane ruderami - znajdują się po drugiej stronie drogi przylegającej do dawnego hitlerowskiego obozu koncentracyjnego KL Auschwitz, niedaleko obozowej bramy z napisem "Arbeit Macht Frei". To sąsiedztwo już raz - w 1996 roku - sprawiło, że o inwestycji Mai rozpisywała się prasa międzynarodowa, bardzo ostro protestowały organizacje żydowskie i kombatanckie. Wszystko przez to, że planowane przez Marszałka centrum handlowe okrzyknięto "supermarketem Auschwitz", który uwłacza pamięci pomordowanych. Prezydent Kwaśniewski oświadczył wtedy, że "budowa supermarketu w pobliżu miejsca zagłady Żydów jest niewłaściwa, niezależnie od sytuacji prawnej inwestycji", a ówczesne władze państwowe wstrzymały budowę, narażając inwestora na straty.Po tych doświadczeniach Janusz Marszałek zmienił swoje plany i na tym newralgicznym terenie postanowił zbudować kompleks parkingowy i usługowo-handlowy, przeznaczony do obsługi osób przyjeżdżających do Państwowego Muzeum Auschwitz-Birkenau. W 1998 roku uzyskał pozwolenie na budowę.Topografia tego miejsca nabrała dodatkowego znaczenia, gdy ustawa z 7 maja 1999 r. o ochronie terenów byłych hitlerowskich obozów zagłady wprowadziła wokół Auschwitz strefę ochronną do stu metrów. W strefie tej obowiązują specjalne zasady zachowania się i inwestowania. Nie wystarczy mieć tu pozwolenia na budowę, należy uzyskać też zgodę wojewody na prowadzenie działalności gospodarczej. Część terenu należącego do spółki Maja znalazła się w strefie ochronnej.Granica przez halęWyłożony starannie kolorową kostką parking dla 50 autobusów i 150 samochodów osobowych już jest niemal gotowy. Dobiegają końca prace wykończeniowe w eleganckim, parterowym pawilonie handlowo-usługowym o powierzchni 1500 metrów kwadratowych. Ma tam być wszystko, co niezbędne dla turysty, m.in. sklep spożywczy, stoiska z pamiątkami i wydawnictwami, kwiaciarnia, apteka, filie poczty i banku. Janusz Marszałek z satysfakcją pokazuje też nowocześnie urządzone toalety i łazienki.Większa część pawilonu znajduje się poza strefą ochronną. - O, tu przebiega granica - pokazuje Janusz Marszałek, gdy wchodzimy do hali handlowo-usługowej. Po prawej jest strefa, po lewej już nie. - Tę lewą stronę będziemy na razie urządzać. Tam jest też całe zaplecze sanitarne.Kolejnym obiektem nowego centrum Mai jest pawilon gastronomiczny z restauracją i barem szybkiej obsługi o powierzchni 750 metrów kwadratowych. W całości znajduje się na terenie strefy ochronnej, ale prace budowlane jeszcze trochę potrwają i na 7 września nie będzie gotowy.W strefie pozostało też sporo wolnego terenu i dwie stare hale, które mogą być wykorzystane w przyszłości - na razie będą przysłonięte, aby nie szpeciły.Jak brak zgody, to bez zgodyO zgodę na prowadzenie działalności gospodarczej w strefie spółka Maja już raz występowała, ale wojewoda małopolski Ryszard Masłowski wydał decyzję odmowną. Uznał, że istniejące po drugiej stronie drogi, na terenie obozu-muzeum parkingi, placówki usługowe i handlowe oraz gastronomiczne "zaspokajają niezbędne potrzeby w zakresie obsługi osób odwiedzających". Dlatego niecelowe jest organizowanie w sąsiedztwie przez Maję nowych parkingów i części handlowo-usługowej.- Ustawa bardzo wyraźnie podkreśla, że na terenie strefy ochronnej i pomnika Pamięci może być prowadzona tylko taka działalność, która zabezpiecza w stopniu niezbędnym obsługę ruchu turystycznego. Nie może więc powstawać tam nic poza tym, co niezbędne - tłumaczył wówczas decyzję wojewody jego rzecznik prasowy Artur Paszko.Jednak minister spraw wewnętrznych i administracji w lipcu 2000 r. uchylił odmowną decyzję wojewody małopolskiego i polecił mu, aby sprawę rozpatrzył ponownie, przeprowadzając m.in. szczegółową analizę ruchu turystycznego na terenie obozu i wykorzystania istniejących tam obiektów temu ruchowi służących.Do takich analiz jednak nie doszło, bo spółka Maja zwróciła się do wojewody o zawieszenie postępowania w tej sprawie. Wybrała inny wariant: uruchomienia najpierw obiektów znajdujących się poza strefą. - O pozwolenie na działalność gospodarczą w strefie ochronnej będą występowały później indywidualnie firmy, którym wynajmiemy poszczególne części naszych obiektów - wyjaśnia prezes Mai. Nie zgadza się ze stanowiskiem wojewody. - Nasza inwestycja jest zgodna z założeniami Oświęcimskiego Strategicznego Programu Rządowego z 1996 roku - zapewnia Janusz Marszałek. Przypomina też, iż w uchwale Prezydium Międzynarodowej Rady Muzeum Oświęcim-Brzezinka z kwietnia 1996 r. znalazły się stwierdzenia, że wszelka istniejąca działalność gospodarcza ma być zlikwidowana i wyprowadzona poza granice obozu, a następnie zlokalizowana na terenach pobliskich. - Chcemy więc przejąć te wszystkie funkcje likwidowanych placówek obsługujących ruch turystyczny wokół obozu - mówi prezes Mai.- Nie można powoływać się dzisiaj na dokumenty rady muzeum i programu rządowego z 1996 r. One powstały w innych realiach niż te, które stworzyła ustawa z 1999 roku o ochronie terenów byłych hitlerowskich obozów zagłady - uważa Jerzy Wróblewski, dyrektor Państwowego Muzeum Auschwitz-Birkenau. Zwracał na to uwagę już rok temu w rozmowie z "Rzeczpospolitą".Natomiast Stefan Wilkanowicz, wiceprzewodniczący Międzynarodowej Rady Oświęcimskiej (następczyni Międzynarodwej Rady Muzeum Oświęcim-Brzezinka), przypomina, że w ubiegłym roku prezydium tej rady wyraźnie opowiedziało się za tym, żeby parkingi i obsługę ruchu turystycznego pozostawić w gestii Państwowego Muzeum Auschwitz-Birkenau.Bomba z opóźnionym zapłonem?- Nasze stanowisko jest jasne. Dobrze byłoby przenieść parkingi i obsługę turystów poza teren muzeum. Ale pod jednym warunkiem: powinny one należeć do skarbu państwa. Tylko państwowa kontrola może zapewnić, że nie będzie tam konfliktów, o jakie w Oświęcimiu nietrudno. Dlatego występowaliśmy do kolejnych ministrów kultury z wnioskami o wykupienie terenów spółki Maja - wyjaśnia Krystyna Oleksy, wicedyrektor muzeum Auschwitz-Birkenau.- Nigdy takiej oferty od władz państwowych nie dostałem, choć był okres, że bardzo chciałem się tego terenu pozbyć - twierdzi Janusz Marszałek.Muzeum nie zamierza obecnie rezygnować z parkingów przy wjeździe do obozu. Poza wszystkim przynoszą one spore dochody, a te w budżecie muzeum bardzo się liczą. Zapowiada się więc ostra rywalizacja, przechwytywanie turystów. - Już sama konkurencja może być zarzewiem napięć, których w Oświęcimiu trzeba jak ognia unikać, bo zawsze mogą wywołać międzynarodową aferę - twierdzi Krystyna Oleksy. Obecność takich konkurencyjnych obiektów, to jak siedzenie na bombie z opóźnionym zapłonem.- Czy spółka Maja jest w stanie zagwarantować, że na terenie jej nowego kompleksu nie pojawią się na przykład niestosowne reklamy albo nie będą sprzedawane antysemickie publikacje? - pyta Stefan Wilkanowicz. - Wszak niepokojące jest to, co pisze w różnych listach pan Marszałek. Nie mniej niepokojące są treści, jakie pojawiają się na uruchomionej przez niego stronie w Internecie - Stefan Wilkanowicz przypomina m.in. ataki prezesa Mai na Kalmana Sultanika, który - zdaniem Marszałka - "jako przedstawiciel Światowego Kongresu Żydów w organie doradczym premiera RP będzie mógł zrealizować przestępcze w stosunku do narodu polskiego plany ŚKŻ ". Marszałek proponował też odwołanie Władysława Bartoszewskiego z funkcji ministra spraw zagranicznych "z powodu współpracy z p. Kalmanem Sultanikiem na szkodę narodu polskiego".- Dlaczego ludzie na zapas się martwią, że stanie się coś złego? Przecież nie jestem żadnym antysemitą, którego należałoby się bać. Mam wielu przyjaciół wśród Żydów. Zapewniam, że turyści będą mieli u nas zagwarantowane bezpieczeństwo i dobrą obsługę - mówi Marszałek. - Niech pan pamięta: 7 września, w samo południe - rzuca na pożegnanie.- Marszałek zaprasza na siódmy? - dziwi się starosta oświęcimski Adam Bilski. - Jeszcze niedawno mówił o 15 września. Teraz przyspieszył?Ten pośpiech i nieczekanie na zgodę wojewody w Oświęcimiu niektórzy tłumaczą kampanią wyborczą. Janusz Marszałek przez pewien czas był członkiem RS AWS, ale z ugrupowania tego wystąpił - teraz startuje do Sejmu z listy PSL. - [/INST] Spółka Maja 7 września otworzy centrum usługowo-parkingowe przy KL Auschwitz. Należące do spółki tereny znajdują się niedaleko obozowej bramy. Pierwotnie pezes Janusz Marszałek chciał wybudować tam centrum handlowe. Pomysł ten wzbudził jednak wiele kontrowersji, dlatego prezes zmienił plany i zdecydował się na stworzenie kompleksu parkingowego i usługowo-handlowego, który ma obsługiwać ludzi przyjeżdżających do muzeum Auschwitz-Birkenau. Jednak w 1999 roku wprowadzono ustawę, która ustanawia stumetrową strefę ochronną wokół terenów byłych hitlerowskich obozów zagłady. Część terenu spółki znalazła się w tej strefie. W takiej sytuacji nie wystarcza samo pozwolenie na budowę, niezbędna jest zgoda wojewody na prowadzenie działalności gospodarczej, której Marszałek nie ma. Wojewoda uznał bowiem, że istniejące nieopodal muzeum placówki spełniają potrzeby odwiedzających. Minister Spraw Wewnętrznych i Administracji uchylił jednak odmowną decyzję i zlecił szczegółowe analizy, do których nie doszło, gdyż Maja zwróciła się o zawieszenie postępowania w tej sprawie. Zdecydowała się uruchomić najpierw obiekty usytuowane poza strefą. O pozwolenie miałyby występować później indywidualne firmy, które będą chciały działać w strefie. Marszałek powołuje się też na uchwałę Rady Muzeum Oświęcim-Brzezinka z 1996 roku, z której wynika, że wszelka działalność gospodarcza ma być zlikwidowana i wyprowadzona poza granice obozu. Marszałek chciałby przejąć jej funkcje. Muzeum nie chce jednak rezygnować z parkingów przy wjeździe, gdyż są bardzo dochodowe. Zapowiada się więc walka o turystów. Nie wszyscy są pewni, czy spółka Maja będzie w stanie zagwarantować, że na terenie kompleksu nie będą pojawiały się niestosowne reklamy lub antysemickie publikacje, gdyż jej prezes kilkakrotnie atakował słownie Kalmana Sultanika, przedstawiciela Światowego Kongresu Żydów. Marszałek twierdzi jednak, że nie jest antysemitą. </s>
<s>[INST] Streść podany po dwukropku tekst: OSCARY '9950 podpisów pod listem Stevena SpielbergaDwie szanse Andrzeja WajdyBARBARA HOLLENDERPrzed trzema tygodniami pisaliśmy, że Andrzej Wajda, którego film "Pan Tadeusz" jest polskim kandydatem do Oscara w kategorii obrazów nieangielskojęzycznych, ma także szansę na honorowego Oscara za całokształt twórczości. Dzisiaj, pod popierającym kandydaturę Wajdy listem Stevena Spielberga, podpisało się już ponad 50 członków Akademii.List Stevena Spielberga, który wpłynął do Amerykańskiej Akademii Filmowej, zaczyna się od słów: "Chciałbym wesprzeć kandydaturę polskiego reżysera Andrzeja Wajdy do specjalnej honorowej Nagrody Amerykańskiej Akademii Filmowej. Pan Wajda jest jednym z najbardziej szanowanych filmowców naszych czasów, symbolem odwagi i nadziei dla milionów ludzi w powojennej Europie i poza nią. Jest znany nie tylko jako wielki mistrz kina, choć jego filmy od połowy lat pięćdziesiątych cieszyły się wielkim uznaniem. Jego obrazy stawały się inspiracją dla widzów na całym świecie, niosąc im spojrzenie tego artysty na historię, na demokrację i wolność".Hołd dla polskiego mistrzaDalej Steven Spielberg przedstawia Akademii życiorys Andrzeja Wajdy wpisany w historię naszego stulecia, przypomina o nagrodach, jakie otrzymały jego filmy, m.in. o trzech nominacjach do Oscara w kategorii filmów nieangielskojęzycznych - dla "Ziemi obiecanej", "Panien z Wilka" oraz "Człowieka z żelaza". Pisze o tym, że po roku 1989 Andrzej Wajda pełnił funkcję senatora, że przez Europejską Akademię Filmową został uhonorowany nagrodą za całokształt twórczości, a we Francuskiej Akademii zajął miejsce po zmarłym Federico Fellinim. W swoim liście Steven Spielberg wspomina również, że Andrzej Wajda jest twórcą "Korczaka" - jego zdaniem jednego z najważniejszych europejskich filmów o holocauście. I kończy: "Ludzie kochający kino uważają go za jednego z najważniejszych reżyserów w historii filmu, za człowieka, którego artyzm wielokrotnie zwracał uwagę świata na kino europejskie. Próbując ukazać najjaśniejsze i najciemniejsze strony europejskiej duszy zmuszał nas do refleksji nad siłą naszego własnego humanitaryzmu. Wajda należy do Polski, ale jego filmy są częścią kulturalnego skarbu całej ludzkości. Przykład Andrzeja Wajdy przypomina nam, filmowcom, że historia może czasem żądać od nas odwagi. Że nasi widzowie mogą oczekiwać od nas duchowego wsparcia. Że bywają sytuacje, w których trzeba zaryzykować własną karierą, aby bronić praw ludzi. Przypominając, kim jest i co zrobił dla sztuki filmowej, uprzejmie proszę o wzięcie pod uwagę kandydatury Andrzeja Wajdy jako laureata honorowego Oscara Akademii w marcu 2000 roku".Pod listem Stevena Spielberga podpisało się już ponad 50 członków Akademii Filmowej. Są wśród nich prawdziwe hollywoodzkie tuzy. Reżyserzy - Woody Allen, Francis Ford Coppola, Mike Figgis, Milosz Forman, George Lucas, David Lynch, Phillip Noyce, Sydney Pollack, Bob Rafelson i Oliver Stone. Operatorzy - Roger Deakins i Vilmos Zsigmond. Jeden z najciekawszych hollywoodzkich scenarzystów - Robert Towne. Kilka gwiazd wielkiego formatu, jak Meryl Streep, Holly Hunter, Ed Harris, Scott Wilson, Michael York. Przedstawiciele polskiego lobby w Hollywood - Andrzej Bartkowiak, Ewa Braun, Agnieszka Holland, Janusz Kamiński, Allan Starski, Waldemar Kalinowski. List podpisali też znani producenci: Branco Lustig, Mike Medavoy, Mark Gordon, a wreszcie Jack Valenti - człowiek numer jeden amerykańskiego kina, przewodniczący Motion Picture Association of America. A podpisów ciągle przybywa - zgłaszają chęć wsparcia kandydatury Andrzeja Wajdy kolejne wielkie gwiazdy kina.39 gniewnych ludziJest rzeczą oczywistą, że od tego listu do Oscara droga bardzo daleka. Oscar za całokształt to jedno z najbardziej prestiżowych wyróżnień filmowych świata. Przyznawany jest przez Board of Governors, w której skład wchodzi 39 osób - po trzech przedstawicieli każdego z 13 zawodów filmowych. Na swoim posiedzeniu 18 stycznia ciało to rozpatrzy tegoroczne kandydatury do honorowego Oscara. Kandydatów może zgłaszać każdy członek Akademii, ale jego sylwetkę musi przedstawić jeden z członków Rady. Oczywiście, oscarowe szanse rosną, gdy ma się silniejsze poparcie i listy wspierające podpisane przez prominentnych ludzi kina. Już dzisiaj w Akademii mówi się, że w historii tej nagrody nikt nie miał takiego wsparcia jak Andrzej Wajda. Ale są i inni poważni kandydaci do statuetki. Jednym z nich jest Roger Corman. Sprawami promocji do Oscara za całokształt zajmuje się w Los Angeles organizacja pod nazwą Polish Hollywood Connection założona i kierowana przez Agnieszkę Holland i Janusza Kamińskiego, przy logistycznym wsparciu Konsulatu Generalnego w LA.Producent "Pana Tadeusza" Lew Rywin mówi, że amerykańska promocja będzie się odbywała dwutorowo. O nominację do Oscara walczy bowiem jednocześnie film Andrzeja Wajdy - "Pan Tadeusz".Konkurenci "Pana Tadeusza"Nominacje w kategorii filmów nieangielskojęzycznych przyznaje około 300 członków specjalnej komisji działającej przy Amerykańskiej Akademii Filmowej. Obowiązkiem każdego z członków komisji jest obejrzenie przynajmniej 80 proc. filmów, na które ma głosować. Wymóg ten jest ściśle przestrzegany. Członkowie komisji niemal nie opuszczają kina znajdującego się w siedzibie Akademii, na każdym z seansów muszą podpisywać listę obecności. Potem oceniają poszczególne tytuły przyznając im od 0 do 10 punktów. I to członkowie komisji zagranicznej decydują o nominacji. Na Oscara głosują już wszyscy członkowie Akademii."Pan Tadeusz" ma w tym roku bardzo silnych konkurentów. Są wśród nich: "Wszystko o mojej matce" Pedro Almodovara, nagrodzona Złotą Palmą w Cannes, "Rosetta" Luca i Jeana Pierre'a Dardenne'ów, "Mifune" Sorena Kragha Jacobsena, "Nie z tego świata" Włocha Giuseppe Piccioniego, "Pod słońcem" Colina Nutleya, "East-West" Regisa Wargniera."Pan Tadeusz" wylosował numer jeden i jego pokaz dla członków Akademii odbył się już 1 grudnia. Teraz powinny odbywać się kolejne pokazy, już w salach wynajmowanych przez producentów filmu. Jak zawsze w Hollywood, wiele zależy od reklamy i atmosfery wokół filmu. 15 grudnia w "International Herald Tribune" ukazał się interesujący artykuł Petera Finna "Polish Filmmaking Stages an Epic Return" o odradzaniu się kina w Polsce, którego duży fragment dotyczy Andrzeja Wajdy i "Pana Tadeusza". Wypowiada się w nim także producent filmu Lew Rywin. W planach są ogłoszenia w prasie branżowej - owe słynne "For your considation...". Lew Rywin mówi, że budżet promocyjny, obliczony początkowo na 400 tys. dolarów, został zredukowany do 206 tys. Pieniądze na reklamę pochodzą z Heritage Films i od dystrybutora francuskiego. Rywin zwrócił się również do inwestorów filmu, aby uczestniczyli w kosztach oscarowych. Odmówiła tylko Wizja TV.Czy Andrzej Wajda dostanie Oscara? Za wcześnie jeszcze na spekulacje. Ale chyba nikt w historii polskiego kina nie miał tak dużych szans na statuetkę. I takiego poparcia ze strony wielkich artystów. A jeśli się nie uda? Tak też się może zdarzyć - każda nagroda jest wypadkową wielu czynników. Ale przecież już te podpisy złożone pod listem Stevena Spielberga są wspaniałym hołdem dla mistrza polskiego kina. [/INST] Andrzej Wajda ma w tym roku szansę na dwa Oscary – za "Pana Tadeusza" i całokształt twórczości. "Pan Tadeusz" ma w tym roku bardzo silną konkurencję. Jak zawsze w Hollywood, wiele zależy od reklamy i atmosfery wokół filmu. Dobra atmosfera panuje wokół kandydatury Wajdy na laureata Oscara honorowego. Kampanię promocyjną prowadzi Polish Hollywood Connection – organizacja założona i kierowana przez Agnieszkę Holland i Janusza Kamińskiego. List wpierający skierował do Amerykańskiej Akademii Filmowej Steven Spielberg. Podpisało się pod nim już ponad 50 jej członków, w tym ci najbardziej znani. Podpisów ciągle przybywa. Spielberg przedstawił niezwykły życiorys polskiego reżysera, wpisany w historię XX wieku. Wspomniał o jego trzech wcześniejszych nominacjach do Oscara i nagrodach, jakie przyznały mu inne Akademie. Zaznaczył, że Wajda był reżyserem odważnym, który dawał widzom duchowe wsparcie, jakiego oczekiwali. Oscar za całokształt to jedno z najbardziej prestiżowych wyróżnień filmowych świata. Kandydatów może zgłaszać każdy członek Akademii, ale jego sylwetkę musi przedstawić jeden z członków Rady. Oczywiście, oscarowe szanse rosną, gdy ma się silniejsze poparcie i listy wspierające podpisane przez prominentnych ludzi kina. Już dzisiaj w Akademii mówi się, że w historii tej nagrody nikt nie miał takiego wsparcia jak Andrzej Wajda. Nie brakuje jednak innych poważnych kandydatów do statuetki. </s>
<s>[INST] Streść podany po dwukropku tekst: MEDYCYNA Nieporozumieniem jest twierdzenie, że po trunki należy sięgać ze względów zdrowotnychWątpliwa pochwała czerwonego winaZBIGNIEW WOJTASIŃSKILudzie spożywający umiarkowane ilości wina są mniej narażeni na zawały serca i nowotwory niż zwolennicy innych trunków - piwa i wyrobów spirytusowych. Wino od wielu lat uznawane jest za najbardziej korzystny dla zdrowia napój alkoholowy. Mimo to żadna organizacja medyczna nie namawia do picia alkoholu w jakiejkowiek postaci. Nie ma wciąż pewności, jaka jest optymalna jego dawka, trudno też wyjaśnić, dlaczego niektórzy uzależniają się od tej używki.Picie alkoholu uznawane jest za czynnik rakotwórczy aż na 25 listach Międzynarodowej Agencji Badań nad Rakiem (IARC). Znani badacze Doll i Peto uważają, że jest ono odpowiedzialne w USA za 3 proc. zgonów z powodu nowotworów. Podejrzewa się, że zwiększa ryzyko takich chorób górnej części układu oddechowo-pokarmowego, jak rak jamy ustnej, gardła, krtani, przełyku, a także - raka wątroby. Mimo to alkohol nie jest całkowicie potępiany jako czynnik rakotwórczy.Trzy lampki wina lub dwa kufle piwaW 1989 r. amerykańska Narodowa Akademia Nauk oświadczyła, że choć nie poleca jego konsumpcji, to przyznaje, że pewna ilość jest dopuszczalna: 28 g czystego etanolu dziennie, czyli ponad dwa drinki, za które uznaje się napój zawierający 12 g czystego alkoholu (tj. 270 ml piwa, 100 ml wina oraz 30 ml napojów spirytusowych 40-proc.). Bardziej powściągliwe jest Amerykańskie Towarzystwo Zwalczania Raka. W 1996 r. opublikowało oświadczenie, że nawet umowne dwa drinki zwiększają ryzyko choroby nowotworowej.Specjaliści od dawna spierają się o to, jaką dawkę alkoholu można uznać za nieszkodliwą, a nawet korzystniejszą dla zdrowia niż abstynencja. Najczęściej mówią o umiarkowanym piciu alkoholu. Ale nie ma pewności, co to oznacza. Ci sami badacze - Doll i Peto twierdzą, że wśród ponad 12 tys. lekarzy brytyjskich w wieku 48-78 lat, ogólna śmiertelność była niższa u tych, którzy pili nie więcej niż trzy drinki dziennie - czyli 36 g etanolu. Duńczycy stwierdzili, że najdłużej żyją mieszkańcy Kopenhagi spożywający od jednego do dwóch drinków dziennie. Można zatem przyjąć, że optymalna dawka w przeliczeniu na etanol mieści się w granicach od 20 do 40 g.Wiele nieporozumień wynika z tego, że wpływ alkoholu na zdrowie zależy nie tylko od jego dawki, ale też rodzaju trunku. W tym porównaniu coraz wyraźniej wygrywa wino, szczególnie czerwone. Nawet Duńczycy przyznają, że lepszym zdrowiem cieszą się mieszkańcy ich kraju, którzy wypijają 3-5 drinków w postaci wyłącznie czerwonego wina. Dotąd wiadomo było, że zwolennicy tego płynu rzadziej chorują na chorobę niedokrwienną serca. Z najnowszych badań wynika, że są też mniej narażeni na choroby nowotworowe, przynajmniej w porównaniu z ludźmi preferującymi inne napoje alkoholowe.W poszukiwaniu napoju Bogów- Zaletą umiarkowanego picia wina jest to, że zmniejsza ryzyko nowotworów górnego odcinka przewodu pokarmowego, czego nie można powiedzieć o piwie i napojach spirytusowych - twierdzi na łamach "British Medical Journal" dr Morten Grobaek z Instytutu Medycyny Prewencyjnej w Kopenhadze. Uczony tłumaczy to tym, że ulubiony trunek starożytnych Greków i Francuzów zawiera substancje przeciwrakowe, jak np. wykryty niedawno resveratrol. Inni badacze ostrzegają, że alkohol w każdej postaci zawiera szkodliwe substancje, nawet czerwone wino; hamują one syntezę białek, co zaburza mechanizmy naprawcze komórek, a tym samym zwiększa ryzyko raka. Nawet wina nie można zatem uznać za "cudowny napój Bogów".Czerwone wino, jak Cabernet Sauvignon, faktycznie zmniejsza ryzyko zawału serca, gdyż zawiera znaczne ilości polifenoli, działających jak przeciwutleniacze i zapobiegających osadzaniu się tłuszczu na ściankach naczyń krwionośnych serca. Substancje te znajdują się w skórce winogron, które są usuwane w początkowej fazie wyrobu białego wina. Dlatego mniej chroni ono przed arteriosklerozą, podobnie jak częste nawet spożycie ciemnych winogron, gdyż w czerwonym winie stężenie polifenoli jest znacznie większe.Amerykanie wymyślili nawet tabletkę o tych samych właściwościach, ale pozbawioną alkoholu. Mało jednak jest osób, które chcą zrezygnować z przyjemności picia wina. Zresztą, badania specjalistów z Papworth Hospital w Cambridge, opublikowane na łamach "American Journal of Clinical Nutrition", wykazały, że Cabernet skuteczniej niż tabletki z polifenolami chroni przed zawałem serca. Abstynenci przekonują jednak, że do wyboru są też inne napoje, bogate w tego rodzaju dobroczynne substancje - zielona i czarna herbata.Kontrowersyjny jest też tzw. paradoks francuski. Słynne badania sugerują, że Francuzi o jedną trzecią rzadziej umierają na chorobę niedokrwienną serca i zawały niż Walijczycy i jedną czwartą rzadziej niż Szkoci. Cieszą się lepszym zdrowiem, choć wcale nie odżywiają lepiej niż inni Europejczycy, gdyż spożywają dużo mięsa oraz tłustych serów, zawierających znaczne ilości szkodliwych tłuszczy pochodzenia zwierzęcego. Podobnie jest z Francuzkami: umierają na serce aż 5-6 razy rzadziej niż Walijki i Szkotki.Mniej jednak mówi się o tym, że we Francji jest większa umieralność z powodu innych przyczyn niż choroba wieńcowa, jak nowotwory alkoholozależne, przewlekłe schorzenia wątroby, samobójstwa i wypadki komunikacyjne. Zastanawiające jest tylko, że kobiety w tym kraju rzadziej umierają na nowotwory. Jest to tym bardziej zaskakujące, gdyż panie są o połowę bardziej zagrożone marskością wątroby. Inne badania sugerują, że szczególnie młode kobiety są bardziej narażone na raka.Kultura rasy białejAlkohol sam w sobie jest toksyną uszkadzającą serce. Wydaje się jednak, że najbardziej szkodliwe jest wypijanie go w dużych dawkach, nawet jeśli się to zdarza od czasu do czasu. Więcej zalet ma częste, ale umiarkowane spożywanie trunków. Bo sam alkohol - nie tylko czerwone wino - ma też kilka zalet: zwiększa stężenie we krwi HDL, tzw. dobrego cholesterolu, chroniącego przed zawałem. Zapobiega oksydacji LDL - złego cholesterolu, który jest szkodliwy dla tętnic po utlenieniu. W umiarkowanych ilościach korzystnie modyfikuje procesy krzepnięcia i fibrynolizy: hamuje agregację płytek, nasila uwalnianie tkankowego aktywatora plazminogenu, zmniejsza poziom fibrynogenu. Dopiero przekroczenie dopuszczalnej dawki (40-50 g) wykazuje odwrotne działanie, np. zwiększa krzepliwość krwi. W Skandynawii powstało nawet określenie "poniedziałkowych" zatorowych udarów mózgu - po zaprzestaniu picia i wzrostu krzepliwości krwi.Badania te pokazują, jak trudno jest ocenić wpływ alkoholu na zdrowie ludzi. Nieporozumieniem jest zatem twierdzenie, że po trunki należy sięgać ze względów zdrowotnych, że tak powinni postępować nawet abstynenci. Obecnie przeważa raczej pogląd, że jeśli komukolwiek można zalecać picie alkoholu, to jedynie ludziom z wysokim ryzykiem choroby niedokrwiennej, ale o niskim ryzyku innych zaburzeń alkoholozależnych. Trzeba też pamiętać, że nawet umiarkowane picie może doprowadzić do uzależnienia. Wielu specjalistów woli zatem przemilczać korzyści, jakie wynikają nawet z picia czerwonego wina, a częściej mówią - i chyba słusznie - o zagrożeniach. Tym bardziej, że alkohol i tak jest częścią naszej kultury. [/INST] Spożywanie wina w umiarkowanych ilościach zmniejsza ryzyko zawału serca i nowotworów. Od dawna trwa spór o dawkę alkoholu, którą można uznać za nieszkodliwą. Obecnie picie alkoholu można zalecać ludziom z wysokim ryzykiem choroby niedokrwiennej, ale bez skłonności do uzależnień. Należy jednak pamiętać, że nawet umiarkowane picie może prowadzić do uzależnienia. </s>
<s>[INST] Streść podany po dwukropku tekst: Tanie sklepyGdy najważniejsza jest cenaW Niemczech jest ponad 10 tysięcy tanich sklepów, w Polsce na razie - kilkaset. Choć tanie tzw. dyskontowe sklepy nie budzą na razie takich emocji wśród rodzimych kupców, jak hipermarkety, to zdobywają coraz większy udział w polskim handlu detalicznym i to udział zdominowany przez zachodnie sieci handlowe.Towary leżą tu zazwyczaj w pudłach i kartonach, a często są sprzedawane bezpośrednio z palet. Wybór jest raczej skromny, głównie żywność i najczęściej tylko 1-2 rodzaje soku, masła, mleka, kawy czy czekolady marek nie znanych raczej z telewizyjnych reklam. Sam sklep jest z reguły niewielki (ok. 400- 800 mkw. powierzchni), o niezbyt wyszukanym wnętrzu, obsługa też jest ograniczona do minimum. Za to jest tanio, często nawet taniej niż w hipermarketach poza okresem promocji.Zakupy przy domuTani sklep z reguły jest gdzieś blisko, na osiedlu i żeby zrobić tam zakupy nie potrzebna jest wyprawa na pół dnia na peryferie miasta. "Chcemy być sklepem przy twoim domu", sklepem na codzienne zakupy - brzmi zasada sieci tzw. dyskontowych, gdzie marża handlowa wynosi ok. 10-15 proc. i które przejmują podupadłe sklepy spółdzielcze, dawne bary mleczne i restauracje. Sklepy dyskontowe znają od dawna Polacy jeżdżący do Niemiec, gdzie nawet teraz w Aldim kupują słodycze i tanie kosmetyki.Jak ocenia Andrzej Grzywaczewski z firmy CAL zajmującej się badaniem polskiego handlu, tanie sklepy, które ilościowo rozwijają się o wiele szybciej niż hipermarkety, w najbliższych latach będą - obok hipermarketów - jednym z dwóch głównych kanałów dystrybucji towarów. Tanie sklepy, które w przeciwieństwie do hipermarketów powstają w mniejszych miastach (większość sieci mówi o limicie od 15 tys., a nawet od 10 tys. mieszkańców) mieszczą się w rynkowej niszy między hipermarketami oraz droższymi supermarketami.Oczywiście sieci dyskontowe mogą się między sobą znacznie różnić. Obok tych najtańszych i najbardziej siermiężnych, gdzie sklepy przypominają magazyny, są też sieci, które wystrojem nie różnią się specjalnie od supermarketów, a do dyskontowych zaliczają się głównie przez niską marżę i ograniczony asortyment.W Polsce potencjał dyskontowego rynku wykorzystują przede wszystkim zachodnie sieci handlowe. Od kilku lat dynamicznie rozwija się należąca do niemieckiego koncernu Tengelmann sieć sklepów Plus, działa też 45 sklepów Sezam holendersko-niemieckiej spółki Ahold-Allkauf, 36 sklepów Tip należących do największej w Europie grupy handlowej Metro oraz 20 sklepów duńskiej sieci Netto.1000 sklepów w ciągu 5 lat- W Polsce dla sklepów dyskontowych jest nieprawdopodobna koniunktura, o wiele lepsza niż dla supermarketów - ocenia kierownik działu marketingu sieci Plus, Marek Cieszewski. Należąca do niemieckiego koncernu Tengelmann sieć Plus ma plany ekspansji. Jak zapowiada Marek Cieszewski, w ciągu najbliższych 5 lat liczba sklepów sieci Plus ma się zwiększyć do 1000 obejmując całą Polskę. Na razie jednak Tengelmann, który pierwsze sklepy dyskontowe otworzył u nas latem 1995 r., ma 52 placówki handlowe działające głównie na południowym zachodzie kraju, których ubiegłoroczne obroty wyniosły 400 mln zł. Do końca br. sklepów sieci Plus ma być co najmniej 100. Już we wszystkich większych miastach sieć ma swoje biura regionalne, a w najbliższych planach jest rozwój sklepów w północno-wschodniej części Polski.Statystyczny gustWedług Marka Cieszewskiego, jedną z podstaw sukcesu tanich sklepów jest odpowiednio dobrany asortyment, który w sieci Plus ograniczony jest do ok. 1000 towarów; - Nie mamy do wyboru 10 rodzajów soku, ale tylko dwa i te dwa muszą być takie, aby zadowoliły statystycznego klienta.Plus jest też jedną z nielicznych na razie sieci, które sprzedają część towarów pod własną markę handlową, co jest bardzo popularne w sklepach dyskontowych na Zachodzie. Sieć ma już swoje marki, specjalnie dla niej produkowanych, ok. 40 artykułów m. in. mleka, wody mineralnej i makaronu. W przyszłości ok. 20 proc. towarów sprzedawanych w sklepach Plus ma być pod własną marką sieci.Jak ocenia Marek Cieszewski, krajowi producenci nie mają nic przeciwko takiej formie współpracy gdyż "dzisiaj bardziej zainteresowani są zwiększeniem produkcji niż dbaniem o własną markę". O ile niemieckie sklepy Plus są sklepami markowymi - sprzedają znane towary markowe po najniższych cenach, o tyle polska sieć, tzw. hard discount, oferuje możliwie najtańsze produkty, starając się utrzymać odpowiednią jakość.Sezam dla średnio zamożnychDo 45 tanich sklepów w ciągu dwóch lat (od jesieni 1995 r.) rozrosła się na południu Polski sieć Sezam należąca do holendersko-niemieckiej spółki Ahold-Allkauf. - Nasza oferta codziennych tanich zakupów jest skierowana do średnio zamożnych klientów. Dlatego otwieramy sklepy na osiedlach, a nie w dzielnicach willowych - wyjaśnia rzecznik spółki, Marta Pawłowska. Sklepy sieci Sezam powstają najczęściej w wydzierżawionych i zmodernizowanych palcówkach, choć w grudniu ub. r. otwarto pierwszy nowo wybudowany sklep sieci. Według Marty Pawłowskiej, w najbliższych latach Ahold-Allkauf Polska będzie otwierała co roku kilkadziesiąt kolejnych sklepów, głównie na północy kraju aż do linii Poznań-Warszawa.Markowe nie musi być drogieRozwój na południu Polski planuje spółka Netto Poland, która na razie prowadzi dwadzieścia sklepów dyskontowych w północno-zachodniej części Polski. Netto Poland należy do duńskiej firmy handlowej Dansk Supermarket, która sklepy dyskontowe prowadzi również w Danii, Wielkiej Brytanii i Niemczech. W krajach zachodnich sklepy Netto po niskich cenach sprzedają dobre, markowe towary. W Polsce - jak ocenia dyr. Anders Jensen - jeszcze wprawdzie nie jest to możliwe, ale sieć ma w swej ofercie sporo znanych marek.- W Polsce planujemy otwierać co najmniej jeden nowy sklep w miesiącu i w tym roku powinno nam przybyć 12-15 nowych placówek - mówi dyrektor spółki Netto Poland, Jensen oceniając możliwości rozwoju sklepów dyskontowych w Polsce jako "bardzo dobrą".W najbliższych latach Netto Poland będzie koncentrować się w okolicach Słupska, Bydgoszczy, Poznania i Zielonej Góry. Jak ocenia dyr. Jensen, w ciągu kilku lat sieć Netto może zwiększyć liczbę swych sklepów nawet do 250. Na razie planowany jest rozwój sklepów w miastach od 15 tys. mieszkańców, ale z czasem Netto zamierza też wchodzić do mniejszych miast (od 10 tys. mieszkańców). W odróżnieniu od większości sieci dyskontowych, które zazwyczaj nie stosują dodatkowych obniżek, w sklepach Netto, gdzie asortyment ograniczony jest do 1100 artykułów, w specjalnej, zmienianej co tydzień ofercie, sprzedaje się ok. 100 wybranych towarów po promocyjnych cenach.Inną cechą, która odróżnia Netto od większości sieci dyskontowych nastawionych głównie na produkty spożywcze, jest też stosunkowo duża oferta odzieży, tekstyliów i artykułów przemysłowych.Biedronki z 10-proc. marżąWprawdzie największa z sieci dyskontowych, Biedronka oficjalnie należała do końca ub. r. do poznańskiej spółki Elektromis, ale od 1 stycznia br. firma całkowicie przeszła na własność portugalsko-brytyjskiego holdingu JMB (tworzą go dwie handlowe firmy - portugalska Jeronimo Martins oraz brytyjska Booker). Biedronki są nie tylko największą siecią, ale też najszybciej się rozwijają, obejmując swym zasięgiem większość województw a nawet Warszawę. Pierwszy sklep Biedronka otworzyła 1 kwietnia 1995 r., a do końca ub. r. ich liczba wzrosła do 250. Wkrótce będzie ich prawie 400, bo w nowych 110 placówkach trwają teraz prace adaptacyjne. Według prezesa JMB Polska, Luisa Amarala, w tym roku powinno przybyć 120 nowych Biedronek.- Z badań konsumentów wynika, że cena jest największym magnesem przyciągającym klienta. Dlatego zdecydowaliśmy się na utworzenie sieci tanich sklepów - mówi prezes Elektromisu, Ireneusz Król. W Biedronkach urządzonych bez specjalnego komfortu, ale -jak zapewnia ocenia prezes Król - nie tak ubogich jak niemiecki Aldi, sprzedaje się ok. 2500 towarów (każdy rodzaj np. mleka liczony jest jako odrębna pozycja) stosując jednolitą 10-proc. marżę. Zgodnie z zasadą sieci dyskontowych, twórcy Biedronek zaplanowali, że niezbyt duże sklepy (ok. 350-750 mkw. powierzchni sprzedaży) muszą być blisko większych osiedli, dużych zakładów pracy albo też w mniejszych miastach. Miały być zlokalizowane tak, aby potencjalni klienci z domu albo z pracy mogli przyjść na zakupy pieszo - mówi prezes Król.Hurtownie Eurocash dostarczają ok. 85 proc. towarów sprzedawanych w Biedronkach (pozostałe 15 proc. np. pieczywo, świeże mięso pochodzi od lokalnych dostawców). Biedronki były też - jak ocenia prezes Król - pierwszą w Polsce siecią sklepów, gdzie wprowadzono komputerowy system zarządzania SAP, a sklepy połączono komputerowo z hurtowniami, co pozwala na bieżącą informację o poziomie zapasów.Biedronki są też jedyną na razie siecią tanich sklepów, która obejmuje większość kraju, w tym województwa wschodnie, gdzie zagraniczne sieci handlowe wchodzą bardzo ostrożnie.Ofiara zachodniej konkurencjiChoć sklepy ETM należące do handlowej spółki Energopolu, Energopol Trade Market (ETM) należały do pionierów taniego handlu na polskim rynku, to dzisiaj - twierdzi wiceprezes ETM, Michał Zubrzycki - nie są już sklepami dyskontowymi. Spółka ETM zaczęła prowadzić tanie sklepy jeszcze w 1994 r. we współpracy z austriacką siecią dyskontową Komm und Kauf. W okresie szczytowego rozwoju, w 1996 r., miała 16 sklepów, choć bardzo często były one zlokalizowane na peryferiach, np. w opuszczonych halach przemysłowych. Gdy tanim handlem zainteresowały się sieci zachodnie inwestując w bardziej dogodnie położone i eleganckie sklepy, ETM zaczęła się wycofywać. - Nie było nas stać na taki rozwój, aby sprostać zachodniej konkurencji - wyjaśnia wiceprezes Zubrzycki. Dzisiaj ETM ma 5 "zwykłych" osiedlowych sklepów, a od ub. r. spółka zmieniła strategią nastawiając się przed wszystkim na handel hurtowy rowerami górskimi i winem.Odpowiedź spółdzielcówDo konkurencji z zachodnimi sieciami dyskontowymi stanęli za to spółdzielcy ze Społem, którzy pierwsze tanie sklepy zaczęli otwierać jeszcze w 1995 r. Jak ocenia Kazimierz Będkowski z zespołu promocji i prognoz Krajowego Związku Rewizyjnego Spółdzielni Społem, w końcu ub. r. działało już ponad 60 sklepów dyskontowych należących do 20 spółdzielni (związek zrzesza 322 spółdzielnie).W tym roku liczba tanich społemowskich sklepów opatrzonych wspólnym logo S ma się zwiększyć co najmniej do 120 placówek zaopatrywanych przez agencje handlowe Społem. Jak ocenia Będkowski, choć pierwsze tanie sklepy powstały na Śląsku założone przez spółdzielnie w Tychach i Rudzie Śląskiej, teraz rozwijają się w całym kraju. Społem ma tu ułatwione zadanie, gdyż na większości osiedli już od lat działają lokalne sklepy należące do społemowskich spółdzielni.Anita Błaszczak [/INST] W Niemczech jest ponad 10 tysięcy tanich sklepów, w Polsce na razie – kilkaset. Choć tanie, tzw. dyskontowe, sklepy nie budzą na razie takich emocji wśród rodzimych kupców, jak hipermarkety, to zdobywają coraz większy udział w polskim handlu detalicznym i to udział zdominowany przez zachodnie sieci handlowe.Towary leżą tu zazwyczaj w pudłach i kartonach, a często są sprzedawane bezpośrednio z palet. Wybór jest raczej skromny, głównie żywność i najczęściej tylko 1-2 rodzaje soku, masła, mleka, kawy czy czekolady marek nieznanych raczej z telewizyjnych reklam. Sam sklep jest z reguły niewielki (ok. 400- 800 mkw. powierzchni), o niezbyt wyszukanym wnętrzu, obsługa też jest ograniczona do minimum. Za to jest tanio, często nawet taniej niż w hipermarketach poza okresem promocji. Tani sklep z reguły jest gdzieś blisko, na osiedlu, i żeby zrobić tam zakupy niepotrzebna jest wyprawa na pół dnia na peryferie miasta. Sklepy dyskontowe znają od dawna Polacy jeżdżący do Niemiec, gdzie nawet teraz w Aldim kupują słodycze i tanie kosmetyki. Tanie sklepy powstają zazwyczaj w mniejszych miastach (większość sieci mówi o limicie od 15 tys., a nawet od 10 tys. mieszkańców) i mieszczą się w rynkowej niszy między hipermarketami a droższymi sklepami.W Polsce potencjał dyskontowego rynku wykorzystują przede wszystkim zachodnie sieci handlowe. Od kilku lat dynamicznie rozwija się należąca do niemieckiego koncernu Tengelmann sieć sklepów Plus, działa też 45 sklepów Sezam holendersko-niemieckiej spółki Ahold-Allkauf, 36 sklepów Tip należących do największej w Europie grupy handlowej Metro oraz 20 sklepów duńskiej sieci Netto. Jedną z podstaw sukcesu tanich sklepów jest odpowiednio dobrany asortyment – w sieci Plus jest to np. tylko ok. 1000 towarów. Plus jest też jedną z nielicznych na razie sieci, które sprzedają część produktów pod własną markę handlową, co jest bardzo popularne w podobnych sklepach na Zachodzie. Sieć ma już swoje marki, specjalnie dla niej produkowanych, ok. 40 artykułów, m. in. mleka, wody mineralnej i makaronu. W przyszłości ma to być aż 20 proc. wszystkich towarów. </s>
<s>[INST] Streść podany po dwukropku tekst: POLEMIKI Bankowy tytuł wykonawczyWykładnia przeciwmerkantylnaBEATA MIKPostanowiłam odezwać się w sprawie przyjmowania przez banki poręczeń po analizie wypowiedzi M. Tarkowskiego ("Przyjmowanie poręczeń cywilnych", "Rz" z 24 lutego, i "Poręczyciel tak jak dłużnik", "Rz" z 10-11 czerwca) oraz J. Krzyżewskiego ("Poręczenie długu wobec banku", "Prawo Bankowe" 1998, z. 2). Po prostu cierpię, kiedy brzęk grosiwa zagłusza słowa ustawy, choćby tak bełkotliwej jak miejscami ustawa z 29 sierpnia 1997 r. - Prawo bankowe (Dz. U. nr 140, poz. 939; dalej: pr.b.).Obydwaj autorzy chcą przekonać czytelnika, że bez względu na prawnofinansową naturę czynności "pasywnej" konstytuującej zabezpieczenie wierzytelności banku poręczeniem, ofiarami bankowego tytułu egzekucyjnego w sensie art. 96-97 pr.b. mogą być wszyscy poręczyciele cywilni. Zwolennika odmiennej interpretacji ma zmiażdżyć akcesoryjność poręczenia, według art. 876-887 kodeksu cywilnego, w relacji do zobowiązania głównego (konkretnie kredytowego). Gdyby zatem zgodzić się z autorami, znikłoby widmo topienia bankierskiego grosza w procesowaniu się z tą grupą dłużników banku na zasadach ogólnych. Odpadłyby również powody do zazdrości bankierów o kieszenie notariuszy przy korzystaniu przez banki z szybszej od klasycznego procesu cywilnego drogi alternatywnej, tj. z takich jedynie poręczeń niebankowych, którym towarzyszy notarialnie poświadczone poddanie się egzekucji w trybie art. 777 &sect; 1 pkt 5 kodeksu postępowania cywilnego.M. Tarkowski wywodzi, jakoby potwierdzeniem, iż klucz do zagadki tkwi w akcesoryjnym charakterze poręczenia cywilnego, było stanowisko Narodowego Banku Polskiego jako współkreatora pr.b., wyartykułowane w piśmie dyrektora Departamentu Prawnego z 21 stycznia 1998 r. Wyrażono w nim ponoć zdziwienie, "skąd się bierze wątpliwość co do możliwości wystawienia bankowego tytułu wykonawczego (?) wobec poręczyciela", i zarazem uznano za "szczególnie niezasadne wspomaganie konstrukcji dłużnych operacji na mocy art. 777 k.p.c." Ten rzekomy atut świadczy najwyżej o braku jednolitości zapatrywań w samym banku centralnym państwa. Sęk w tym, że w piśmie nr NB/ZIP/66/98 z 27 marca 1998 r. do Pomorsko-Kujawskiego Banku Regionalnego SA w B. generalny inspektor nadzoru bankowego, po zasięgnięciu opinii Departamentu Prawnego NBP, nie chciał pokusić się o "ostateczne rozstrzygnięcie" problemu dopuszczalności wystawienia bankowego tytułu egzekucyjnego przeciwko poręczycielowi, zdając się na orzecznictwo sądowe ("Glosa" 1998, z. 7). Krótko mówiąc - faul.Nie najszczęśliwiej kończy się także próba odgadnięcia intencji twórców pr.b. metodą porównań art. 532 ust. 1 ustawy z 31 stycznia 1989 r. - Prawo bankowe (dalej: d.pr.b.) z projektowanym brzmieniem równoważnika art. 97 ust. 1 pr.b. z marca 1997 r., czyli art. 92 ust. 1 ówczesnego projektu. Jak wiadomo, art. 532 ust. 1 d.pr.b. (M. Tarkowski pomija "bis"), dany przez art. 48 ustawy z 6 grudnia 1996 r. o zastawie rejestrowanym i rejestrze zastawów (dalej: u.z.r.r.z), miał wejść w życie 1 stycznia 1998 r. (art. 52 u.z.r.r.z.), jednakże z tą datą został złagodzony, wraz z prawie całym pr.b., przez art. 193-194 pr.b. Obejmował on wąski, siedmiopunktowy wykaz czynności bankowych, z którymi łączyło się prawo zaspokojenia wymagalnych wierzytelności banku z użyciem bankowego tytułu egzekucyjnego, tj. umowy rachunku bankowego, kredytową, pożyczki i poręczenia, akredytywę, gwarancję bankową oraz operacje czekowe i wekslowe. Niewątpliwie przepis ów korespondował z instytucją czynności bankowych w ujęciu art. 11 ust. 1 d.pr.b. Podobnie był skonstruowany - jak wnioskujemy z przekazu M. Tarkowskiego - art. 92 ust. 1 projektu z marca 1997 r. Niepodobna wszakże zrozumieć, dlaczego autor uważa, iż proponowane rozwiązanie przeniesiono "w stanie nie zmienionym" ze znowelizowanego d.pr.b., skoro natrafił tam zaledwie na cztery czynności bankowe (w znaczeniu projektu), tzn. na umowy rachunku bankowego, kredytową, pożyczki i poręczenia. Mniejsza o detale. Najważniejszy jest efekt zestawienia obydwu wersji z przepisem art. 97 ust. 1 pr.b., który z kolei uwzględnia generalnie rozszerzenia wynikające z czynności bankowych. Okazuje się, że manipulujący przy bankowym tytule egzekucyjnym pragnęli z początku więcej, za chwilę mniej, a w finale inaczej. Toż to dowód antykoncepcji, nie zaś jakichkolwiek intencji. Tak więc znów faul.Zgoła prześmiewczo brzmi wreszcie sugestia, iż bankierscy legislatorzy, szlifując produkt swego pięcioletniego trudu, byli świadomi następstw przerabiania naprędce niektórych ornamentów. Pr.b. wprost jeży się regulacjami, których lektura wprawia w stupor. O tajemnicy bankowej w roli narzędzia do walki z przestępczością seksualną pisałam przy innej okazji ("Strefa ciszy i mgły", "Rz" z 18 czerwca). Teraz zajrzyjmy np. do art. 189 pr.b. Co widzimy? Skrzętną korekturę przepisów ustawy z 19 grudnia 1980 r. o zobowiązaniach podatkowych, polegającą na dodaniu ust. 8-12 do art. 34b i całego art. 49j z trzema ustępami. Zawartość merytoryczna, owszem, niezła. Tyle że 29 sierpnia 1997 r. uchwalono też ordynację podatkową, która uchyliła od 1 stycznia 1998 r. poprawioną na bankową modłę ustawę o zobowiązaniach podatkowych (art. 343 &sect; 1 pkt 3 i art. 344 o.p.). Co gorsza, fiskus wyraźnie się rozsierdził, odpłacając nadto prawu bankowemu wetknięciem weń całkiem świeżego (ząb za ząb - trójustępowego!) art. 15 oraz modyfikacją art. 113 ust. 4 i art. 115 pkt 1 (art. 313 ordynacji). Na szczęście nikomu nic się nie stało, bo i on używał sobie na uśmierconym prawie, tzn. na d.pr.b. Cóż, tym razem czerwona kartka.Dlatego zamiast "gdybać", lepiej posłuchać, o czym mówi w interesującym zakresie sama ustawa.I tak, w myśl art. 96 ust. 1 pr.b., bankowi wolno wystawiać bankowych tytułów egzekucyjnych ile dusza zapragnie, byleby czynił to na podstawie własnych ksiąg lub innych dokumentów związanych z dokonywaniem czynności bankowych. Aby jednak dany tytuł kwalifikował się do przedłożenia sądowi z wnioskiem o nadanie klauzuli wykonalności (art. 97 ust. 3 pr.b.), zgodnie z art. 97 ust. 1 pr.b., musi za jednym zamachem:być skierowany wyłącznie przeciwko osobie, która bezpośrednio z bankiem dokonała czynności bankowej,obejmować roszczenie wynikające bezpośrednio z czynności bankowej.W przytoczonych wersetach kryją się dwa fundamentalne, nierozerwalnie z sobą zrośnięte (koniunkcja) warunki cywilnoprocesowej dopuszczalności sięgnięcia po dyskutowany instrument windykacyjny. Bezspornie są to przesłanki materialnoprawne. Zasadniczy problem sprowadza się przeto do znalezienia przepisów prawa materialnego, które wytłumaczą ich pojemność znaczeniową. Innymi słowy, żeby nie popaść w konflikt z powszechnie respektowanymi regułami interpretacyjnymi, mamy obowiązek uporać się wprzód z wykładnią językową (gramatyczną) i oczywiście konieczną tu wykładnią systemową. Dopiero gdy język ojczystego prawa zwiedzie na manowce, można posiłkować się pozostałymi metodami wykładni, w tym historyczno-porównawczą i funkcjonalną (celowościową).Podążając tym tropem, nie da się przejść do porządku nad aparatem pojęciowym, jaki uruchomiono przy stylizacji owych przesłanek. Zapewne na pierwszy rzut oka sprawia on wrażenie przypadkowej mieszaniny mowy potocznej z wyrażeniami ściśle cywilistycznymi i zaczerpniętymi prosto z pr.b. W szczególności znajdujemy w nim zarówno poczciwe roszczenie cywilne oraz wynikanie roszczenia, jak i zdefiniowane w pr.b. pojęcia "bank" (art. 2) czy też "czynność bankowa" (art. 5). Obraz bezładu ulatnia się, jeśli dobrze potrząsnąć koktajlem. Otrzymujemy wtedy zupełnie nowe jakości normatywne, egzystujące tylko na obszarze zasilanym regulacjami pr.b., i to na użytek jednej instytucji prawa procesowego.Tak oto z pierwszej przesłanki wyłania się zespół cech identyfikujących dłużnika, który jest zdatny do prześladowań bankowym tytułem egzekucyjnym, a z drugiej - specyfikacja źródeł prześladowczego roszczenia banku. Jednocześnie okazuje się, że w obu wypadkach wchodzi w rachubę niemal identyczna struktura stosunkowa. Każdorazowo relacja wyraża się w bezpośredniości, a punkt odniesienia stanowi czynność bankowa. Znaczy to, iż w dalszą wędrówkę nie trzeba zabierać k.c., bo natknęliśmy się na absolutny monopol pr.b.W rezultacie dopuszczalność operowania przez bank bankowym tytułem egzekucyjnym potwierdzimy jedynie wówczas, gdy uzyskamy odpowiedź twierdzącą na dwa pytania:czy czynność, której dokonał dłużnik bezpośrednio z bankiem, jest czynnością bankową,czy dochodzone roszczenie wynika bezpośrednio z czynności bankowej, której dłużnik dokonał bezpośrednio z bankiem.Wbrew temu, co suponuje M. Tarkowski, dysonans między literalnym brzmieniem art. 5 ust. 2 pkt 8 pr.b. a art. 11 ust. 1 pkt 7 d.pr.b. nie dotyczy jedynie czynności przyjęcia poręczenia cywilnego, ale i wekslowego (art. 30-32 prawa wekslowego). Trudno również zaakceptować pogląd J. Krzyżewskiego, unifikujący skutki prawne przyjęcia przez bank poręczenia cywilnego niezależnie od tego, czy poręczycielem był bank czy podmiot nie będący bankiem.Wydaje się bezdyskusyjne, że de lege lata należy wyodrębnić trzy podstawowe układy proceduralne, w których problematyka bankowego tytułu egzekucyjnego wymaga różnego komentarza.Są to układy przyjęcia przez bank poręczenia:1) cywilnego od innego banku,2) wekslowego od innego banku,3) cywilnego lub wekslowego od podmiotu nie będącego bankiem.W pierwszym układzie rzecz przedstawia się nadzwyczaj prosto.Zważmy, że stosownie do art. 5 ust. 2 pkt 8 w zw. z art. 84 pr.b. akt udzielenia przez bank poręczenia cywilnego wchodzi w skład czynności bankowych zwanych funkcjonalnymi (względnymi), tzn. takich, które nie zostały zastrzeżone do wyłącznej kompetencji banków, lecz nabierają waloru "bankowych" przez fakt wykonywania przez bank. Logiczną tego konsekwencją jest teza, iż bank-poręczyciel wpada w krąg osób, które bezpośrednio z bankiem-wierzycielem (np. kredytodawcą) dokonały czynności bankowej. Równie przekonująco brzmi konstatacja, że wymagalne roszczenie banku-wierzyciela wobec banku-poręczyciela wynika bezpośrednio z czynności bankowej, której dokonał ów dłużnik bezpośrednio z wierzycielem.Wyczuwalny opór J. Krzyżewskiego przed taką interpretacją bierze się prawdopodobnie ze zmieszania płaszczyzn jurydycznej i deontologicznej. Zagadnienie to zgłębił prof. M. Bączyk, przypominając, iż nawet tzw. kodeks dobrej praktyki bankowej nie wyklucza możliwości posłużenia się między bankami bankowymi tytułami egzekucyjnymi, aczkolwiek traktuje ją jako ostateczność prawną w zakresie dochodzenia wzajemnych roszczeń ("Poręczenie w świetle przepisów prawa bankowego z 1997 r.", "Prawo Bankowe" 1998, z. 2). Ponadto prof. M. Bączyk uprzytomnił prozę dnia powszedniego, w której banki, nie bacząc na żadne "nakazy etyczne", bezlitośnie dziesiątkują zasoby banków-kontrahentów, opierając się na gwarancjach na pierwsze żądanie.Bliźniaczy żywot wiódłby pewnie awal nakreślony dłonią innego banku. Jeżeli bowiem przepis art. 5 ust. 2 pkt 8 pr.b. mianuje czynnością bankową ogólnie udzielanie poręczeń, to lege non distinguente - brak powodów, by z art. 97 ust. 1 pr.b. relegować akurat bankowe poręczenia wekslowe. Interpretacji tej wcale nie sprzeciwiałby się odmienny od zwykłego, sam w sobie uproszczony, tryb sądowego dochodzenia roszczeń z weksla (art. 486 k.p.c. i nast.), ponieważ art. 97 ust. 1 pr.b. nie dość że sprawę upraszcza, to jeszcze milczy także na temat preferencji dla jakiegokolwiek trybu konkurencyjnego. Podobnie - jak się zdaje - widzi problem J. Pisuliński ("Bankowy tytuł egzekucyjny", "Prawo Bankowe" 1998, z. 1), a odwrotnie J. Krzyżewski.Tymczasem pr.b. spłatało prawu wekslowemu niemiłego figla, zjadłszy je podczas redagowania art. 84. Przepis ten - zamieszczony w rozdziale dotyczącym gwarancji bankowych, poręczeń i akredytyw (rozdział 6 pr.b.) - instruuje, iż do poręczeń udzielanych przez banki stosuje się przepisy k.c., z tym że poręczenie banku jest zawsze zobowiązaniem pieniężnym. Ot, jakby nie istniało prawo wekslowe, którym z drugiej strony mami art. 93 ust. 1 pr.b. (z rozdziału 8), statuujący zasadę swobody doboru przez bank zabezpieczeń wierzytelności z korzeniami w czynnościach bankowych.Stąd nieuchronna konkluzja: bank-wierzyciel może egzekwować swoje należności od banku awalisty na podstawie bankowego tytułu egzekucyjnego, jeśliby zlekceważyć art. 84 pr.b. i uznać, że regulacja ta nie dyskryminuje awali bankowych.Najwięcej kłopotów przysparza układ trzeci. Patrząc trzeźwo, dostrzegamy wszakże, iż jedyna poważna przyczyna leży w art. 188 pr.b. Zasłynął on tym, że demontując art. 5 ust. 1 ustawy z 24 czerwca 1994 r. o restrukturyzacji banków spółdzielczych i Banku Gospodarki Żywnościowej (Dz. U. nr 80, poz. 369 ze zm.; dalej: u.r.b.s.), ledwo zdołał dobrnąć do pkt 2, który buńczucznie skreślił (pkt 3). Po drodze dołożył normie z pkt 1, każąc jej powtarzać, że wprawdzie bank spółdzielczy prowadzi rachunki bankowe i przeprowadza rozliczenia pieniężne, lecz wyłącznie "na zasadach i w trybie określonych w rozdziale 3 ustawy - Prawo bankowe" (pkt 2). Jakże nie ironizować z nieudacznika, który papuguje generalną klauzulę odsyłającą do pr.b., czyli - odnośnie do banków spółdzielczych zrzeszonych w bankach regionalnych - art. 2 ust. 1 u.r.b.s., a w dodatku zapomina, że bankowe rozliczenia pieniężne podlegają reżimowi rozdziału 4 pr.b. (rozdział 3 ujarzmia same rachunki bankowe). Nie starczyło mu też sił na nieodzowną modyfikację pkt 4. Koniec końców art. 5 ust. 1 pkt 4 u.r.b.s. kpi sobie z art. 5 pr.b., wpierając mu, że przyjmowanie poręczeń przez zrzeszony bank spółdzielczy równa się wykonywaniu czynności bankowych.W magiczną siłę art. 5 ust. 1 pkt 4 u.r.b.s. nie wierzą nawet jego rodzice. We wspomnianym piśmie głównego inspektora nadzoru bankowego czarno na białym napisano, iż przyjmowanie poręczeń przez banki spółdzielcze nie jest czynnością bankową!Tutaj NBP bynajmniej nie błądzi, o czym przesądzają trzy argumenty z dziedziny językowo-systemowej.Po pierwsze - przyjęcie poręczenia przez jakikolwiek bank poddany rządom pr.b. nie figuruje w zamkniętym katalogu czynności bankowych funkcjonalnych z art. 5 ust. 2 pr.b.Po wtóre - rozważanego sposobu zabezpieczenia wierzytelności przez zrzeszony bank spółdzielczy (art. 2 ust. 1 u.r.b.s. w zw. z art. 93 ust. 1 pr.b.) nie wymieniono na liście z art. 5 ust. 1 pkt 1-6 pr.b., nazywającej po imieniu tzw. czynności bankowe naturalne (bezwzględne), czyli przekazane w niemal niepodzielne władztwo banków (art. 5 ust. 4 pr.b.). Nie mieści się on także wśród czynności naturalnych spoza pr.b., o których mowa w art. 5 ust. 1 pkt 7 pr.b., bo ani u.r.b.s., ani inna odrębna ustawa nie podnosi go do rangi czynności przewidzianej wyłącznie dla banku spółdzielczego.I po trzecie - przepis art. 5 ust. 2 u.r.b.s. - w powiązaniu z nietkniętym art. 1 ust. 3 u.r.b.s. (ten odsyła nie zrzeszone banki spółdzielcze do martwego d.pr.b.!) - podpowiada, że wyprzedzający go ust. 1 ogranicza się do egzemplifikacji czynności, poczytywanych przez d. pr.b. hurtem za bankowe, które zrzeszony bank spółdzielczy może wykonywać samodzielnie na własną rzecz. Prawidłowość tę zręcznie wychwycił J. Majewski ("Przyjmowanie poręczeń cywilnych", "Rz" z 6 marca).J. Krzyżewski niby podziela ocenę NBP, niemniej dochodzi do niej szlakiem budzącym stanowczy protest. Autor próbuje zbudować syntetyczną definicję czynności bankowej na bazie wyrwanego z kontekstu art. 2 pr.b. Sugeruje, że jest to "wszelki akt obciążenia ryzykiem środków płynnych powierzonych bankowi pod jakimkolwiek tytułem zwrotnym". Jak się ma do tego zbywanie wierzytelności lub udostępnianie sejfów, zaliczone do czynności bankowych funkcjonalnych (art. 5 ust. 2 pkt 5 in fine oraz pkt 6 in fine pr.b.)? Czemu zresztą absorbować słuchaczy takimi ekstrawagancjami, jeżeli zaraz ucieka się w akcesoryjność poręczenia cywilnego? W każdym razie wspólnym wysiłkiem rozstrzygnęliśmy, że jeśli jakikolwiek bank przyjmuje jakiekolwiek poręczenie od niebanku, to żadna ze stron nie dokonuje czynności bankowej. Konstatujemy więc, iż w tym układzie egzekucja za pomocą bankowego tytułu egzekucyjnego jest niedopuszczalna z braku przesłanek materialnoprawnych.Pozostaje skonkretyzować racje determinujące jawną niestosowność niesubordynacji wobec prawnobankowego znaczenia art. 97 ust. 1 pr.b.Oto one:całkowicie rozsądne wnioski płynące z wykładni językowej i systemowej tego przepisu,jego wyjątkowy charakter, z którym wiąże się zakaz interpretacji rozszerzającej,sens prawnego bytu czynności bankowych jako przejawów aktywności gospodarczej banku, z którymi ustawa wiąże szczególne skutki, w tym np. w sferze tajemnicy bankowej (art. 104 pr.b. i nast.), pozyskiwania dochodów w formie prowizji (art. 110 pr.b. in principio) czy właśnie ściągania długów,przeznaczenie technicznoprawnej nazwy "czynności bankowe", którą wprowadzono do tekstu pr.b. z pewnością po to, aby w obrębie poszczególnych unormowań nie powtarzać całej jej zawartości pojęciowej wytyczonej przez art. 5 pr.b., ale i nie wykraczać poza tę zawartość,uprzywilejowana pozycja banków w procesach toczących się na zasadach ogólnych, dzięki rozporządzeniu ministra sprawiedliwości z 30 czerwca 1998 r. w sprawie określenia ulgowych stawek opłat sądowych oraz zwolnień od tych opłat w sprawach o zabezpieczenie należności z tytułu udzielanych przez banki kredytów, pożyczek pieniężnych, gwarancji bankowych i poręczeń (Dz. U. nr 87, poz. 554) - wydanemu z upoważnienia art. 94 pr.b.,możliwość zastosowania art. 777 &sect; 1 pkt 5 k.p.c. we wszelkich stosunkach obligacyjnych, w których przedmiotem zobowiązania jest świadczenie pieniężne (dodajmy, że chodzi o nowość wykreowaną przez art. 46 pkt 1 u.z.r.r.z.).Wiele innych aspektów bankowego tytułu egzekucyjnego przeciwko poręczycielowi pominęłam celowo, aby nie pogubić spraw elementarnych. Być może nie były to refleksje pierwszoligowe. Myślę jednak, że zawsze jakoś obroni się wykładnia poprzestająca na indagowaniu ustawy, nie zaś kieszeni.Autorka jest prokuratorem Prokuratury Apelacyjnej w Łodzi [/INST] w myśl art. 96 ust. 1 pr.b., bankowi wolno wystawiać bankowych tytułów egzekucyjnych ile dusza zapragnie, byleby czynił to na podstawie własnych ksiąg lub innych dokumentów związanych z dokonywaniem czynności bankowych. Aby jednak dany tytuł kwalifikował się do przedłożenia sądowi z wnioskiem o nadanie klauzuli wykonalności (art. 97 ust. 3 pr.b.), zgodnie z art. 97 ust. 1 pr.b., musi za jednym zamachem:być skierowany wyłącznie przeciwko osobie, która bezpośrednio z bankiem dokonała czynności bankowej,obejmować roszczenie wynikające bezpośrednio z czynności bankowej.W rezultacie dopuszczalność operowania przez bank bankowym tytułem egzekucyjnym potwierdzimy jedynie wówczas, gdy uzyskamy odpowiedź twierdzącą na dwa pytania:czy czynność, której dokonał dłużnik bezpośrednio z bankiem, jest czynnością bankową,czy dochodzone roszczenie wynika bezpośrednio z czynności bankowej, której dłużnik dokonał bezpośrednio z bankiem.Należy wyodrębnić trzy podstawowe układy proceduralne, w których problematyka bankowego tytułu egzekucyjnego wymaga różnego komentarza.Są to układy przyjęcia przez bank poręczenia:1) cywilnego od innego banku,2) wekslowego od innego banku,3) cywilnego lub wekslowego od podmiotu nie będącego bankiem.Ad 1. Akt udzielenia przez bank poręczenia cywilnego wchodzi w skład czynności bankowych zwanych funkcjonalnymi (względnymi), zatem wymagalne roszczenie banku-wierzyciela wobec banku-poręczyciela wynika bezpośrednio z czynności bankowej, której dokonał ów dłużnik bezpośrednio z wierzycielem.Ad 2. Bank-wierzyciel może egzekwować swoje należności od banku awalisty na podstawie bankowego tytułu egzekucyjnego, jeśliby zlekceważyć art. 84 pr.b. i uznać, że regulacja ta nie dyskryminuje awali bankowych.Ad 3. Jeśli jakikolwiek bank przyjmuje jakiekolwiek poręczenie od niebanku, to żadna ze stron nie dokonuje czynności bankowej. W tym układzie egzekucja za pomocą bankowego tytułu egzekucyjnego jest niedopuszczalna z braku przesłanek materialnoprawnych. </s>
<s>[INST] Streść podany po dwukropku tekst: Partyjny sąd wyrzucił z SLD byłych szefów dębickiego SojuszuWojna na doleJÓZEF MATUSZKrajowy Sąd Partyjny SLD wykluczył z partii byłą przewodniczącą dębickiego Sojuszu Marię Mazur i skarbnika Zbigniewa Kozioła za "postawę niegodną członka partii". Wykluczeni twierdzą, że stali się niewygodni.Utrzymują, że nie chcieli tuszować matactw i zadarli z posłem Wiesławem Ciesielskim, szefem SLD w Podkarpackiem, a od niedawna wiceministrem finansów, oraz ze Stanisławem Janasem, wiceprzewodniczącym Rady Krajowej SLD.- To nie jest wielka strata dla Sojuszu. Z tymi ludźmi nie jest nam po drodze - tłumaczy Kazimierz Jesionek, który przewodniczył rozprawie przed Krajowym Sądem Partyjnym SLD. Mówi, że oboje notorycznie łamali postanowienia statutu i kartę zasad etycznych, oczerniali działaczy krajowych władz partii, a z wnioskiem o ich wykluczenie wystąpili posłowie Janas i Ciesielski.Legitymacja SdRP 001Czterdziestojednoletni Zbigniew Kozioł był w PZPR, a w styczniu 1990 roku uczestniczył w kongresie założycielskim SdRP. Do dziś przechowuje legitymację członka założyciela z numerem 001 i podpisami Aleksandra Kwaśniewskiego i Leszka Millera. - Jestem dumny z tej legitymacji i z wielkim bólem przyjąłem partyjny wyrok. Nie spodziewałem się, że po jedenastu latach aktywnej pracy na rzecz partii zostanę tak brutalnie potraktowany tylko dlatego, że nie chciałem ukrywać matactwa i szwindli - mówi z żalem były wiceprzewodniczący i skarbnik powiatowego SLD w Dębicy.Wierzyła w partięMaria Mazur, była przewodnicząca Rady Powiatowej SLD w Dębicy i, do momentu wyrzucenia z SLD, członek Rady Wojewódzkiej SLD w Rzeszowie, tłumaczy, że nie interesowały ją stołki i partyjne zaszczyty. - Nigdy nie upaprałam się w żadnym bagnie, nie upychałam swoich ludzi na stanowiska, co teraz stało się modne. Zdecydowałam się szefować dębickiemu SLD tylko dlatego, że prosili mnie o to ludzie młodzi i uwierzyłam, iż możemy razem coś zrobić - opowiada.Wiele lat przepracowała w administracji państwowej. W 1994 roku skończyła Szkołę Praw Człowieka przy Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka w Warszawie. Jest wolontariuszem fundacji na teren Dębicy. - Reaguję wszędzie tam, gdzie widzę, że prawo jest łamane, a tu okazało się, iż za przestrzeganie prawa dostałam po łapach.W 1997 roku kandydowała na senatora w okręgu tarnowskim. Niewiele jej zabrakło do senatorskiego mandatu. Była w Ogólnopolskim Honorowym Komitecie Wyborczym Aleksandra Kwaśniewskiego i podkreśla, że podziękowanie od prezydenta było dla niej największym zaszczytem.- Po tym wyroku nie wiedziałam, co ze sobą zrobić. Może to zabrzmi zarozumiale, ale zdumiewa mnie, z jaką lekkością SLD pozbywa się takich ludzi jak ja, która tworzyłam partię w Dębicy. Wierzyłam, że będzie to partia rozsądku, budująca państwo prawa - mówi.Nie pozwolę, aby nazywano mnie palantemW dębickim SLD iskrzyło od początku istnienia organizacji. Był konflikt między młodymi działaczami a weteranami. Gdy Zbigniew Kozioł został skarbnikiem powiatowego SLD, dopatrzył się wielu nieprawidłowości, szczególnie w Radzie Miejskiej SLD oraz w dębickim biurze poselskim Stanisława Janasa, które jego zdaniem było podwójnie finansowane. - Lokal był wynajmowany od "Społem", płaciła za niego Kancelaria Sejmu, a asystent posła Janasa, Stanisław Skawiński, brał też pieniądze na wynajem lokalu z kasy partyjnej. To nie były duże kwoty, ale ważne są zasady. Zażądałem zwrotu tych pieniędzy - mówi.- To są bzdury, zwykłe pomówienia. Jeżeli to się ukaże w gazecie, pójdę do sądu - grozi Stanisław Skawiński, szef miejskiego SLD w Dębicy, do niedawna asystent posła Janasa, a po wyborach dyrektor biura poselskiego Edwarda Brzostowskiego.Kozioł domagał się wyjaśnień od posła Janasa, a gdy ten nie reagował, na jednym z posiedzeń SLD w Dębicy nazwał posła palantem, który psuje reputację partii.- Poseł Janas obraził się jednak dopiero po kilku miesiącach i sporządził notatkę służbową, domagając się wyrzucenia mnie z partii - dodaje. - Złożyłem skargę, bo nie pozwolę sobie, aby jakiś Kozioł nazywał mnie palantem - ripostuje poseł Janas. - Nic nie wiem o jakichkolwiek nieprawidłowościach. Słyszałem, że sprawdzała to komisja rewizyjna i nie dopatrzyła się żadnych uchybień.Z protokołu Wojewódzkiej Komisji Rewizyjnej SLD w Rzeszowie wynika, że podczas kontroli Rady Miejskiej SLD w Dębicy przeprowadzonej 23 lutego 2001 roku stwierdzono wiele nieprawidłowości. Komisja dopatrzyła się m.in. braku podstawowych dokumentów dotyczących działalności partyjnej, sprawozdań finansowych, a także dopatrzyła się wydatków bez tytułu prawnego. Stanisławowi Skawińskiemu polecono zwrócić niesłusznie wydane pieniądze z tytułu czynszu, rozmów telefonicznych, energii elektrycznej, sprzątania lokalu.- To była niewiarygodna i stronnicza komisja rewizyjna - odpowiada Skawiński. I dodaje: - W partii porządek musi być. Ciesielski powiedział, że te dwie osoby nie mogą dalej bruździć, bo to nie jest prywatny folwark. Koziołowi się wydaje, że wszyscy są winni, a tylko on jest święty.Kozioł ofiarnyPoseł Ciesielski złożył do Wojewódzkiego Sądu Partyjnego SLD w Rzeszowie wniosek o wykluczenie z partii Marii Mazur i Zbigniewa Kozioła za zachowanie niegodne członka partii. Powodem był brak wotum zaufania, którego oboje nie otrzymali na konwencji SLD w Dębicy, według Ciesielskiego uchylali się też od złożenia rezygnacji i buntowali innych działaczy.Kozioł twierdzi, że poseł mówi nieprawdę, a tym rzekomym "niegodnym zachowaniem" było jego pytanie do posła Ciesielskiego, dlaczego broni braci Gajów z karaibskiej spółki Grand Limited, zamieszanych w aferę mielecką, których prokuratura podejrzewa o zagarnięcie kilkunastu milionów złotych? - Żaden poseł nie powinien ręczyć za facetów podejrzewanych o zagarnięcie olbrzymich pieniędzy, bo zawsze rodzi to podejrzenie, że poseł też coś uszczknął z tych milionów - tłumaczy Kozioł.Nie podobało mu się też, że poseł Janas zaczął podnajmować pokoje na biuro poselskie w lokalu wynajmowanym przez Edwarda Brzostowskiego, właściciela firmy Dexpol, w latach osiemdziesiątych wiceministra rolnictwa i twórcy Igloopolu, obecnie posła Sojuszu. - Zwróciłem posłowi uwagę, iż sytuacja, że w jednym lokalu urzęduje poseł z biznesmenem, jest korupcjogenna - tłumaczy Kozioł.Ostatecznie Maria Mazur i Zbigniew Kozioł stracili zaufanie partii, gdy sprzeciwili się kandydowaniu do parlamentu Edwarda Brzostowskiego. - Uważałem, że Brzostowski jest za stary, nie należy do SLD, jako radny powiatowy nie poddał się ocenie powiatowego SLD w Dębicy, jego firmy nie płaciły zobowiązań wierzycielom, a ponadto jest wulgarny i nadużywa alkoholu - podkreśla Kozioł.Informację dotyczącą Kozioła "o zachowaniu niegodnym członka partii" złożył też Krzysztof Martens, mistrz świata w brydżu sportowym i wiceprzewodniczący podkarpackiego SLD.- Nie pisałem żadnych skarg na niego. Raz go w życiu widziałem i sporządziłem uwagi, że zachowywał się koszmarnie, jak stary beton partyjny. Odgrażał się, że nas załatwi - odpowiada Krzysztof Martens.Z przykrością konstatujemyZ orzeczenia Wojewódzkiego Sądu Partyjnego SLD w Rzeszowie: "Kolega Zbigniew Kozioł, który do niedawna był jednym z liderów dębickiej powiatowej organizacji SLD, w ostatnim czasie wywierał zdecydowanie negatywny wpływ na ludzi młodych, dopiero rozpoczynających drogę politycznej działalności w szeregach SLD. Równie negatywna była jego postawa w stosunku do liderów krajowego i wojewódzkiego szczebla SLD". - W SdRP było wielu uczciwych ludzi, ale gdy powstało SLD, zaczęli się tam garnąć ludzie ze starego betonu, których interesowały tylko władza i stołki - ocenia Kozioł.W obronie krnąbrnych towarzyszy partyjnych wstawiło się kilkudziesięciu młodych działaczy dębickiego SLD. W piśmie do profesor Marii Szyszkowskiej z Komisji Etyki SLD prosili o pomoc w rozwiązaniu konfliktu. "Z przykrością konstatujemy, że istnieje podział wewnątrz naszej organizacji powiatowej na tle sposobu działalności partii. Z jednej strony jesteśmy my - w większości ludzie młodzi, niedoświadczeni w działalności politycznej, a z drugiej strony wyjadacze polityczni popierani przez posłów Stanisława Janasa i Wiesława Ciesielskiego oraz członka Rady Krajowej SLD Stanisława Skawińskiego. Niestety, druga strona nie dotrzymuje ustalonych reguł, idzie po trupach, łamiąc dobre obyczaje i statut SLD" - napisali.Zrobiono ze mnie złoczyńcęMaria Mazur i Zbigniew Kozioł po wyroku Sądu Partyjnego w Rzeszowie wydalającego ich z partii odwołali się do Sądu Krajowego SLD, który utrzymał wyrok w mocy. - Jest mi wstyd, bo nagle zrobiono ze mnie złoczyńcę - mówi z goryczą Maria Mazur. - Teraz już nie widzę dla siebie partii, chyba że w Prawie i Sprawiedliwości przyjmą taką lewicową aktywistkę na emeryturze - żartuje.Zbigniew Kozioł podkreśla, że jego rodzice pochodzą ze Lwowa, a tam liczył się honor. - Tego honoru zabrakło posłowi Ciesielskiemu, który koniecznie chciał się załapać na ministerialny stołek - mówi. Ma żal do kolegów z Sądu Partyjnego, że nawet nie starali się wysłuchać jego racji. - Powinni choćby sprawdzić, czy mówię prawdę. Uznali jednak, że należy wykończyć faceta, który dymi.Ps. Z posłem i wiceministrem finansów Wiesławem Ciesielskim mimo wielokrotnych prób nie udało mi porozmawiać. [/INST] Krajowy Sąd Partyjny SLD wykluczył z partii byłą przewodniczącą dębickiego Sojuszu Marię Mazur i skarbnika Zbigniewa Kozioła za "postawę niegodną członka partii". Wykluczeni twierdzą, że stali się niewygodni. Utrzymują, że nie chcieli tuszować matactw i zadarli z posłem Wiesławem Ciesielskim, szefem SLD w Podkarpackiem, a od niedawna wiceministrem finansów, oraz ze Stanisławem Janasem, wiceprzewodniczącym Rady Krajowej SLD. Kazimierz Jesionek, który przewodniczył rozprawie przed Krajowym Sądem Partyjnym SLD, tłumaczy, że oboje notorycznie łamali postanowienia statutu i kartę zasad etycznych oraz oczerniali działaczy krajowych władz partii.W dębickim SLD iskrzyło od początku istnienia organizacji. Był konflikt między młodymi działaczami a weteranami. Gdy Zbigniew Kozioł został skarbnikiem powiatowego SLD, dopatrzył się wielu nieprawidłowości, szczególnie w Radzie Miejskiej SLD oraz w dębickim biurze poselskim Stanisława Janasa, które jego zdaniem było podwójnie finansowane. Kozioł domagał się wyjaśnień od posła Janasa, a gdy ten nie reagował, na jednym z posiedzeń SLD w Dębicy nazwał posła palantem, który psuje reputację partii.Wniosek o wykluczenie z partii Marii Mazur i Zbigniewa Kozioła złożyli Janas oraz poseł Ciesielski. Powodem był brak wotum zaufania, którego oboje nie otrzymali na konwencji SLD w Dębicy, według Ciesielskiego uchylali się też od złożenia rezygnacji i buntowali innych działaczy. Maria Mazur i Zbigniew Kozioł stracili zaufanie partii, gdy sprzeciwili się kandydowaniu do parlamentu Edwarda Brzostowskiego.Informację dotyczącą Kozioła "o zachowaniu niegodnym członka partii" złożył też Krzysztof Martens. W obronie krnąbrnych towarzyszy partyjnych wstawiło się kilkudziesięciu młodych działaczy dębickiego SLD. Maria Mazur i Zbigniew Kozioł po wyroku Sądu Partyjnego w Rzeszowie wydalającego ich z partii odwołali się do Sądu Krajowego SLD, który utrzymał wyrok w mocy. </s>
<s>[INST] Streść podany po dwukropku tekst: MEDYCYNANowe środki farmaceutyczne mogą bez powikłań likwidować bólSuperaspiryna w natarciuRYS. MAREK KONECKIZBIGNIEW WOJTASIŃSKIAmerykańskie koncerny farmaceutyczne wprowadzają do sprzedaży nowej generacji środki przeciwbólowe, reklamowane jako "superaspiryna". Leki te przeznaczone są dla ludzi cierpiących na choroby reumatyczne, ale podejrzewa się, że mogą być też przydatne w zapobieganiu chorobie Alzheimera oraz rakowi jelit. W Polsce tymczasem wycofywane są przestarzałe preparaty - m.in. popularne tabletki od bólu głowy "z krzyżykiem".Leki przeciwbólowe, w tym głównie tzw. niesteroidowe środki przeciwzapalne, są jednymi z najczęściej stosowanych farmaceutyków. Jedynie z powodu schorzeń stawów co roku udzielanych jest w Polsce 15 mln porad oraz wypisywanych jest 14 mln recept (na całym świecie - ponad 480 mln). Jeszcze więcej tego typu leków zażywanych jest przez chorych we własnym zakresie - bez recepty. Tym bardziej, że są pomocne w uśmierzaniu innych często występujących dolegliwości, jak bóle głowy oraz kręgosłupa. Są dość bezpieczne, ale nie pozbawione działań niepożądanych, szczególnie gdy są stosowane przewlekle lub w większych dawkach. Stąd coraz większe zainteresowanie preparatami skutecznymi, a jednocześnie najmniej szkodliwymi. Taki jest też powód od dawna już oczekiwanej w kraju decyzji wycofania z użycia starszej generacji leków przeciwbólowych zawierających fenacetynę, jak tabletki z krzyżykiem oraz pyralgina.Ostrożnie z lekamiPrzewodniczący Komisji Rejestracji Leków Aleksander Mazurek zapowiedział, że środki te znikną z polskiego rynku prawdopodobnie w ciągu pół roku - do wyczerpania się zapasów. Tak postąpiono już przed wieloma laty w większości innych krajów, jak tylko zaczęto podejrzewać, że mogą one doprowadzić do przewlekłej niewydolności nerek - tzw. zespołu nerki analgetycznej. Według danych europejskich, cierpi z tego powodu od 2,5 do 44 proc. pacjentów wymagających hemodializy (podłączenia do sztucznej nerki). Nie wiadomo, jak dużo takich chorych jest w Polsce. "Przewodnik farmakoterapii" zwraca jedynie uwagę, że okoliczności powstania tego uszkodzenia nie są w pełni wyjaśnione. "Przypisywanie roli jedynego winowajcy fenacetynie nie potwierdziło się: w wielu krajach po jej wycofaniu częstość uszkodzeń nerek zmniejszyła się tylko nieznacznie." U wielu chorych odstawienie leku prowadzi do częściowego cofnięcia się zmian. Dlatego za bardziej ryzykowne uznaje się długotrwałe i systematyczne (zwłaszcza codziennie) przyjmowanie dużych dawek wszelkich preparatów przeciwbólowych, zwłaszcza więcej niż tylko jednego.Z tym większym zainteresowaniem oczekiwane jest wprowadzenie nowej generacji pochodnych aspiryny. Ich producenci twierdzą, że zachowują one niektóre zalety popularnej pigułki, ale pozbawione są jej podstawowej wady: przy dłuższym zażywaniu nie wywołują dolegliwości przewodu pokarmowego - bólów, nudności, wymiotów i zaburzeń trawienia lub pobolewania wątroby. Takim lekiem jest Celebrex amerykańskiej firmy Searl, zarejestrowany w grudniu 1998 r. przez amerykański Urząd ds. Żywności i Leków (FDA) w leczeniu gośćca (choroby zwyrodnieniowej stawów) oraz reumatoidalnego zapalenia stawów (choroby autoimmunologicznej). Przewiduje się, że jeszcze w tym roku ma być dopuszczony do sprzedaży Vioxx koncernu farmaceutycznego MSD, a w przygotowaniu jest kilkanaście innych środków o podobnym działaniu takich potentatów, jak Johnson & Johnson oraz GlaxoWellcome. W Polsce jak na razie dostępny jest jedynie Meloxicam niemieckiej firmy Boehringer Ingelheim, wskazany do leczenia reumatoidalnego zapalenia stawów, choroby zwyrodnieniowej stawów, lumbago, postrzału oraz dny.Fatalne powikłaniaAspiryna jest jednym z najczęściej stosowanych środków i na pewno takim pozostanie, jednak ze względu na ryzyko powikłań coraz częściej wypierana jest w niektórych dolegliwościach przez inne farmaceutyki. Przykładem jest paracetamol, nie powodujący zaburzeń jelito-żołądkowych, zalecany w łagodzeniu lekkich i średnich bólów, raczej nie związanych z procesami zapalnymi, jak bóle menstruacyjne i urazy, a także bóle głowy, zębów i kręgosłupa. Polecany jest nawet w bólach reumatoidalnych, gdy nie pomaga użycie jednego niesteroidowego leku przeciwzapalnego, bo włączenie jeszcze jednego preparatu o podobnym działaniu ze względu na powikłania nie jest wskazane.Nową konkurencją dla kwasu acetylosalicylowego mogą być "superaspiryny", przydatne np. w uśmierzaniu dolegliwości wywołanych przez schorzenia reumatyczne. Cierpiący na nie ludzie muszą całymi latami zażywać środki przeciwbólowe, głównie niesteroidowe leki przeciwzapalne, powodujące u co trzeciego chorego uszkodzenia śluzówki żołądka. Co jest tym bardziej niepokojące, że u wielu z nich wykrywane są dopiero wtedy, gdy wywołują krwawienia wewnętrzne. W Polsce nie jest znana liczba tego rodzaju powikłań. Wiadomo jedynie, że w USA wskutek ich zażywania co roku 100 tys. chorych trafia do szpitala z powodu wrzodów przewodu pokarmowego, a u 10-20 tys. chorych doprowadzają one do zgonu. Według dr Gurkipala Singha z Uniwersytetu Stanforda w Kalifornii, tragedie zdarzają się częściej niż zgony spowodowane astmą, rakiem szyjki macicy oraz czerniakiem skóry.Wprowadzane obecnie leki nowej generacji powinny być mniej szkodliwe, gdyż mają to samo działanie terapeutyczne - przeciwzapalne i przeciwbólowe, a przy tym zmniejszają ryzyko powikłań przewodu pokarmowego. W ich opracowaniu uczeni wykorzystali odkrycie, iż niesteroidowe leki przeciwzapalne w różnym stopniu hamują działanie dwóch enzymów cykloksygenazy (COX-1 oraz COX-2), wykorzystywanych do produkcji prostaglandyn: pierwszy osłania przewód pokarmowy, a drugi uczestniczy w procesach zapalnych. Wystarczyło zatem zastosować preparat, który działa selektywnie - tylko na jeden enzym (COX-2), związany tylko z procesami zapalnymi. U zdrowego człowieka enzym ten występuje tylko w śladowych ilościach, pod wpływem zapalenie nasila ból i wydłuża stan zapalny. Wystarczy zatem zablokować jego działanie, by uniknąć działań niepożądanych, wywołanych hamowaniem enzymu COX-1, biorącego udział w ochronie żołądka, nerek i utrzymaniu prawidłowej krzepliwości krwi.Nadzieje i kontrowersjePierwsze wybiórczo działające środki hamują działanie niepożądanego enzymu 100 razy silniej niż COX-1. Kolejne preparaty mają być jeszcze bardziej skuteczne. Będą przydatne zarówno w leczeniu reumatyzmu, jak i bólów zębów, bólów pooperacyjnych oraz dolegliwości menstruacyjnych, a nawet w zapobieganiu chorobie Alzheimera oraz rakowi jelita grubego. Jednak nie wszyscy specjaliści się z tym zgadzają. Krytycy twierdzą, że leki te nie zostały jeszcze dostatecznie przebadane. Enzym COX-2 prawdopodobnie nie jest wyłącznie "czarną owcą", gdyż pełni w organizmie również ważne funkcje - w nerkach, naczyniach krwionośnych, kościach, szpiku kostnym oraz w mózgu. Jej blokowanie może zatem wywoływać inne, nie znane jeszcze powikłania, np. zaburzenia pracy nerek oraz odnowy tkanki kostnej.Środki te nie zastąpią tradycyjnej aspiryny, która blokując enzym COX-1 obniża krzepliwość krwi, a tym samym zmniejsza ryzyko zawału serca oraz udaru niedokrwiennego mózgu. Zawsze zatem będzie pomocna w profilaktyce chorób układu krążenia, co potwierdzają opublikowane niedawno przez "JAMA" badania Jiang He z Uniwersytetu Chicagowskiego. Poza tym superaspiryny nie zawsze tak skutecznie likwiduję bóle, jak starsze leki. Nie będą zatem lepszą ofertą dla każdego chorego. Mogą jednak okazać się niezastąpione u tych osób, które muszą przewlekłe zażywać środki przeciwbólowe. [/INST] Koncerny farmaceutyczne wprowadzają do sprzedaży nowej generacji środki przeciwbólowe - bez działań niepożądanych. W przygotowaniu jest kilka innych takich leków, w sprzedaży jeden. W Polsce rozpoczęto wycofywanie z użycia starszej generacji leków przeciwbólowych. Krytycy twierdzą, że leki te nie zostały dostatecznie przebadane i mogą nie być tak skuteczne jak stare. </s>
<s>[INST] Streść podany po dwukropku tekst: DYSKUSJA Polemika z artykułem prof. Jana JończykaJutro i wczoraj polskich emeryturRYS. ARTUR KRAJEWSKIMICHAŁ RUTKOWSKIGdyby artykuł Jana Jończyka "Kosztowna prywatyzacja ryzyka starości" ukazał się kilkadziesiąt lub nawet kilkanaście lat temu, odpowiadałby w zupełności ówczesnemu rozumieniu zarówno tego, jak powinny działać ubezpieczenia społeczne, jak i tego, jaka powinna być rola państwa w zapewnieniu bezpieczeństwa emerytalnego. Ponieważ jednak ukazał się 23 kwietnia 1997 r. i dotyczył krytyki dokumentu powstałego w kierowanym przeze mnie Biurze Pełnomocnika Rządu ds. Reformy Zabezpieczenia Społecznego, chciałbym ustosunkować się do zawartych w nim ocen i interpretacji.Przede wszystkim trzeba uświadomić sobie wyraźnie, że systemy społecznych ubezpieczeń emerytalnych oparte na monopolu czy zdecydowanej dominacji filaru repartycyjnego, czyli takiego, w którym pracujący za pomocą podatku zwanego składką transferują środki do emerytów, przeżywają głęboki ogólnoświatowy kryzys. Wywołuje go narastającą falę zmian będącą rezultatem z jednej strony szybkiego pogarszania się proporcji demograficznych między osobami w wieku emerytalnym i ludnością w wieku produkcyjnym (proporcja ta jest wielkością krytyczną dla możliwości działania filaru repartycyjnego), a z drugiej - faktów wywołujących zmiany w poglądach na rolę państwa w dziedzinie transferów pieniężnych oraz rozwoju technologii umożliwiających daleko posuniętą indywidualizację rachunków, na które wpłacane są składki.Działający w Polsce system ubezpieczeń społecznych jest systemem, do którego się przyzwyczailiśmy i do którego dostosowane zostały, kiedyś przecież różne od obecnych, doktryny prawne. Rozumiem w tym względzie sentyment autora artykułu. Nie znaczy to jednakże, że system ten jest dobry albo że okaże się wystarczająco dobry w nadchodzącej przyszłości. Brak daleko idących reform w dziedzinie emerytur grozi ich bankructwem i kompromitacją państwa (wraz z regulującym je systemem prawnym) jako ich gwaranta. Sytuacja ta wymaga rzetelnej i uczciwej analizy zmierzającej do rozwiązania problemu, a nie deklaracji prowadzących do antagonizacji nastrojów społecznych.Przygotowany w Biurze Pełnomocnika Rządu do Spraw Reformy Zabezpieczenia Społecznego projekt reform jest odpowiedzią na narastające szybko zagrożenie kompromitacji systemu emerytalnego. Tendencje leżące u podstawy tego zagrożenia - zarówno w Polsce, jak i w wielu innych krajach - nie były jeszcze tak wyraźnie widoczne nawet kilkanaście lat temu, w czasach, kiedy sądy i oceny Jana Jończyka mogły jeszcze nie budzić zdziwienia. Być może właśnie z nieuwzględnienia zasięgu i powagi zachodzących zmian wynikają nieporozumienia, które znalazły wyraz w omawianym artykule.Nieporozumień tych jest wiele, wszystkie one mają jednak ważny wspólny mianownik. Mianownikiem tym jest niechęć autora do wyciągnięcia wniosków z faktu, że świat zmienia się szybko, a Polska zmienia się jeszcze szybciej w okresie transformacji systemowej. Jednym z wniosków jest konieczność zrewidowania starego paradygmatu w ubezpieczeniach społecznych. Nie można szablonów powstałych wiele lat temu przyłożyć do współczesnej rzeczywistości, następnie dziwić się, że nie pasują, i obciążać za to tych, którzy pragną osiągnąć te same cele za pomocą metod dostosowanych do nowej rzeczywistości.Niewydolność starych rozwiązańNieporozumienie pierwsze: czym jest ubezpieczenie społeczne na wypadek starości?Nie jest prawdą - jak sugeruje artykuł - że reforma zlikwiduje ubezpieczenie społeczne. Istotą tych ubezpieczeń jest - z jednej strony - ustawowy przymus uczestnictwa oraz - z drugiej - grupowe organizowanie funduszy finansowych z przeznaczeniem na z góry określone wydarzenia losowe, tutaj starość. Ubezpieczeniowy charakter organizowania tych funduszy przejawia się w tym, że wysokość składek kalkulowana jest tak, aby wyrównać koszty wystąpienia ryzyka w wyznaczonej liczbie ubezpieczonych oraz w określonym czasie trwania ubezpieczenia. Dla uczestnika systemu ubezpieczenie społeczne od starości oznacza, że jego ryzyko socjalne będzie pokryte i że nastąpi wyrównanie między potrzebami pokrycia ryzyk socjalnych wszystkich ubezpieczonych a sumą zebranych środków dla tego pokrycia. Istotą ubezpieczenia społecznego jest więc to, że składek nie kalkuluje się w odniesieniu do indywidualnego ryzyka ubezpieczonych, lecz do ryzyka przeciętnego wyliczonego jako suma wszystkich ryzyk indywidualnych w zbiorowości ubezpieczonych.Zreformowany system emerytalny pozostanie więc w pełnym tego słowa znaczeniu systemem ubezpieczenia społecznego. Obowiązkowa składka będzie oczywiście kalkulowana według ryzyka przeciętnego dla wszystkich ubezpieczonych. Będzie więc wspólnota ryzyka. Utrzymany zostanie obowiązkowy charakter udziału. Istnieć będą rzeczywiste gwarancje i solidarność ubezpieczonych przez - z jednej strony - system "rygli bezpieczeństwa", w którym w razie niepowodzenia inni uczestnicy systemu pomagają pokrzywdzonym (np. mechanizm rachunku rezerwowego, funduszu gwarancyjnego i regwarancji państwa w filarze kapitałowym) oraz - z drugiej strony - emeryturę minimalną i system pomocy społecznej. Zachowany zostanie w pełni publiczny charakter instytucji obsługującej całość składki na wszystkie rodzaje ryzyk (ZUS), a instytucje drugiego filaru (fundusze emerytalne i zarządzające nimi towarzystwa emerytalne) będą publicznie regulowane i nadzorowane przez Urząd Nadzoru nad Funduszami Emerytalnymi. Żadna, powtarzam, żadna z kategorii społecznych i prawnych ubezpieczeń społecznych nie zostanie odrzucona, wbrew temu, co twierdzi artykuł, a częściowy powrót do kapitalizacji składki jest powrotem do źródeł ubezpieczeń społecznych, które długo opierały się na kapitalizacji składek.Co więc się zmieni? Ano coś, czego autor nie chce dostrzec: że w świetle postępującej niewydolności starych rozwiązań, czyli systemu monoubezpieczenia społecznego, prowadzącej do tego, że kategorie, o których pisze autor, stają się wyłącznie papierowe, zostanie nadana im rzeczywista, współczesna treść. Kategorie ubezpieczeń społecznych, o których pisze autor, w szczególności percepcja solidarności i wspólnego ryzyka, nie są w rzeczywistości stosowane w warunkach, w których składki na ubezpieczenie społeczne - w wyniku nieprzejrzystego wymieszania repartycji z redystrybucją - traktuje się jako podatki, a równocześnie występuje silna tendencja do unikania ich płacenia i do przechodzenia na emeryturę najwcześniej jak to możliwe. Publiczny charakter instytucji obsługującej system (ZUS) jest wyparty przez percepcję ZUS jako instytucji państwowej, niesamorządnej i pozbawionej osobowości prawnej. Wreszcie, gwarancje państwa uchodzą - słusznie - za czysto papierowe, w warunkach corocznego w latach 90. manipulowania podstawą wymiaru w związku z tym, że realne świadczenia spadły o 6 proc. w 1990 r. (oczywiście z uzasadnionych przyczyn, ale czego dotyczyła gwarancja?).Tak więc reforma w proponowanym kształcie stwarza warunki do nadania rzeczywistego znaczenia powyższym kategoriom, które - choć związane ze źródłami ubezpieczeń społecznych - w coraz mniejszym stopniu występują w polskim systemie ubezpieczeń społecznych, tak jak dzieje się we wszystkich krajach o monopolu filaru repartycyjnego. Artykuł zupełnie ignoruje, że większość wad obecnego systemu to wady dominacji repartycji w ogóle, a nie wady polskiej odmiany tego systemu.Porównać koszty i korzyściNieporozumienie drugie: korzyści i koszty filaru kapitałowego.Filar kapitałowy przyniesie wyraźne korzyści uczestnikom systemu. Zwiększą się indywidualne oszczędności ludności, zmieni się także ich struktura w kierunku większego udziału oszczędności długookresowych. Oba te czynniki nie mogą nie przyspieszyć wzrostu gospodarczego. Międzynarodowa dywersyfikacja inwestycji funduszy emerytalnych, która z czasem będzie się zwiększać, umożliwi znacznie lepszą kontrolę ryzyka (m.&nbsp;in. dlatego, że makroekonomiczne szoki dotyczą różnych krajów w różnych okresach, a ludność różnych krajów starzeje się w różnym tempie). Długookresowe dane pokazują wyraźnie, że stopa zwrotu - przy obecnym poziomie rozwoju rynków finansowych, jakże różnym od tego, co widzieliśmy pięćdziesiąt, a nawet dwadzieścia lat temu - jest wyższa w filarze kapitałowym niż w filarze repartycyjnym.Artykuł całkowicie pomija te fakty. Koncentruje się natomiast na kosztach filaru kapitałowego. Rzeczywiście, koszty te będą najprawdopodobniej wyższe niż koszty w obecnym systemie ubezpieczenia społecznego. Nasz projekt wymienia wiele kroków, które będą podjęte w celu ich kontroli, przede wszystkim kosztów marketingu i sprzedaży (np. ograniczenie częstotliwości przechodzenia między funduszami, utrzymanie ZUS jako instytucji zbierającej składkę do obu filarów czy zakaz niektórych form akwizycji). Sedno sprawy jednak w porównaniu kosztów i korzyści, a nie w analizie samych kosztów. Dzisiejszy system bankowy w Polsce ma wyższe koszty administracyjne niż miał monobank piętnaście lat temu, ale korzyści w postaci sprawności działania systemu - nikt temu nie zaprzeczy - są o wiele wyższe. W dodatku koszty te - podobnie jak przy funduszach emerytalnych - w dużej części będą kosztami sektora prywatnego nie obciążającymi budżetu, a beneficjentami będą wszyscy obywatele. Ponadto, przytaczane przez autora koszty administracyjne obecnego systemu są sztucznie zaniżone, bo nie uwzględniają kosztów obsługi systemu ponoszonych przez pracodawców.Autor artykułu myli się w szczegółach dotyczących dodatkowych kosztów. Na przykład nie jest prawdą, że towarzystwa emerytalne będą mogły zlecać odpłatnie określone czynności zarządu osobom trzecim - będą one co najwyżej mogły powierzyć wyspecjalizowanemu podmiotowi prowadzenie indywidualnych kont. Nie jest prawdą, że upadłość towarzystwa emerytalnego kosztuje system, ponieważ wszystkie koszty będą pokrywane wyłącznie z majątku towarzystwa. Nie będzie problemem niejasność oferty firm ubezpieczeniowych, gdyż jedynym produktem oferowanym uczestnikom drugiego filaru będzie produkt prosty i jasny: emerytura dożywotnia. Nie jest prawdą, że koszty Urzędu Nadzoru nad Funduszami Emerytalnymi obciążą uczestników systemu - w drugim filarze pokryje je w całości budżet.Świadczenia będą rosłyNieporozumienie trzecie: "drastyczne obniżenie poziomu świadczeń" oraz "sprawiedliwość dla mniejszości społeczeństwa".Świadczenia nie ulegną obniżeniu, wręcz przeciwnie - będą rosły. Obniży się jedynie relacja świadczeń do płac, ale wyniknie to z realnego wzrostu płac, a nie spadku emerytur, które w naszych analizach były waloryzowane w stosunku do cen.Jeżeli chodzi o sprawiedliwość to - w istocie - w ujęciu koncepcji reformy za sprawiedliwe uznajemy wypłacenie takiej wielkości środków emerytalnych, jakie zostały przez jednostkę zgromadzone przez lata sumiennej pracy. Kwestią solidarności społecznej jest natomiast zapewnienie środków do życia tym, którzy z różnych względów nie byli zdolni do zapracowania na własną emeryturę. Wprowadzenie minimalnej emerytury, wypłacanej przez państwo, służyć ma właśnie zaspokojeniu tej potrzeby życia społecznego. To minimum będzie na tyle wysokie, na ile stać będzie społeczeństwo. Pozostawienie części środków najwyżej zarabiającym służyć ma ożywieniu ich aktywności gospodarczej, której efekty przynosić powinny wzrost zamożności całego społeczeństwa przez wzrost liczby miejsc pracy.Co do kwestii "rażąco wysokiego wartościowania ostatniej fazy zatrudnienia", to z przykrością stwierdzić musimy, iż ta część tekstu jest dowodem nieznajomości przez autora kategorii statystycznych i finansowych. Znaczny wzrost wielkości emerytury dla osób, które zdecydują się pracować dłużej, nie jest bowiem wynikiem arbitralnej decyzji państwa, od takich bowiem decyzji zreformowany system będzie wolny, ale wynikiem prostego rachunku:- z dwóch osób o tej samej długości życia z emerytury korzystać będzie dłużej ta, która pracowała krócej, a zatem mniejsza ilość zgromadzonych środków będzie musiała wystarczyć na większą liczbę lat, co w oczywisty sposób wpływa na wielkość otrzymywanych miesięcznie wypłat,- ze względu na naturę procentu składanego nawet ta sama wielkość środków inwestowana przez dłuższy okres przy tej samej stopie procentowej przynosi znacznie większy dochód, tak jak to się dzieje z oszczędnościami bankowymi; osoba, która dłużej powstrzyma się od konsumowania zgromadzonych oszczędności, uzyska po przejściu na emeryturę większą kwotę.Z tych powodów jedyny sprawiedliwy rachunek przyszłych należności emerytalnych, tj. rachunek aktuarialny, musi wartościować późne lata pracy wyżej. To liniowy sposób naliczania świadczeń jest gwałtem na naturze, zmuszającym pracowników do wcześniejszych emerytur wbrew ich woli i wbrew sprawiedliwości. O ekwiwalentności wkładu i zwrotu, której brak zarzuca nam autor opracowania, możemy więc mówić dopiero po powiększeniu zaoszczędzonych środków o dochód, jaki przynoszą dzięki wykorzystaniu ich przez system finansowy.Dalsze rozważania autora o "nowym podziale dóbr" są zatem całkowicie nieuprawnione, mogą natomiast służyć zaostrzeniu antagonizmów wokół reformy, wynikających z niezrozumienia lub nieznajomości jej zasad. Warto byłoby natomiast podkreślić, że tę reformę rzeczywiście robi elita z myślą o problemach, jakie mogą spotkać najuboższych, jeśli kroki zmierzające do zmiany obecnego systemu nie zostaną podjęte w najbliższej przyszłości. Elita poradziłaby sobie zapewne i bez reformy.Bezpieczne funduszeNieporozumienie czwarte: przymus indywidualnego oszczędzania.Argumentacja artykułu prowadzona jest tak, jakby obecny system repartycyjny nie był przymusowy (a przecież jest), a wprowadzenie filaru obowiązkowych funduszy emerytalnych oznaczało wymuszenie ograniczenia konsumpcji. Tymczasem prawda jest taka, że w sferze obowiązkowego filaru ubezpieczeń zmieni się jedynie sposób zarządzania środkami, a nie ich forma czy wielkość. Zarówno składka, jak i sposób jej zbierania nie ulegną przecież zmianie. Istotne jest natomiast to, iż system stworzy motywacje i instrumenty do nadzorowania procesu zarządzania i dysponowania tymi środkami przez ich przyszłych odbiorców, co oznacza zaangażowanie w kontrolowanie ryzyka przyszłych świadczeń szerszych grup społecznych. Nie będzie możliwa utrata zgromadzonych w funduszach emerytalnych środków, gdyż te gwarantować będzie państwo. Zbankrutować natomiast może, tracąc jedynie własne środki, prywatne towarzystwo emerytalne, i to wskutek przekazania własnego kapitału na niedobór wynikający z niższych w porównaniu z innymi funduszami dochodów. Ryzykiem motywującym je do bardziej intensywnych wysiłków objęte są zatem niemal wyłącznie towarzystwa emerytalne, a nie uczestnicy funduszów emerytalnych. Ewentualne straty tych ostatnich polegać mogą jedynie na uzyskaniu średniego, a nie najwyższego zwrotu z zainwestowanych składek. Wypłacalność funduszy gwarantowana będzie przez sponsorowany przez wszystkie towarzystwa fundusz gwarancyjny oraz w ostatecznej instancji przez państwo.Projekt reformy - podkreślam dobitnie - to nie po prostu wprowadzanie przymusu indywidualnego oszczędzania. Projekt nie odrzuca kategorii wspólnoty ryzyka, solidarności, samorządności itd., nadaje im natomiast bardziej nowoczesny wymiar, pozwalający na indywidualne włączenie się do procesu zarządzania środkami. System będzie bardziej bezpieczny dzięki temu, że środki na starość gromadzone będą w co najmniej dwóch instytucjach (ZUS i obowiązkowy fundusz emerytalny) i że możliwa będzie osobista kontrola nad sposobem ich zarządzania.Grozi bankructwo Nieporozumienie piąte: brak konieczności zmian.Dokument przedstawiony przez Biuro Pełnomocnika dotyczy koncepcji zmian w systemie zabezpieczeń społecznych. Pisanie kolejnego dokumentu potwierdzającego niewydolność obecnego systemu byłoby o tyle bezcelowe, że o jego rychłym bankructwie świadczą powszechnie dostępne prognozy demograficzne oraz deficyt ZUS widoczny w kolejnych ustawach budżetowych, sztucznie obniżany - słusznym skądinąd - przesunięciem wypłat zasiłków rodzinnych poza ZUS. W tym kontekście argumenty o niesprawiedliwości i arbitralności obecnego systemu, cytowane przez autora za naszym opracowaniem, wydają się stosunkowo mało istotne. Zarzucając nam nadmierne uleganie "kampanii na temat rzekomej niewydolności i bankructwa ZUS", autor nie proponuje wyliczeń, które wskazywałyby na nieprawdziwość tych argumentów. Tymczasem z całą odpowiedzialnością twierdzimy, że przy obecnych warunkach, aby zbilansować system, bez radykalnej zmiany jego konstrukcji, należałoby podnosić udział wydatków państwowych na emerytury i renty w produkcie krajowym brutto aż do poziomu ok. 22 proc., a składkę na emerytury i renty do ponad 55 proc. funduszu płac. Swojej opinii o możliwości zbilansowania systemu "przez dokonanie istotnych korekt w jego ramach, z uwzględnieniem demograficznej komponenty" autor nie popiera żadnymi przykładami, których, nawiasem mówiąc, bylibyśmy niezmiernie ciekawi. Korzyści filaru kapitałowego dla wzrostu gospodarczego są przez autora całkowicie pomijane. Projekt reformy został poddany ocenie ekspertów, aby usunąć jego ewentualne niedoskonałości, i przedstawić do wdrożenia taki, który zapewni bezpieczną przyszłość milionom odchodzących na emerytury Polaków za pięćdziesiąt, a nie pięć lat.Nie straszyć juntąNieporozumienie szóste: nadużycie przykładu chilijskiego.W swojej krytyce projektu reformy autor sięga po przykład chilijski, oczekując zapewne, iż będzie to ostateczny argument przekreślający zarówno jej sens ekonomiczny, jak i społeczny. Trzeba przyznać, iż w społeczeństwie polskim ze względu na doświadczenia stanu wojennego jest to argument niezwykle silnie oddziałujący na emocje. Warto też pamiętać, że obalenie lewicowego rządu Allende przez prawicową juntę Pinocheta było przez lata wykorzystywane do własnych celów przez propagandę gierkowską. Posługiwanie się nim w celach demagogicznych jest na dodatek o tyle łatwe, że ze względu na położenie geograficzne Chile i niewielkie znaczenie tego państwa dla kontaktów gospodarczych i politycznych Polski wiedza o nim jest, niestety, bardzo mała. Aby ostatecznie skończyć ze straszeniem przyszłych emerytów juntą chilijską, chciałbym przypomnieć autorowi artykułu oraz wszystkim tym, którzy zbyt łatwo po argument ten sięgają, że:- w istocie reformę emerytur w Chile wprowadzono na podstawie prac wąskiej grupy ludzi, początkowo wbrew wojskowym i przy rosnącym poparciu społecznym. Porównywanie tej sytuacji z Polską nie ma jednak sensu, gdyż sytuacja gospodarcza, w jakiej znajdowało się wówczas Chile, była znacznie gorsza niż obecnie w Polsce. Nie zmienia to faktu, że reforma chilijska postrzegana jest pozytywnie przez społeczeństwo tego kraju i że stała się bodźcem do rozwoju systemu finansowego oraz przyspieszenia wzrostu gospodarczego, dając podstawę dla wzrostu zamożności całego społeczeństwa. Statystycznie rzecz biorąc, dochód narodowy na mieszkańca Chile jest, nawiasem mówiąc, prawie 2-krotnie wyższy niż na przeciętnego mieszkańca Polski. Wyższe są także w porównaniu z Polską wskaźniki chilijskiego poziomu wykształcenia i zdrowotności społeczeństwa;- żadne z państw reformujących systemy emerytur, w tym państwa Ameryki Łacińskiej, nie skopiowały systemu chilijskiego, głównie ze względu na istniejące w nich odmienności instytucjonalne i ogólnogospodarcze. W Argentynie, Peru, Kolumbii czy ostatnio w Meksyku reformę wprowadzono w warunkach demokratycznych i z dużymi zmianami w stosunku do pierwowzoru chilijskiego. Wspólnym mianownikiem było jedynie trzymanie się po raz pierwszy zastosowanej w Chile idei wiązania wypłat emerytalnych z indywidualną aktywnością zawodową oraz angażowanie sektora prywatnego do zarządzania środkami emerytalnymi. Reformy podobnego typu - jak podkreślałem wcześniej - wprowadziły już lub rozpoczęły ich wdrażanie nie tylko znacznie bardziej rozwinięte gospodarczo od Polski kraje takie jak Szwajcaria, Holandia, Australia, Singapur, ale także bliskie nam Węgry czy Łotwa. Sądzę, że uczciwe byłoby określanie projektu reformy systemu zabezpieczeń społecznych w Polsce mianem syndromu węgierskiego lub szwajcarskiego. Byłoby to bliższe prawdy, zważywszy, iż zarówno w tych państwach, jak i w Polsce reformy te odbywają się w warunkach demokratycznego państwa prawa, a nie wojskowej dyktatury.Na co nas staćNieporozumienie siódme: problemy okresu przejściowego.Zgadzam się z autorem, że konieczność sfinansowania reformy jest najtrudniejszym jej elementem. Gdyby nie ograniczenia finansowe, które w ujęciu makrogospodarczym przekładają się na ograniczenia budżetowe i równowagę gospodarczą, nasza skłonność do obdarowywania wszystkich zainteresowanych jak najwyższymi świadczeniami byłaby znacznie większa. Faktem jest jednak, że cała koncepcja reformy zbudowana została na bazie tego, na co jako społeczeństwo możemy sobie pozwolić, czyli na ile nas stać. Nie bez znaczenia jest tu moment rozpoczęcia reformy - dzięki korzystnym tendencjom gospodarczym w Polsce (wzrost związany z efektami reform gospodarczych) i na świecie oraz ciągle jeszcze dostępnym zasobom prywatyzacyjnym stać nas przez najbliższe kilka lat na trochę więcej, niż byłoby to możliwe w innych warunkach. Dzięki temu obciążenia, jakim podlegać będzie pokolenie dzisiejszych czterdziesto- i pięćdziesięciolatków będą mniejsze niż te, jakie musieliby ponieść przy braku lub odkładaniu reform, tzn. niska emerytura w przyszłości i obciążenie ich dzieci (czyli pokolenia, które moralnie będzie zobowiązane do pomocy niepracującym rodzicom) podwójnymi kosztami reform. Nie śmiemy twierdzić, że jest to sprawiedliwe, ale po prostu sprawiedliwsze. Nasze poczucie sprawiedliwości wzmacnia fakt, iż racjonalizacja obecnego systemu nie polega na obniżaniu świadczeń, ale przede wszystkim na uszczelnianiu systemu, czyli budowaniu motywacji dla czarnej i szarej strefy gospodarki do ujawniania swoich dochodów i płacenia składek na świadczenia, z których i tak przecież będą w takiej czy innej formie korzystać. Za niesprawiedliwe uważamy bowiem uchylanie się od pełnego ujawniania dochodów i płacenia składek, gdy każdemu przysługuje minimalna emerytura i opieka zdrowotna.Niezbędne ustawyNieporozumienie ósme: aspekty konstytucyjne i polityczne.Realizacja projektu reformy, przez wielu ekspertów ocenianego jako kompetentny i profesjonalny, wymaga uchwalenia przez Sejm 6-7 nowych ustaw i nowelizacji kilkunastu. Wszystkich tych potrzeb jesteśmy świadomi i zarówno my jako autorzy, jak i polskie organa legislacyjne nie ignorują ich. Kalendarz prac, jaki sobie założyliśmy, zakładał przygotowanie najpierw ustawy o wykorzystaniu wpływów z prywatyzacji części mienia Skarbu Państwa w celu wsparcia reformy systemu ubezpieczeń społecznych oraz ustawy o organizacji i funkcjonowaniu funduszy emerytalnych jako tych, które umożliwią stworzenie podstaw materialnych reformy i pozwolą podjąć niezbędne przygotowania zaangażowanym w nie instytucjom, takim jak banki, firmy ubezpieczeniowe, fundusze inwestycyjne, instytucje nadzorcze itd. To dobrze, że Rada Ministrów przyjęła już te projekty ustaw. Inwestycje niezbędne do zarządzania środkami emerytalnymi są kosztowne i najwyższy czas, aby zainteresowane nimi instytucje rozpoczęły przygotowania. Gotowa jest już ustawa o pracowniczych programach emerytalnych. Przygotowuje się ustawę o systemie ubezpieczeń społecznych oraz kilka innych nowelizacji i zmian.Kwestie przystawalności projektu reformy do zasad konstytucyjnych wymagają nowoczesnego spojrzenia na to, czym jest zabezpieczenie społeczne. Jak podkreśliliśmy wcześniej, sposób, w jaki autor opracowania postrzega tradycyjne kategorie ubezpieczenia społecznego, odpowiada nie tyle zasadom prawnym, ile nawykom nabytym podczas propagandy (a nie praktyki!) państwa socjalistycznego w Polsce. Reforma, co należy jeszcze raz podkreślić, zmienia sposób zarządzania składką na ubezpieczenie społeczne, a nie składkę czy jej formę prawną. Wątpliwości autora można porównać z rozważaniem, czy sklep, który został sprywatyzowany i wyposażony w nowoczesne kasy fiskalne, przestał być sklepem i czy zakłóca to umowę sprzedaży w ujęciu kodeksu cywilnego.Zdumiewające wydaje się rozczarowanie autora unikaniem przez obecny rząd wciągania reformy w "przedwyborcze debaty i walki". Gdyby takim debatom poddany był swego czasu program Balcerowicza, to jeszcze do dziś kupowalibyśmy buty na kartki i chleb spod lady. Na szczęście i wówczas, i dziś ekipy rządzące oraz elity polityczne mają dość odpowiedzialności za państwo i jego stan w długim okresie, aby uznać, że reforma jest konieczna i że podlegać powinna najpierw analizie ekonomicznej, a nie politycznym przepychankom. I to jest chyba piękne w "polskim surrealizmie politycznym", że kłócimy się o rzeczy drobne, natomiast w sprawach naprawdę ważnych stać nas na dojrzałość i rozwagę.A propos lewicowości i polityki: czy autor dostrzegł, że obecny system emerytalny zawiera w sobie ukrytą redystrybucję od biednych do bogatych, ponieważ to bogaci jako żyjący dłużej korzystają z "uwspólnienia" ryzyka? Czy autor zauważa, że niebranie pod uwagę składek z wczesnego okresu kariery zawodowej uderza w niżej zarabiających, którzy zazwyczaj mają mniej lat spędzonych w szkole? Czy nie jest zrozumiałe, że każdy rząd wrażliwy na bezzasadność tego typu ukrytej redystrybucji, usiłowałby ją usunąć?Co na świecieNieporozumienie dziewiąte: my a inni.Omawiany artykuł zdaje się traktować kierunek polskich zmian jako idiosynkratyczne dziwactwo. Chociaż polski program reform wynika wyłącznie z polskich uwarunkowań wewnętrznych, nie jest bezzasadne rozejrzenie się wokół siebie.Co dzieje się wokół nas w kwietniu 1997 r.? Oto na Węgrzech, rządzonych przez sojusz zreformowanej Węgierskiej Partii Socjalistycznej oraz Partii Wolnych Demokratów, przedkładany jest właśnie do parlamentu pakiet ustaw wprowadzających nowy wielofilarowy system emerytalny z drugim filarem w postaci powszechnych obowiązkowych, otwartych, konkurujących ze sobą funduszy emerytalnych. Oto w Szwecji jesteśmy w przededniu wprowadzenia systemu emerytalnego, zawierającego także filar kapitałowy, oraz ścisły związek składki i świadczenia w filarze repartycyjnym (w postaci tego, co w naszym projekcie nazwaliśmy "kapitałem uprawnień emerytalnych"). Oto na Łotwie - gdzie system kapitałowych uprawnień emerytalnych działa już pełną parą - wprowadza się filar powszechnych funduszy kapitałowych. Oto w Szwajcarii, Danii, Holandii, Wielkiej Brytanii czy Australii dominują powszechne ubezpieczenia kapitałowe (tj. grupujące co najmniej 70 proc. siły roboczej), a w niektórych wypadkach (Szwajcaria, Australia) obowiązkowe kapitałowe systemy zabezpieczenia na starość. Oto w przynajmniej sześciu krajach Ameryki Łacińskiej działają systemy oparte na przymusowej kapitalizacji całości (Chile) lub części składki. Oto w Stanach Zjednoczonych Doradczy Panel Prezydenta ds. Reformy Ubezpieczeń Społecznych proponuje wprowadzenie systemu trójfilarowego à la rozwiązania latynoamerykańskie...Nie dlatego robimy reformy, ponieważ robią je inni. Powinniśmy jednak dobrze wiedzieć, co i dlaczego robią inni, aby nie powielić cudzych błędów i czerpać z innych doświadczeń tylko to, co wzbogaca nasz program.Komu służą reformyNieporozumienie dziesiąte: cele i beneficjenci reform.Kolejnym przykładem problemów autora omawianego artykułu z podstawowymi kategoriami ekonomicznymi i finansowymi jest zarzut, iż jedyny cel reform jest natury fiskalnej. Oczywiście, że cały wysiłek podejmowany jest po to, aby w przyszłości za emerytury nie płacić głębokim deficytem budżetowym i okradającą nas wszystkich inflacją. Fundusze emerytalne nie będą natomiast źródłem finansowania deficytu, ale źródłem finansowania prywatnych inwestycji i rozwoju gospodarczego. Gromadzone przez fundusze środki będą bowiem za pośrednictwem systemu finansowego, a więc przez kredyt bankowy i hipoteczny, inwestycje w akcje i obligacje, zasilać wzrost gospodarczy. Część tych środków, zgodnie zresztą z normami ostrożnościowymi obowiązującymi w najbardziej rozwiniętych systemach finansowych, będzie inwestowana w rządowe papiery wartościowe jako najbezpieczniejszą formę lokat; cześć będzie też zapewne inwestowana za granicą w celu dywersyfikacji ryzyka. Jest natomiast całkowitą nieprawdą, że fundusze emerytalne będą zobowiązane do inwestowania w dłużne papiery Skarbu Państwa.Nie wiedzieć czemu, do beneficjentów reformy ubezpieczeń w Polsce autor wciągnął także instytucje międzynarodowe, przedstawiane w tonie żądnych krwi bestii. Warto więc przypomnieć, że Polska jest członkiem założycielem tych instytucji, ma w nich swoich przedstawicieli i systematycznie wpłaca statutowe składki na finansowanie ich działalności. Od kiedy mamy w Polsce zrównoważony bilans płatniczy, prawie nie korzystamy z pomocy finansowej tych instytucji, dlatego ich wskazania mają jedynie charakter doradczy, a nie warunkowy. Korzystanie z rad specjalistów Banku Światowego i Międzynarodowego Funduszu Walutowego nie wydaje się zresztą zbytnio nierozważne, jeśli wziąć pod uwagę, iż instytucje te zatrudniają fachowców z całego świata, którzy pracując w różnych krajach, mają unikatową możliwość poznania i wymiany najlepszych doświadczeń gospodarczych krajów, z jakimi się w swojej codziennej pracy stykają.I wreszcie ostatnia uwaga, w imię pamięci nieodżałowanego autora "Bambini di Praga". Instytucje i rozwiązania krytykowane przez autora są tworzone właśnie po to, aby nie było wolnego pola dla oferujących złudzenia aferzystów. Mam nadzieję, że nadchodzi czas przejścia od etapu konieczności polemiki z tymi, którzy wciąż oferują polskim przyszłym emerytom złudzenia dnia wczorajszego, do etapu wspólnej pracy nad zapewnieniem jak najwyższej jakości projektowanych rozwiązań.Autor jest dyrektorem Biura Pełnomocnika Rządu do Spraw Reformy Zabezpieczenia Społecznego [/INST] Chciałbym ustosunkować się do ocen i interpretacji zawartych w artykule Jana Jończyka, który krytykuje dokument powstały w kierowanym przeze mnie Biurze Pełnomocnika Rządu ds. Reformy Zabezpieczenia Społecznego. Systemy społecznych ubezpieczeń emerytalnych oparte na monopolu czy zdecydowanej dominacji filaru repartycyjnego przeżywają ogólnoświatowy kryzys. Brak reformy sysytemu emerytalnego grozi bankructwem i kompromitacją państwa. Nieporozumień dt.projektu wynikają z niechęci autora zrozumienia zmian zachodzących na świecie. Nie jest prawdą, że reforma zlikwiduje ubezpieczenie społeczne. Zreformowany system będzie dalej systemem ubezpieczenia społecznego, a instytucja obsługująca zachowa publiczny charakter. Obecne wymieszanie repartycji z redystrybucją jest niekorzystne.Filar kapitałowy przyniesie korzyści uczestnikom systemu, choć artykuł koncentruje się tylko na kosztach filaru kapitałowego. Świadczenia nie ulegną obniżeniu, zostanie wprowadzona emerytura minimalna. Nieuzasadnione są zarzuty autora o zbyt wysokim wartościowaniu ostatniej fazy zatrudnienia. W sferze obowiązkowego filaru ubezpieczeń zmieni się jedynie sposób zarządzania środkami. Reformę w Polsce należałoby raczej oprzeć na wzorach węgierskim lub szwajcarskim a nie chilijskim - jak chce autor-, bo odbywa się w warunkach demokratycznych a nie wojskowej dyktatury. Reforma zbudowana została na bazie możliwości społeczeństwa. Zdumiewające wydaje się rozczarowanie autora unikaniem przez obecny rząd wciągania reformy w przedwyborcze rozgrywki. Zarzut autora odnośnie fiskalnego jedynie celu reformy jest nieuzasadniony. </s>
<s>[INST] Streść podany po dwukropku tekst: WSPOMNIENIESześćdziesiąt lat temu zginął Janusz Kusociński Proroctwo MickiewiczaMUZEUM SPORTU I TURYSTYKIPo południu siadywał na ławce i obserwował, jak gramy na dalszych kortach, a wieczorem w domku klubowym, który stoi do dziś, zasiadał do stolika i grał w brydża.BOHDAN TOMASZEWSKI W czerwcu mija 60 lat od śmierci za kraj Janusza Kusocińskiego, rozstrzelanego przez gestapo w Lesie Palmirskim pod Warszawą.Starszym zachował się w pamięci przede wszystkim jako biegacz, który dostarczał niezwykłych emocji. Dla młodych entuzjastów sportu, którym jego dawne rekordy już nie imponują - jest jedynie postacią historyczną, jak granitowy ustawiony na cokole posąg w wyblakłym wieńcu laurowym. Kiedyś po prostu biegał długo i wytrwale, a później stał się kimś bardzo ważnym nie tylko dla historii sportu. Okazały grób w lesie w Palmirach pod Warszawą, tablice pamiątkowe, szkoły noszące Jego imię, zawody o Jego Memoriał, nawet w Monachium jest ulica Janusza Kusocińskiego.Niedawno, zaproszony przez jedną z renomowanych szkół dziennikarskich, opowiadałem i rozmawiałem o sporcie z przyszłymi adeptami tego zawodu. Zapytałem w pewnym momencie, czy wiedzą, kto to był Kusociński? Spośród kilkudziesięciu młodych osób tylko jedna powiedziała: "Tak, to był taki biegacz." Ktoś inny, zapytany o Stanisława Marusarza, odpowiedział z wahaniem: "Chyba jakiś zapaśnik." To nasi przyszli dziennikarze, a jakby było w innych kręgach młodzieży?Lubił tenisNiektórzy w różnych okresach pisali o Kusocińskim, nawet szeroko, ale ja spróbuję o Nim opowiedzieć trochę inaczej. Należę do bardzo już szczupłego grona ludzi, którzy znali go osobiście. To też zawdzięczam tenisowi. Parę lat po zdobyciu złotego medalu na igrzyskach w Los Angeles w 1932 r. na 10 km "Kusy" musiał przerwać starty z powodu poważnej i długotrwałej kontuzji nogi. Zaczął wtedy prowadzić bardzo towarzyskie życie. Lubił patrzeć, jak grają w tenisa, parę razy na kortach Legii wziął rakietę i próbował odbijać piłkę, ale nie szło mu to. Często odwiedzał tenisową Legię. Po południu siadywał na ławce i obserwował, jak gramy na dalszych kortach, a wieczorem w domku klubowym, który stoi do dziś, zasiadał do stolika i grał w brydża. Grał podobno dobrze i miał dobrych partnerów. A więc najczęściej Jadwigę Jędrzejowską, naszą największą tenisistkę, bo przecież dwa razy grała w finałach, jak byśmy dziś powiedzieli - turniejów wielkoszlemowych: w Wimbledonie i w mistrzostwach USA. Przy stoliku z "Kusym" widywałem także mistrza rakiety Ignacego Tłoczyńskiego, radcę Aleksandra Olechowicza - to także była wyjątkowa postać. W latach 30. kierował naszą drużyną w rozgrywkach Pucharu Davisa. Jowialny, rubaszny, tęgi pan o ogromnym poczuciu humoru, a także szczególnej intuicji, którą wykazywał podczas pucharowych meczów, doradzając w przerwach polskim graczom.Miał co wspominaćW tej przyjacielskiej atmosferze na Legii zostałem któregoś dnia przedstawiony Kusocińskiemu. Pewnie wyczytał w moich oczach uwielbienie i to zapewne w jakiś sposób go ujęło. Raz i drugi porozmawialiśmy na kortach i aż nie chce mi się dzisiaj wierzyć, że wytworzyła się jakaś nić zażyłości. Lubiłem tenis, ale także pasjonowałem się lekką atletyką, więc znalazł jeszcze jednego rozmówcę. Opowiadałem, jak podglądałem Jego treningi, kiedy był u szczytu kariery. Graliśmy z kolegami w piłkę w Ogrodzie Wyścigów Konnych, opodal gmachu Politechniki, a za ogrodzeniem oddzielającym alejkę - nasze boisko - rozciągała się zielona przestrzeń Pola Mokotowskiego. Tam zobaczyłem "Kusego" po raz pierwszy.Biegał w granatowym dresie z napisem "Warszawianka" na plecach, często spoglądał na stoper, który trzymał w ręku. Na plecach granatowy dres stawał się coraz ciemniejszy od potu.Był niski, w garniturze jeszcze bardziej niepozorny niż w kostiumie na bieżni. Miał lekko skrzywiony haczykowaty nos, małe, głęboko osadzone oczy. "Kusy" nie był na pewno Adonisem. Ale był bezpośredni w kontakcie, często rozgadywał się i opowiadał o sobie i swojej karierze. Miał co wspominać. Ani on, ani najlepsi lekarze wciąż nie byli wtedy pewni, czy będzie mógł powrócić na bieżnię. Jak pamiętam, opiekował się nim słynny chirurg w ówczesnych latach, prof. Levitoux, wytworny pan w średnim wieku, który, nawiasem mówiąc, grywał w brydża nie na Legii, ale u mojej ciotki. Profesor unikał odpowiedzi, czy Kusociński wróci na bieżnię, dawał jednak nikłą nadzieję. Sprawdziła się dopiero niedługo przed wojną.Wkładał frakKusociński niewątpliwie szukał rekompensaty. Szukał w bujnym życiu towarzyskim. Już nie oglądały go tłumy, kiedy w Warszawie i na świecie biegał i zwyciężał. Byłem, zanim go poznałem, na jego biegach na stadionie Legii, kiedy pokonał ostrym finiszem świetnego Fina Iso Hollo. Teraz była pustka, ale wciąż był jednym z najpopularniejszych ludzi w kraju. A więc nie tylko spotkania towarzyskie i brydże na Legii, ale rauty i bale. Wkładał frak i był z tego podobno bardzo dumny. Pokazywano go w magazynach ilustrowanych, jak tańczy, jak siedzi przy stoliku w towarzystwie eleganckich pań. Dostrzegałem na Legii, jak lub przyglądać się ładnym kobietom. A było ich tam pod dostatkiem. Choćby piękna Halina Konopacka-Matuszewska, która też często grywała na Legii, przychodząc z pobliskiego elitarnego klubu tenisowego WLTK (Warszawski Lawn Teniss Klub).Ogromnie podobała mu się młoda, jedna z najbardziej utalentowanych wówczas naszych tenisistek, Zosia S. i często widywałem, jak siedzieli na ławeczce na ostatnim korcie nr 11 i siedzieli tam przez kwadranse. Zaczęły się oczywiście ploteczki, że pan Janusz wyjątkowo adoruje tę zgrabną i przystojną pannę. Niektórzy szli dalej, mówili, że nawet myśli o małżeństwie. Jednak nic z tego jakoś nie wyszło i pan Janusz zaczął chodzić na basen Legii.Na leżakuZabierał mnie tam często. Basen Legii był to wówczas letni salon Warszawy. Upalne lata, tłum ludzi, sportowcy przemieszani na ogół z zamożnymi ludźmi z różnych środowisk. Siadywał na leżaku i rozglądał się. Nie pamiętam, żeby wkładał kostium kąpielowy. Białe spodnie i rozchylona biała koszula z krótkimi rękawami. Najczęściej siadywała obok niego pani Krystyna N., na brąz opalona platynowa blondynka. Ona starała się mówić o sporcie, a on szybko zmieniał temat i raczej próbował tak ogólnie, nie tylko o pogodzie. Ale i pani Krystyna zniknie szybko z pola widzenia Kusocińskiego.Niektórzy koso patrzyli na "Kusego". Mówili, że jest zarozumiały i straszny snob. Te fraki, bale, rauty, niektórzy byli bardzo złośliwi: "Cóż, dyskontuje to, co kiedyś osiągnął, i tak jak kiedyś na najwyższe podium olimpijskie chce wskoczyć do najlepszego towarzystwa."Zapewne bywał czasami ostry w sposobie bycia. Potworną pracą treningową zaszedł przecież tak wysoko w sporcie. Wyrastał w bardzo skromnym środowisku, zaczynał przecież karierę w robotniczym klubie. Zawsze chciał być najlepszy w rywalizacji z najlepszymi biegaczami świata, a co dopiero w kraju! Tu głównym rywalem był Stanisław Petkiewicz, z pochodzenia Łotysz. Petkiewicza widziałem na bieżni najwyżej dwa razy, ale zapamiętałem jego sylwetkę. Wysoki, szczupły, o długich nogach, w charakterystyczny sposób trzymał ręce, unosząc je wysoko. Biegał pięknie i stylowo. Kusociński biegał niezbyt ładnie. Widać było ogromny wysiłek, a tamten płynął po bieżni. Obaj byli wspaniałymi biegaczami, ale nie lubili się.Zadra Kusociński pewnie nie mógł zapomnieć Petkiewiczowi, że prześcignął samego Nurmiego, a on, mimo że sporo walczył z Finem, zawsze zostawał w tyle. Petkiewicz pokonał Nurmiego na stadionie w Parku Skaryszewskim (nie na Legii) raptownym finiszem, kiedy Nurmi myślał, że ma pewne zwycięstwo. Rozzłoszczony Fin następnego dnia zdeklasował Petkiewicza. Aby opisać, kim był Nurmi, trzeba by wielu zdań. Więc krótko: zdobył 9 złotych medali na olimpiadach w latach 1920 - 28. Największe bożyszcze sportu tamtych lat.Wygrać z Nurmim! Ten jednorazowy sukces przylgnął do Petkiewicza i stworzył legendę. Zginie tragicznie w 1960 r. w Argentynie. Kusociński bił rekordy świata, zdobywał laury, był bez porównania bardziej popularny niż Petkiewicz. Ale zadra pozostała. Ogromnie się nie lubili. Opowiadano mi, że raz wracali z mityngu w Londynie, siedzieli razem w pustym przedziale pociągu i do samej Warszawy nie zamienili ze sobą ani jednego słowa. Na dworcu trącili tylko ronda kapeluszy i rozeszli się bez słowa. Taki też był "Kusy".Befsztyk NojiegoRok 1939. Janusz Kusociński odbył swój triumfalny powrót na bieżnię. Wyleczono mu nogę. Znów zaczął zwyciężać. Ale nie stracił kontaktu z tenisistami Legii. Zbliżał się wielki bieg przełajowy na Polu Mokotowskim w Warszawie. O, to był ważny bieg dla pana Janusza. Miał się spotkać z kolejnym trudnym krajowym rywalem - Józefem Nojim, synem chłopskim z ziemi wielkopolskiej. Był szalenie ambitny i także pracowity. Wybił się akurat w okresie choroby Kusocińskiego. Startował na olimpiadzie berlińskiej w 1936 roku. Był tak mocny, że niektórzy myśleli już o medalu Nojiego. Na 10 km biedak spuchł i zajął dalekie miejsce. Powstała legenda o "befsztyku Nojiego", że przed startem zjadł niepotrzebnie krwisty befsztyk, który mu zaszkodził. Ale później, na 5 km, Noji walczył wspaniale i zajął na Olimpiadzie 5. miejsce. Kusociński oglądał te biegi z trybun w Berlinie.Noji przez kilka lat był najlepszym polskim długodystansowcem. Ciekawe czasy. Kto uwierzy teraz, że temu wybitnemu wyczynowcowi dano posadę tramwajarza, aby mógł przenieść się do Warszawy. Widywałem Nojiego w warszawskim tramwaju, jak przedzierał bilety. A potem szedł na trening, by utrzymać wysoką formę. Zginął w Oświęcimiu w 1943 roku.I oto dochodzi do pojedynku Noji - Kusociński. Ten u szczytu sławy, a ten niedawno powrócił na bieżnię. Jest znów dobry, ale czy da radę? Przed biegiem sporą grupką tenisowej braci z Legii spotkaliśmy się w mieszkaniu Kusocińskiego przy ul. Noakowskiego 16, by stamtąd pójść na Pole Mokotowskie. Z Noakowskiego to były dwa kroki. Zostawił klucze któremuś z nas i pierwszy poszedł na start, a my w jakiś czas za nim.Było wesołoRóżnobarwna ciżba zawodników ruszyła ze startu przez jasnozielone pole, bo było lato. W tłumie nie dostrzegliśmy ani Kusocińskiego, ani Nojiego. Dopiero na finiszu. Darliśmy się: "Kusy", "Kusy"! Wygrał zdecydowanie. Narzucił dres i znowu pobiegł do domu, by przygotować mały bankiecik dla grona przyjaciół. Przed startem powiedział nam: "Jeśli wygram, zapraszam was na lampkę wina". Nikt nie odważył się zapytać, co będzie, jak przegra. Wyczuł to i dodał: "Jak przegram, także zaraz przychodźcie".Tego dnia pierwszy raz w życiu zobaczyłem złoty medal olimpijski i delikatnie dotknąłem go palcem. Leżał na honorowym miejscu w oszklonej gablocie. Na ścianie wisiały fotografie Chaplina, Douglasa Fairbanksa - ówczesnego arcymistrza pojedynków filmowych - i Toma Mixa, słynnego hollywoodzkiego kowboja. Te gwiazdy filmowe poznał w czasie pobytu na igrzyskach w Los Angeles. Było piękne popołudnie. Przez otwarte okno mieszkania w oficynie na parterze dochodził przytłumiony odgłos miasta. Kusociński trochę przechwalał się. Zwycięstwo nad Nojim ukoiło go. Noji był upartym przeciwnikiem, walecznym jak on. Było wesoło. Piliśmy zdrowie "Kusego". "Dziękuję. Będzie, jak chcecie. Przywiozę złoty medal z olimpiady w 1940 roku, tylko nie wiem, czy na 5, czy na 10 km." Wołaliśmy, że chcemy dwa - i na 5 i na 10 kilometrów.Wyciągnął swoją księgę pamiątkową. Jakie tam były ciekawe dedykacje i podpisy. Podpisaliśmy się także z namaszczeniem. W niedocenianym Muzeum Sportu w Warszawie, które kryje tyle cennych pamiątek, przechowywana jest księga "Kusego" i po latach zobaczę ją znowu. Jedna z dedykacji, ostatnia. Pod datą 31 grudnia 1939 roku. Trójwiersz: "Twierdzę, że proroctwem Mickiewicza było nazwanie w »Panu Tadeuszu« najszybszego z chartów Kusym". Poniżej podpis niezapomnianego odtwórcy fredrowskiego Papkina i tylu innych wielkich aktorskich ról Mariusza Maszyńskiego. I on nie przeżyje okupacji, zamordowany na kolonii Staszica na początku Powstania.Wygramy, musimy wygraćWojna. Kapral Kusociński będzie ranny na Sadybie w obronie Warszawy.Na początku okupacji widywałem dość często pana Janusza. Kierował i trochę kelnerował w karczmie "Pod Kogutem" przy ulicy Jasnej wraz z Jadwigą Jędrzejowską, Marią Kwaśniewską, Ignacym Tłoczyńskim, a w szatni siedział Marian Mikołajewski, masażysta "Kusego", który po wielu latach tak wymasuje polską reprezentację piłkarską, że zdobędzie złoty medal na Olimpiadzie w Monachium.Kusociński lekko utykał, chodził z laską. To była już zima, niedługo przed jego aresztowaniem. Znów wpadłem na Noakowskiego porozmawiać, a przy okazji poprosić o fotografię z naszych wizyt na basenie. "Muszę poszukać - obiecywał. - Tyle tu różnych papierów i zdjęć." W podniszczonym garniturze i długich butach siedział za biurkiem. Pokazywał mi różne fotografie i pamiętam, co mówił o przyszłości biegów długodystansowych. "Są dopiero w powijakach. Po wojnie na 5 km zawodnicy będą osiągać czasy grubo poniżej 14 minut. Będzie jeszcze mocniejszy trening. Trzeba dużo biegać, mniej na bieżni, a więcej w terenie." I dodał: "Chciałbym na następnej olimpiadzie spróbować sił w maratonie." Machnął ręką: "Jakie to wszystko odległe. Mamy teraz inny maraton. Będzie trwał długo. Ale wygramy, musimy wygrać!"26 marca 1940 roku gruchnęła wieść: Kusociński aresztowany przez gestapo. Zatrzymali go w bramie domu przy Noakowskiego. Znaleziono przy nim paczkę podziemnej prasy. Tego dnia w jego mieszkaniu miało się odbyć tajne zebranie ZWZ, późniejszej AK. Jeszcze tam dotrze dzielnie Ignaś Tłoczyński, żeby wydobyć ważne papiery, i uda mu się to, ale to już zupełnie inna historia.Nie wydał nikogo. Torturowano go do czerwca 1940 roku. Rozstrzelano w Palmirach. [/INST] W czerwcu mija 60 lat od śmierci Janusza Kusocińskiego. Dzisiejsza młodzież często nie zna już tego wybitnego biegacza. Sam należę do niewielkiego grona osób, które poznały go osobiście. Kusociński lubił obserwować, jak gramy w tenisa w klubie Legii. Tam też zostałem mu przedstawiony. Zrodziła się między nami pewna zażyłość. Opowiadałem mu, jak podglądałem jego treningi na Polach Mokotowskich, kiedy był u szczytu formy. Po zdobyciu złotego medalu na 10 km w Los Angeles Kusociński musiał przerwać starty z powodu poważnej kontuzji nogi. Brak sportu rekompensował sobie bujnym życiem towarzyskim. Wciąż był jednym z najpopularniejszych ludzi w kraju. Niektórzy złośliwie komentowali, że tak, jak kiedyś chciał wskoczyć na najwyższy stopień podium, tak teraz mierzył w najlepsze towarzystwo. Zarzucano mu też zarozumiałość, której trudno się dziwić, jeśli wziąć pod uwagę, że Kusociński jedynie ciężką pracą treningową zaszedł tak daleko. W kraju jego jedynym konkurentem był Stanisław Petkiewicz. Obaj byli wspaniałymi biegaczami, ale nie lubili się wzajemnie. Kusociński miał Petkiewiczowi za złe, że ten raz wygrał z Nurmim – bożyszczem sportu tamtych lat – co Kusocińskiemu nigdy się nie udało. W 1938 roku udało się wreszcie wyleczyć kontuzję i Kusociński mógł wrócić na bieżnię. W ważnym biegu przełajowym na Polu Mokotowskim w Warszawie miał się zmierzyć z kolejnym trudnym krajowym rywalem – synem chłopskim Józefem Nojim, który odniósł pewne sukcesy na olimpiadzie w Berlinie. Ciekawostką może być fakt, że chłopak ten dostał posadę tramwajarza, żeby mógł przenieść się do stolicy i trenować. W przerwach między treningami przedzierał pasażerom bilety. Kusociński wygrał z Nojim zdecydowanie. Od razu narzucił dres i pobiegł do domu, żeby przygotować bankiecik dla grona przyjaciół. Byłem zaproszony. To wtedy pierwszy raz w życiu miałem okazję zobaczyć złoty medal olimpijski, który leżał na honorowym miejscu w oszklonej gablocie. Dotknąłem go palcem. Kusociński był w znakomitym humorze, ukojony zwycięstwem nad Nojim. Obiecywał, że z olimpiady w 1940 roku przywiezie złoty medal. Na początku okupacji Kusociński kierował i trochę kelnerował w karczmie "Pod Kogutem". Lekko wówczas utykał i chodził o lasce. Snuł plany na kolejne olimpiady. Mówił, że chce spróbować maratonu. Twierdził, że biegi długodystansowe są na razie w powijakach, że zawodnicy na 5 km będą osiągać czasy dużo poniżej 14 minut. Spodziewał się, że wojna będzie trwała długo, ale był pewien, że wygramy. Gestapo aresztowało go 26 marca 1940 roku. Tego dnia w jego mieszkaniu miało się odbyć tajne zebranie późniejszej AK. Nie wydał nikogo. Torturowano go do czerwca 1940 roku. Rozstrzelano w Palmirach. </s>
<s>[INST] Streść podany po dwukropku tekst: MSWIAPremier wybiera Marka BiernackiegoKoniec bezkrólewiaPrawy opozycjonistaMarek Biernacki urodził się w1959 roku w Sopocie. Od r.1980 był związany ze środowiskiem Młodej Polski. W 1985 r. ukończył studia na Wydziale Prawa i Administracji Uniwersytetu Gdańskiego. W latach 1982 - 1989 działał w podziemnych strukturach NSZZ "Solidarność". W latach 1985 - 1989 pracował naukowo w Muzeum Historii Miasta Gdańska w oddziale Wieża Więzienna-Katownia i w Katedrze Kryminalistyki UG. Aleksander Hall (AWS): - Marek jest na pewno konsekwentny, operatywny, raczej zamknięty, być może nawet skryty. Nie lubi eksponować własnej osoby, nie promuje siebie. On jest od rozwiązywania konkretnych problemów. Ma poglądy zdecydowanie prawicowe i antykomunistyczne. Ale nie angażował się w działalność polityczną typu partyjnego. Z opozycją zetknął się za pośrednictwem mojego brata. Jerzy Hall: - Był to rok 1980. Ja byłem pracownikiem Katedry Kryminalistyki UG, on studentem II roku. Trafił do mnie jako czytelnik bezdebitowego "Bratniaka", pisma Ruchu Młodej Polski. Od razu było widać jego szczerze patriotyczne poglądy. Kiedy nastał stan wojenny, długo wręcz prosił o robotę w podziemiu. Skontaktowałem go z odpowiednimi ludźmi. Zaczynał od najniższego pułapu. Był kolporterem. Kolportował wszystko, co tylko było w jego zasięgu. Potem zaczął przeskakiwać kolejne szczeble w tajnych strukturach techniczno-kolportażowych. Na nim można było bezwzględnie polegać. Cechował się żelazną konsekwencją, rzetelnością i sumiennością. Jeśli miał coś wykonać, było wiadomo, że to zrobi. Marka mógł wyłącznie powstrzymać jakiś kataklizm, np. trzęsienie ziemi. Studentem był dobrym, ale nie olśniewającym. To efekt ogromnego zaangażowania w pracę podziemną. Jego poglądy można określić jako syntezę tego, co najlepsze w nurtach endeckim i piłsudczykowskim. Jest człowiekiem głęboko religijnym, przywiązanym do wartości tradycyjnych. Jest trwały w przyjaźniach i lojalny. Choć trudno zdobyć jego zaufanie. Jest prawy, wierny swoim poglądom. Jeden z działaczy gdańskiego podziemia, pragnący zachować anonimowość: - Pochodzi z rodziny robotniczej. W naszej grupie podziemnej było dwóch Marków - Zdrojewski i Biernacki. Dla odróżnienia pierwszy miał pseudonim Mały, a Biernacki - Gruby. Nie lubił i nie lubi komunistów. Przyjaciół ma w różnych kręgach politycznych od Unii Pracy, przez SKL, po ZChN. Jego poglądy odpowiadają konserwatyzmowi brytyjskiemu. Zawsze się cechował dużą samodzielnością i niezależnością. Jest uczciwy, nie ulega wpływom. Jego zaufanie zdobywa się powoli. Unika prezentów i darów, bo ich przyjęcie może rodzić co najmniej zobowiązania. (Żonaty. Bezdzietny. Mieszka w M-4 w typowym blokowisku. Biernaccy mają starego fiata uno).Na studiach był aktywnym członkiem Koła Naukowego Kryminalistyki. Siedziba Koła mieściła się w Katowni, zabytkowej budowli położonej na gdańskiej Starówce. Członkowie Koła poza tym, że prowadzili dysputy naukowe i polityczne, od czasu do czasu urządzali w Katowni imprezy towarzyskie połączone ze śpiewaniem pieśni patriotycznych. W czasie jednej z nich interweniowały oddziały ZOMO. Czy można sobie wyobrazić lepszy tytuł w prasie podziemnej - "Interwencja ZOMO w Katowni"?Skuteczny likwidator W maju 1991 r. powołany został na stanowisko wojewódzkiego likwidatora majątku PZPR w Gdańsku i był nim do 1997 r. Wygrał 8 procesów o bezprawne zagarnięcie mienia po PZPR przez SdRP. Za rządów koalicji SLD - PSL w listopadzie 1996 r. wojewoda gdański cofnął mu pełnomocnictwa, kilka miesięcy po tym, gdy Biernacki wystąpił do ministra sprawiedliwości o wprowadzenie do statutów partii politycznych zapisu zobowiązującego ich władze do samorozwiązania w razie niemożliwości spłacenia długów. Jerzy Hall: - Kiedy został likwidatorem majątku b. PZPR, niektórzy koledzy z dawnej opozycji pukali się w czoło i mówili - Marek zwariował. Z postkomunistami się nie wygra. Tymczasem on powoli zbierał materiały, wytaczał procesy, czynił apelacje. I wygrywał. Kiedy urodziło się mi dziecko zaprosiłem kolegów, w tym Marka, na przyjęcie. Koledzy już po północy zdecydowali się pójść spać. Marek z Maćkiem Płażyńskim o szóstej rano, gdy kończyła się godzina milicyjna, byli rześcy i gotowi do wymarszu. W Ruchu Społecznym AWS W 1997 r. był członkiem założycielem Ruchu Społecznego AWS. Do Sejmu wszedł z listy krajowej. Kandydując w Gdańsku uzyskał ponad 4 tysiące głosów, jednak nie wystarczyło to do zdobycia mandatu z okręgu.Mariusz Kamiński (Liga Republikańska): - Marek jest pracowity, solidny, lojalny wobec ludzi, z którymi współpracuje, bardzo ideowy, o zdecydowanych prawicowych poglądach. Cieszy się zaufaniem Mariana Krzaklewskiego. Nie bierze jednak udziału w rozgrywkach partyjnych i frakcyjnych. Jest członkiem RS, ale nie chciał być funkcyjnym. To typ państwowca. Będzie porządkował to, co zostało po Tomaszewskim, i kontynuował to, co robił Pałubicki.Biernacki w czasie ostatniego zamieszania wokół resortu spraw wewnętrznych, po kolejnych dymisjach Krzysztofa Bondaryka, Sławomira Petelickiego i Wojciecha Brochwicza, w swoich wypowiedziach trzymał stronę ministra Janusza Pałubickiego. SpecsłużbyJest członkiem Sejmowej Komisji ds. Służb Specjalnych. Jest współautorem tzw. ustawy teczkowej, ustanawiającej Instytut Pamięci Narodowej oraz ustawy o ochronie informacji niejawnych. W pracach nad tymi ustawami był przewodniczącym sejmowych komisji nadzwyczajnych. Konstanty Miodowicz (AWS), członek tej samej komisji: - Marek jest bardzo pracowity, pełen różnych dobrych pomysłów, aktywny w pracy komisji. Budzi dużą sympatię jako kolega.Zbigniew Siemiątkowski (SLD): - Wychodzi na to, że komisja ds. służb jest "ministrotwórcza". Ja też z komisji wyszedłem na szefa MSW. Miałem za sobą dwie kadencje w Komisji Administracji i Spraw Wewnętrznych i dwa lata w Politycznym Komitecie Doradczym przy ministrze Milczanowskim, a on ma tylko doświadczenia ze speckomisji. Ale jest młody, dynamiczny, nauczy się resortu. I tak na starcie ma lepsze przygotowanie niż jego bezpośredni poprzednik. Szef MSWiA, ale nie wicepremierZgodnie z zapowiedziami Jerzego Buzka resort nie zostanie podzielony, ale zostaną z niego wyłączone niektóre działy, a wojewodowie przejdą pod bezpośredni nadzór premiera. Nowe ministerstwo ma być odpowiedzialne głównie za sprawy bezpieczeństwa wewnętrznego. W projekcie budżetu rząd założył jednak realny wzrost nakładów na bezpieczeństwo jedynie o 2,7 procent. - Oznacza to, że ten dział, ogłaszany w "nowym otwarciu" premiera jako priorytet, pozostanie nim jedynie na papierze - mówią politycy opozycji. Biernacki będzie szefem resortu, ale nie będzie wicepremierem. Leszek Miller (SLD): - Według mnie ta nominacja nie ma żadnego znaczenia, bo cały ten układ koalicyjny jest niekompetentny. Zmiana jednego człowieka na drugiego niczego nie zmieni. Najpierw pan premier chciał rozbić resort, bo uznawał, że jest zbyt potężny. Teraz zrezygnowano z rozbicia, trzeba było znaleźć kogoś, kto nie jest zagrożeniem ekipy Krzaklewskiego i Buzka. Piotr Żak (AWS): - W Sejmie mamy miejsca tuż obok siebie. Jest spokojny, zrównoważony, znany z precyzji działania, twardo trzymający się pewnych zasad, skromny i pracowity. Dlaczego nie będzie wicepremierem? - to pytanie do premiera. Myślę, że chodzi o to, by właśnie nie łączyć funkcji w resorcie z teką wicepremiera, a skuteczność zależy od cech człowieka. Jan Lityński (UW): - Kompetentny, rozsądny, pokazał, że potrafi rozwiązywać problemy i działać niekonwencjonalnie. Jego słaby punkt to brak siły politycznej.Zbigniew Siemiątkowski: - Jeżeli nie będzie wicepremierem i nie ma samodzielnej pozycji, to będzie posłusznym wykonawcą poleceń premiera. Konstanty Miodowicz: - Rozdzielenie funkcji ministra i wicepremiera to powrót do normalności. Nie widzę powodu, by szef MSW, mający ogromną władzę, musiał łączyć ją z pracą wicepremiera. Lepiej, żeby zajął się resortem.Anna Marszałek, Piotr Adamowicz [/INST] Marek Biernacki w latach 1982 - 1989 działał w podziemnych strukturach NSZZ "Solidarność". Jego znajomi z czasów opozycji podkreślają, że jest on konsekwentny, pracowity, nie promuje siebie i zajmuje się przede wszystkim rozwiązywaniem konkretnych problemów. Jeśli chodzi o poglądy jest prawicowcem i antykomunistą. Jest człowiekiem religijnym, prawym, lojalnym i wiernym swoim poglądom.W latach 1991 - 1997 został powołany na stanowisko wojewódzkiego likwidatora majątku PZPR w Gdańsku. Wygrał 8 procesów o bezprawne zagarnięcie mienia po PZPR przez SdRP, a więc zrobił coś, co innym wydawało się niemożliwe. W 1997 r. był członkiem założycielem Ruchu Społecznego AWS. Do Sejmu wszedł z listy krajowej. Mariusz Kamiński (Liga Republikańska) zaznacza, że Biernacki jest typem państwowca - jest ideowy i nie bierze udziału w rozgrywkach partyjnych. Jest członkiem Sejmowej Komisji ds. Służb Specjalnych i współautorem tzw. ustawy teczkowej oraz ustawy o ochronie informacji niejawnych. W pracach nad tymi ustawami był przewodniczącym sejmowych komisji nadzwyczajnych.Biernacki będzie szefem nowego ministerstwa spraw wewnętrznych i administracji, odpowiedzialnego głównie za sprawy bezpieczeństwa wewnętrznego, ale nie będzie wicepremierem. Zdaniem Leszka MIllera (SLD) wybór Biernackiego jest podyktowany potrzebą obsadzenia kogoś, kto nie jest zagrożeniem dla ekipy Krzaklewskiego i Buzka. Według Jana Lityńskiego (UW) słabym punktem Biernackiego jest brak siły politycznej. Zbigniew Siemiątkowski zaznaczył, że nieprzydzielenie Biernackiemu stanowiska wicepremiera sprawi, że będzie on "posłusznym wykonawcą poleceń premiera". Według Konstatnego Miodowicza nie ma uzasadnienia dla łączenia obu pozycji, dlatego ten rozdział jest "powrotem do normalności". </s>
<s>[INST] Streść podany po dwukropku tekst: TECHNOLOGIECyborgi przestają być wyłącznie wymysłem autorów powieści fantastycznonaukowychKomputer sterowany myśląZBIGNIEW WOJTASIŃSKILudzie całkowicie sparaliżowani będą mogli samą myślą sterować komputerem, by porozumieć się z otoczeniem. Niezwykle czułe detektory, odczytujące wybrane fale mózgowe, testowane są w laboratoriach USA, Japonii i Europy. Do łączności z urządzeniami elektronicznymi można wykorzystać jakąkolwiek aktywność układu nerwowego - sygnały elektryczne wytwarzane ruchami gałek ocznych lub impulsy nerwów mięśni.Jeszcze niedawno wszelkie rozważania na ten temat były domeną wyłącznie autorów powieści fantastycznonaukowych. Obecnie uczeni w kilkunastu ośrodkach prześcigają się w konstruowaniu urządzeń coraz sprawniej wykrywających komunikaty myślowe. Neurolodzy Uniwersytetu Emory w Atlancie wypróbowali u dwóch pacjentów system pozwalający sterować kursorem na ekranie monitora - bez pośrednictwa "myszy" lub klawiatury. Prof. Roy Bakaya wszczepił im do ośrodka ruchowego implanty krzemowe w kształcie stożka, zawierające miniaturowe elektrody. Po obrośnięciu komórkami nerwowymi rejestrują fale mózgu przesyłane do komputera poprzez przekaźnik umieszczony tuż pod czaszką. Chory musi tylko skoncentrować uwagę na kursorze, by go przestawić w górę lub w dół, na prawo i na lewo - w to miejsce na ekranie, gdzie umieszczone są wybrane zdania i polecenia.Elektrody w mózguKomunikowanie się przy użyciu takiego systemu jest dość żmudne i kłopotliwe, ale wyłącznie dla ludzi zdrowych. Dla osób całkowicie sparaliżowanych, nie mogących wykonywać żadnych ruchów, nawet mięśniami twarzy, jest jedynym sposobem porozumiewania. Przykładem jest 57-letni mężczyzna, unieruchomiony po udarze mózgu, posługujący się nim od kilku miesięcy. Urządzenie ma jednak tę wadę, że wymaga użycia wszczepów, grożących powstaniem infekcji i uszkodzeniem mózgu. W przyszłości większe zastosowanie znajdą zapewne bardziej wyrafinowane detektory fal mózgowych, wyposażonych w elektrody umieszczane na skórze głowy. Kilka takich rozwiązań jest testowanych w USA, Niemczech oraz Japonii.Tygodnik "New Scientist" informuje, że Niels Birbaumer z uniwersytetu w Tybindze opracował system wyposażony w elektrody umieszczane na głowie chorego - w sąsiedztwie ośrodka ruchowego. W tym obszarze mózgu są wytwarzane fale, które łatwiej rejestrować niż np. fale alfa, nie zawsze wychwytywane przez elektroencefalogram (EEG). Odpowiednio je modulując można przemieszczać kursor, np. na poszczególne litery widniejące w kilku rzędach na monitorze. Kolejno można je tak wybierać, by budować całe zdania. Niestety, jest to dość żmudna praca: na zaznaczenie każdej litery lub spacji potrzeba 80 sekund, a na sformułowanie krótkiej wypowiedzi - aż pół godziny. W ten sposób w Niemczech porozumiewa się już trzech pacjentów cierpiących na SLA - stwardnienie zanikowe boczne. Choroba ta atakuje komórki mózgu i rdzeń kręgowy (tzw. neurony ruchowe przekazujące impulsy do mięśni rąk i nóg). W ciągu kilku lat może doprowadzić do znacznego zaniku mięśni, całkowitej utraty sprawności i kontroli własnego ciała, a w końcu - do śmierci.Elektroniczna telepatiaSterowanie komputerem samą myślą stało się możliwe, gdy uczeni lepiej opanowali skomplikowane odczytywanie i werbalizację sygnałów ludzkiego mózgu. Pomogły w tym bardziej czułe detektory, a także urządzenia pozwalające wyselekcjonować wybrane impulsy elektryczne spośród tysiąca innych, jakie wytwarzane są przez układ nerwowy człowieka, np. podczas ruchu gałką oczną, mrugania powiekami czy połykania śliny. Wyłowione sygnały trzeba jeszcze przetworzyć w konkretne polecenia, np. "przesunąć kursor" na ekranie lub "nacisnąć klawisz" klawiatury. Pierwsze prace nad takimi urządzeniami rozpoczęto już w latach 60., ale obiecujące efekty uzyskano dopiero 30 lat później - na początku lat 90.Dr Norio Fujimaki z ośrodka badawczego Fujitsu w Jokohamie próbował przed kilkoma laty za pośrednictwem elektroencefalogramu wyłowić w mózgu sygnały pojawiające się, gdy pojawi się w nim myśl np. o literze "A". Podobno nawet udało mu się tego dokonać, ale opracowany przez niego system potrzebował aż 10 godzin, by rozpoznać samogłoskę. Lepsze efekty uzyskał dr Emanuel Donchin, amerykański uczony zatrudniony przez ośrodek badawczy Air Force. Zauważył on, że silniejszy sygnał powstaje wtedy, gdy chory rozpozna na monitorze pokazywane przypadkowo litery, o których myślał. Mózg emituje wtedy falę oznaczoną symbolem P-300, nazwaną tak, gdyż trwa zaledwie 300 tysięcznych sekundy od wywołania takiej myśli.System ten usprawnił dr Lawrence Farwell z laboratorium badań nad ludzkim mózgiem w Waszyngtonie: zamiast przypadkowych liter pokazywał na ekranie komputera matrycę z ułożonymi w kolumnach literami oraz kilkoma komendami. Podłączeni do systemu sparaliżowani pacjenci układali zdania, które po komendzie "talk" były odczytywane przez syntetyzator mowy. Podobne urządzenie, tym razem badaczy Uniwersytetu Tottori w pobliżu Osaki (również rejestrujące sygnały P-300), potrafi odczytywać pojedyncze słowa, jakie zaledwie na chwilę pojawiają się w umyśle człowieka. Komputer w ciągu 25 sekund porównuje je z kilkoma zakodowanymi w pamięci wzorami. Japońscy uczeni zapewniają, że jego możliwości będą coraz większe i coraz szybciej będzie potrafił odczytać polecenia pacjentów.HomoelektronicusCzy to oznacza, że kiedyś będzie można rozpoznać nie tylko pojedyncze sygnały, ale również myśli ludzi? Jeszcze niedawno takie pytanie byłoby niedorzeczne. Dziś naukowcy nie są już takimi sceptykami, tym bardziej że wprowadzane są coraz bardziej czułe detektory wyładowań elektrycznych oraz doskonalsze techniki badania mózgu. Tomografy oraz urządzenia do rezonansu magnetycznego pokazują, jaki fragment mózgu jest aktywny podczas różnych czynności umysłowych - czytania, liczenia, postrzegania lub wysiłku intelektualnego. Podejrzewa się, że istotną rolę odgrywają w nich fale mózgowe, które nie tylko są objawem tych czynności, ale zarazem integratorem neuronów znajdujących się w różnych ośrodkach mózgu, niezbędnych do ich wykonania. Co więcej, pojawiły się podejrzenia, że rejestrowanie biotencjałów mózgowych pozwala obrazować nieświadome procesy umysłowe związane z postrzeganiem, mową i motoryką. Sugerują to eksperymenty Stanislasa Dehaene'a z Narodowego Instytutu Zdrowia i Badań Medycznych (INSERM) we Francji, opublikowane na łamach "Nature". Gdyby potwierdziły to kolejne badania, w przyszłości można byłoby zarówno odczytywać niektóre myśli ludzi, jak i wpływać na ich podświadomość.Aktywność elektryczną układu nerwowego można wykorzystać też do bezpośredniego komunikowania się człowieka z komputerem. Elektrody mocowane na głowie do odbioru sygnałów mózgu można umieścić też na skórze do rejestrowania impulsów wytwarzanych w mięśniach podczas skurczów. Dr David Warner, neurofizjolog Akademii Medycznej Loma Linda w Kalifornii, wspólnie ze specjalistami z Uniwersytetu Stanforda opracował urządzenie reagujące na ruchy mięśni twarzy. Zastosował je u sparaliżowanego, dziesięcioletniego chłopca, który po raz pierwszy po wypadku samochodowym mógł posługiwać się komputerem.Podobnie do sterowania urządzeniami elektronicznymi można wykorzystać ruchy gałek ocznych: wystarczy użyć detektory wychwytujące towarzyszące im niewielkie zmiany napięcia twarzy. Nie można zatem wykluczyć, że w przyszłości rakiety będzie można nakierować na cel jedynie wzrokiem. Powstaną systemy rejestrujące zmiany napięcia mięśni, sygnały w mózgu oraz ruch gałek ocznych powstające w razie jakiegoś zagrożenia. "Inteligentne" systemy będą w stanie je właściwie zinterpretować i błyskawicznie zareagować, by uchronić samolot lub samochód przed katastrofą. Phil Kennedy z Uniwersytety Emory chce wykorzystać umieszczane w mózgu implanty do poruszania kończyn sparaliżowanych ludzi. Ma nadzieję, że odpowiednio koncentrując uwagę niepełnosprawni będą mogli wydawać polecenia przytwierdzonym do nóg miniaturowym generatorom impulsów elektrycznych wywołujących skurcz mięśni. W XXI w. cyborgi - istoty będące skrzyżowaniem biologii z elektroniką - przestaną być wyłącznie wymysłem autorów powieści fantastycznonaukowych. [/INST] W kilkunastu ośrodkach naukowych konstruowane są urządzenia wykrywające komunikaty myślowe. Należą do nich elektrody mocowane na głowie do odbioru sygnałów mózgu. Dzięki nim ludzie całkowicie sparaliżowani mogą samą myślą sterować komputerem, by porozumieć się z otoczeniem. Sterowanie komputerem za pomocą myśli stało się możliwe, gdy uczeni lepiej opanowali odczytywanie i werbalizację sygnałów ludzkiego mózgu. Badacze podejrzewają, że rejestrowanie biotencjałów mózgowych pozwala obrazować nieświadome procesy umysłowe związane z postrzeganiem, mową i motoryką. Gdyby potwierdziły to kolejne badania, w przyszłości można byłoby zarówno odczytywać niektóre myśli ludzi, jak i wpływać na ich podświadomość. W XXI w. cyborgi - istoty będące skrzyżowaniem biologii z elektroniką - przestaną być wyłącznie wymysłem autorów powieści fantastycznonaukowych. </s>
<s>[INST] Streść podany po dwukropku tekst: Co czeka gospodarkę polską w następnej dekadzieOptymistyczny początek wiekuWŁADYSŁAW WELFE, ALEKSANDER WELFE, WALDEMAR FLORCZAKPo przejściowym spadku tempa wzrostu PKB w latach 1998-1999 (do 4-5 proc.), gospodarka polska będzie się rozwijać powyżej 6 proc. rocznie. Utrzyma się wysoki wzrost eksportu; spadać będzie inflacja i bezrobocie - wynika z prognozy na następne dziesięciolecie. Największym zagrożeniem rozwoju nadal będą : deficyt handlu zagranicznego oraz silne presje inflacyjne wynikające m.in. z nacisków płacowych czy też żądań dotowania produkcji. Odnotowany na początku tego roku spadek tempa wzrostu można traktować jako symptom recesji (w ramach cyklu koniunkturalnego, silniej zaznaczającego się w krajach transformujących się) albo też jako zjawisko przejściowe wywołane polityką gospodarczą oraz niekorzystnymi czynnikami zewnętrznymi. Skłonni jesteśmy przyjąć za trafną drugą z powyższych hipotez. Uważamy bowiem, iż spowolnienie wzrostu można przypisać następstwom zarówno polityki "schładzania", rozpoczętej w połowie 1997 r., jak i szoków w handlu zagranicznym w 1998 r.Założenia i czynniki zewnętrznePrognozę oparto na podstawowych założeniach średniookresowej polityki gospodarczej, postulującej podtrzymanie wysokiego tempa wzrostu oraz ograniczenie stopy inflacji do poziomu, umożliwiającego wejście do europejskiej unii walutowej. Przyjęto, iż Polska stanie się członkiem Unii Europejskiej ok. 2004 roku, a podmioty gospodarcze krajowe i zagraniczne będą przewidywać następstwa powiększenia UE już w najbliższych latach.Mamy nadzieję, iż nie nastąpią drastyczne zmiany w polityce ekonomicznej, której głównym krótkookresowym wyznacznikiem jest polityka fiskalna nastawiona na redukcję deficytu budżetu państwa i odchodzenie od sztywnej polityki pieniężnej. Stopa procentowa w ujęciu nominalnym podążać będzie za malejącą stopą inflacji, również po to, by nie dopuścić do zbyt dużej różnicy w realnych stopach oprocentowania pomiędzy Polską a krajami uprzemysłowionymi.W ślad za prognozami Project LINK przyjmujemy, że w 2000 r. sytuacja gospodarcza, zwłaszcza w krajach Unii Europejskiej, będzie korzystniejsza niż w latach 1998 i 1999. W rezultacie międzynarodowego kryzysu finansowego nastąpiło w 1998 r. znaczne spowolnienie wzrostu gospodarki światowej (do 1,9 proc.) i handlu międzynarodowego do 3,6 proc. (z 10,6 proc. w 1997 roku). W latach następnych tempo wzrostu w gospodarce światowej będzie jednak systematycznie rosło do ok. 3,2 proc. w 2004 r. Wzrost eksportu w handlu światowym będzie oscylował wokół 5 proc. Ceny natomiast po blisko 7-proc. spadku w 1998 r., związanym ze spadkiem światowego popytu, będą miały powolną tendencję rosnącą do ok. 3 proc. rocznie (dotyczy to w znacznie większym stopniu cen ropy naftowej).Prognoza do 2010 roku [1]Charakterystyczną cechą prezentowanej prognozy jest wysokie tempo wzrostu PKB, które po przejściowym spadku w latach 1998-1999 (do 4-5 proc.), rośnie powyżej 6 proc. na krótko przed przystąpieniu Polski do struktur Unii Europejskiej. Powolne osłabienie wzrostu następuje dopiero w końcu dekady (do ok. 3,5 proc.). Podobnie zachowują się niemal wszystkie składniki popytu finalnego.Wydaje się, że korzystny klimat inwestycyjny i wysoka skłonność do inwestowania utrzyma się w najbliższych latach. Dynamika ulegnie jednak z biegiem lat ograniczeniu. Udział nakładów inwestycyjnych w PKB wyniesie ok. 25 proc. już w bieżącym roku, co wydaje się przekraczać górny pułap osiągany w tym zakresie przez państwa Unii Europejskiej.Wysoka dynamika wzrostu spożycia z dochodów osobistych początkowo osłabnie. Później zaś powróci do poziomu 5-6 proc., a w ostatnich latach prognozy będzie zawierać się w przedziale ok. 2,5-3,5 proc. Ma to swoje źródło we wzroście płac realnych oraz innych składowych dochodów osobistych ludności oraz wzmagającej się tendencji do finansowania przez coraz większy odsetek gospodarstw domowych zakupów dóbr trwałego użytkowania z konsumpcyjnego kredytu bankowego, co będzie utrzymywać się aż do osiągnięcia w tym zakresie standardów europejskich.Szacujemy, iż pomimo realnej aprecjacji złotego, tempo wzrostu eksportu towarów i usług będzie wciąż wysokie. Spodziewane spowolnienie dynamiki wzrostu importu do ok. 9 proc. na początku przyszłego stulecia będzie wynikać ze wzrostu konkurencyjności produkcji krajowej. Zanim tak się stanie, dojdzie jednak do pogorszenia salda obrotów z zagranicą, którego deficyt wzrośnie do ponad 17 mld USD w roku 2007 (w ujęciu SRN) i dopiero później spodziewamy się odwrócenia tych tendencji.Przyrostowi produkcji nie będzie towarzyszyć proporcjonalny wzrost miejsc pracy. W konsekwencji, stopa bezrobocia początkowo nieco wzrośnie, a po roku 2000 powoli, acz systematycznie będzie maleć do ok. 7 proc. w roku 2010.Stopa inflacji będzie maleć stopniowo - w roku 1999 do ok. 10 proc. (średniorocznie), co jest stopą wyższą od oficjalne przewidywanej, która nie bierze pod uwagę efektów deprecjacji złotego z początku tego roku. W związku z ponownym wzrostem cen światowych ropy naftowej i innych surowców, spodziewamy się ustabilizowania tempa wzrostu cen produkcji sprzedanej przemysłu. W rezultacie, presja proinflacyjnych czynników kosztowych, kształtujących ceny produkcji sprzedanej, nie pozwoli na znaczącą obniżkę cen detalicznych.Prognozujemy, iż po realnej deprecjacji złotego w 1999 r., w następnych latach nastąpi powolna aprecjacja złotego względem walut światowych. Wraz z przyjęciem Polski do struktur Unii Europejskiej prowadzona będzie - naszym zdaniem - polityka realnej aprecjacji złotego, dla zmniejszenia różnicy między kursem oficjalnym i opartym na parytecie siły nabywczej.Istotne jest w tym kontekście, jak dalece wzrost PKB per capita zbliży Polskę do krajów wchodzących aktualnie w skład Unii Europejskiej (UE15). Rachunek został przeprowadzony na podstawie kursów odwzorowujących relację parytetów siły nabywczej pieniądza, w stałych cenach (USD) z roku wyjściowego. Dla krajów należących aktualnie do UE założono, iż stopy wzrostu będą jednakowe i nie przekroczą 3 proc. rocznie.PKB per capita w Polsce równał się w 1995 r. w przybliżeniu 1/2 poziomu mniej rozwiniętych krajów UE (por. tabela 2). Zgodnie z naszą prognozą, w 2010 r. Polska miałaby szansę na osiągnięcie PKB per capita na dzisiejszym poziomie Hiszpanii, ale byłby on ciągle wyraźnie niższy niż w tym czasie w Grecji czy Portugalii (ok. 2/3 ich poziomu). Przy założeniach przyjętych w prognozie trzeba byłoby dalszych kilku lat na zrównanie się z najbiedniejszymi krajami UE.Konkluzje i zagrożeniaZ zarysowanej powyżej prognozy wynika, iż oczekiwać można długotrwałego wzrostu gospodarczego, o ile nie zajdą zasadnicze zmiany w średniookresowej polityce makroekonomicznej oraz nie wystąpi ogólnoświatowy kryzys gospodarczy.Istnieją jednak poważne zagrożenia, do których należy zaliczyć przede wszystkim narastający deficyt handlu zagranicznego oraz silne presje inflacyjne. Zagrożenia te mogą ulec dalszej intensyfikacji, jeżeli w polityce ekonomicznej wzięłyby górę tendencje populistyczne lub doszłoby do silnych napięć społecznych na tle na przykład programów restrukturyzacji górnictwa czy przemysłu metalurgicznego. Ustąpienie pod naporem nacisków płacowych czy też żądań dotowania produkcji (także rolnictwa) mogłoby doprowadzić do uruchomienia spirali inflacyjnej, pogorszenia oczekiwanej stopy zwrotu od inwestycji, ograniczenia napływu bezpośrednich inwestycji zagranicznych i wielu innych niekorzystnych zjawisk.[1] Zainteresowanych szczegółami prognozy prosimy o kontakt z Instytutem LIFEA: 90-057 Łódź, Sienkiewicza 73, tel. /fax (42) 636 9432 [/INST] Po przejściowym spadku tempa wzrostu PKB, gospodarka polska będzie się rozwijać powyżej 6 proc. rocznie. Na następne 10 lat prognozuje się utrzymanie wysokiego wzrostu eksportu, spadek inflacji i bezrobocia.W prognozie założono, że ok. 2004 roku Polska wejdzie do Unii Europejskiej, a sytuacja będzie korzystniejsza niż obecnie.Prognoza zakłada wysokie tempo wzrostu PKB, wysoką skłonność do inwestowania, początkowe osłabienie dynamiki wzrostu spożycia z dochodów osobistych i powrót do poziomu 5-6%.Tempo wzrostu eksportu towarów i usług będzie wysokie. Wzrost konkurencyjności produkcji krajowej spowoduje spowolnienie importu.Stopa bezrobocia początkowo wzrośnie, po 2000 roku będzie maleć.Nastąpi powolna aprecjacja złotego względem walut światowych.Prognoza zakłada długotrwały wzrost gospodarczy, ale i poważane zagrożenia. </s>